Koncerty
Brad Mehldau Trio
fot. Nonesuch

Brad Mehldau Trio

Monika Okrój


Brad Mehldau Trio dało dwa koncerty w Polsce: 29 lutego w Klubie Żak w Gdańsku i 2 marca na scenie Kina Kijów w Krakowie.

To było moje czwarte spotkanie z muzyką Mehldaua na żywo, licząc od pierwszego koncertu w Polsce z Darkiem Oleszkiewiczem w duecie (na Festiwalu Pianistów Jazzowych w Kaliszu 2004), poprzez ten solowy i w trio (Impart, Wrocław 2006, 2008). Ten koncert był przeze mnie długo i świadomie wyczekiwany. Słuchanie nagrań zarówno studyjnych, live, jak i tych koncertowych z wizją przemycanych w Internecie tylko wznieciło moje pożądanie muzyki wyśmienitego tria w warunkach wyczuwalnego przepływu energii. Na koncercie dzieje się coś, czego nie ma ani w poliwęglanowym krążku, ani w rozgrzanym wzmacniaczu i zestawie najlepszych głośników – choć te zwykle przyczyniają się do poprawy bądź zepsucia warunków akustycznych sali koncertowej.

Brad Mehldau (p), Larry Grenadier (b) i Jeff Ballard (dr) wyszli na scenę, wpasowali się w instrumenty i wnet zabrzmiało nieśmiertelne Hey Joe z repertuaru Jimiego Hendriksa, nie nagrane jeszcze przez Mehldaua na żadnej płycie. Prosta aranżacja bez ingerencji w tak banalną już harmonię i wręcz literalna instrumentacja utworu odkryły to, co pierwotnie w nim najbardziej pociągające – uporczywy, leniwy flow. Nieodparcie przypominało mi to transowe, jarrettowskie God Bless the Child, gdzie krótki temat zapętlany jest w nieskończoność. Ten utwór, wprawdzie mało charakterystyczny dla tria pianisty, był swoistym przedstawieniem się muzyków jako równoprawnych cząstek elementarnych. Wycofana gra Mehldaua, a jednak w kluczowych momentach zaskakująca artyzmem użytych środków, drewniany, mięsisty dźwięk kontrabasu Grenadiera z wyraźnym jakby przesterowanym atakiem oraz precyzja i finezja Ballarda grającego doskonale w pulsie i poza nim, momentalnie reagującym na impulsy kolegów, spajającym trio w jeden tętniący organizm.

Friends z repertuaru Beach Boys zostało zagrane jednostajnie i bez większej dynamiki poza wieńczącą solówką perkusji, ledwo wyeksponowaną z tria, które zahipnotyzowane w pogoni taktu za taktem, zatraciło w swym wirze prawie rozszalałego perkusistę. „Prawie” – ponieważ w następnym utworze I Wish I Knew pokorny Ballard dostaje swoje pięć minut po grzecznych solówkach pozostałych muzyków, aczkolwiek granie zespołu można nazwać nieustanną solówką trzech instrumentalistów grających jednocześnie. Zaanonsowany przez zespół tradycyjnymi ósemkami, wreszcie zostaje sam z perkusją, poczynając sobie wpierw na werblu, gęsto opisuje jego miejsce w zestawie na pozostałych bębnach, następnie subtelnie wprowadza pojedyncze krągłości wybrzmiewających blach, jakby delektując się każdą z nich, ostatecznie jednak nie przekracza¬jąc pewnego poziomu dynamiki i ekspresji. Rzetelnie, elegancko i umiarkowanie.

Kompozycja Mehldaua Sectes na 7/4 wnosi nieco wyrazistości i różnorodności fakturalnej, a rozpoczynająca frazę kwinta ze zdwojoną prymą w fortepianie i kontrabasie wprawia powietrze w silniejsze drgania. Trudno do tego głową kiwać, jednak ona sama i w tym nieregularnym podziale się odnajduje. Wnet i ten utwór zmierza ku końcowi, szlachetnie zrównoważony, ale bez ikry.

Brad Mehldau otwiera oczy, chwyta mikrofon i półgłosem przedstawia zespół. „Now, we’ll continue with something little faster... Vanishing Point”. Synkopy na czynelu ride i szybki walking, Brad tylko kreśli na klawiaturze zarys harmonii, dając przewagę duetowi, aż kończy się na ekstatycznym, esencjonalnym solo Jeffa, z rozdygotanym hi-hatem, zabawą „dźwiękami” na przejściach i dynamicznymi krótkimi tremolami – na wszystkim. Larry Grenadier ujawnia się w walkingowym solo, przywołującym mistrzowskie zagrania Raya Browna. Mehldau w tym czasie siedzi z podkurczonymi nogami na fortepianowym stołku z rękami wspartymi na kolanach, jakby medytując przed kolejnym, ważnym utworem...

Bewitched Bothered and Bewildered – atmosfera zastyga po pierwszych uderzeniach młoteczków o struny fortepianu. Niewiele ponad trzy dźwięki tworzą czoło tematu przepięknej ballady, romantycznej do cna. Po minimalistycznej, wielokrotnej ekspozycji tematu, Mehldau wyprowadza modulację do części solowej i zaczyna dryfować po morzu tajemniczych dźwięków. To moment kulminacyjny, przeze mnie wytęskniony, ukazujący pianistę w całej swej krasie, pełni liryzmu i niezaprzeczalnego geniuszu. Słychać echa europejskich romantyków na wielu płaszczyznach, szczególnie gdy brnąc w progresje dziwnych połączeń harmonicznych, wyraźnie podkreśla wszelkie dysonansowe smaczki, a jednocześnie prowadzi urzekająco poetycką linię sopranu. Mistyczna egzaltacja szepcącego fortepianu i muskającego go pianisty to
creme de la creme całego koncertu.

Bisem River Man zespół skończył polskie tournee. Ten wspaniały temat, najbardziej określający osobowość tria niestety nie miał szansy się rozwinąć. Zakaz fotografowania nie powstrzymał zuchwalca, który z drugiego rzędu kilka razy strzelił w kierunku skupionej twarzy pianisty, a on pomimo przymkniętych oczu przerwał swoje solo, wstając wskazał na fotografa i jednym gestem tnącym wyraził wszystko na temat. Niesmak pozostał tym większy, że muzycy nie pojawili się już na scenie, mimo długich braw połowicznie wypełnionej sali.

Monika Okrój


Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 4-5/2012


 

 


Zobacz również

Peter Brötzmann w Pardon, To Tu

Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>

Adam Bałdych Sextet w 12on14

Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>

Jazzmani dla bezdomnych

W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>

Anna Maria Jopek & Gonzalo Rubalcaba

Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu