Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty. Tworzy muzykę do spektakli i prowadzi muzyczny dziennik, w którym w ciągu kilku lat zgromadził niemal 600 miniatur. Dominik Strycharski powraca na scenę z nowym zespołem pod nazwą Core i świeżo wydaną płytą „Symfonia Fabryki Ursus”, na której awangarda przeplata się z historią XX wieku i ludzkimi historiami.
JAZZ FORUM: 30 kwietnia w radiowej Dwójce zagrałeś Symfonię Fabryki Ursus i nową muzykę ze swoim zespołem Core z okazji Międzynarodowego Dnia Jazzu. Był to nie tylko świetny koncert, ale i duże wydarzenie artystyczne.
DOMINIK STRYCHARSKI: Zaczęło się od muzyki filmowej, którą zrobiłem w studiu sam. Kiedy festiwal Unsound zaproponował, żebym wystąpił z tym materiałem, wymyśliłem, że zagramy to na żywo na tyle, na ile się da. To znaczy część utworów jest wierna oryginałowi, a część to zupełnie inne wersje, odtwarzające pewien klimat i „jazdę”.
Przygotowania były dwuetapowe, bo najpierw spotkałem się z byłą orkiestrą dętą fabryki Ursus, uczyłem ich metod improwizacji, trochę free, a trochę dyrygowanej, podsunąłem różne pomysły. Potem były próby kwintetu, który nauczył się beatów i brzmień, następnie sklejaliśmy wszystko w całość. A że było dwóch dyrygentów, ja i dyrygent orkiestry Karol Węclewski, to momentami było to bardzo skomplikowane przedsięwzięcie.
JF: Najbardziej niesamowicie brzmi twój projekt z byłą orkiestrą zakładową Ursus, którą przecież często tworzyli wręcz amatorzy.
DS: Ci muzycy grali przez całe życie znane melodie, utwory przearanżowane na dętą orkiestrę, więc ich reakcja na muzykę awangardową była jedna – „Warszawska Jesień”. Ale potem, jak zaczęli to robić, zobaczyli, jak to się gra, do czego to prowadzi, jaka to jest energia, to zaczęli się tym bawić i wchodzić w to.
JF: A jak się zrodziła formacja Core?
DS: Kiedy postanowiłem, że zagramy „Ursus” na żywo, podstawowe pytanie brzmiało: „Na czym oprzeć to brzmienie?”. Na początku miałem być tylko ja z elektroniką. Potem stwierdziłem, że występ niby didżeja z orkiestrą nie będzie miał odpowiednio dużej wagi. Pomyślałem, że muszę mieć szkielet zbudowany z totalnie zgranych instrumentalistów, a są to: Paweł Szpura - perkusja, Zbigniew Kozera - kontrabas, Barbara Drążkowska - fortepian preparowany, Wojtek Jachna - trąbka oraz ja na fletach i elektronice.
Ale w 2019 roku dostałem też inną propozycję koncertu. Okazało się, że z różnych względów nie da się zaprosić tam 16 osób z orkiestry, więc wymyśliłem muzykę dla samego kwintetu. Po koncercie stwierdziliśmy, że warto na ten zespół napisać więcej muzyki, już własnej, autonomicznej. A gdy przyszła propozycja od Jacka Hawryluka i Bartka Chacińskiego z Dwójki na występ w ramach Międzynarodowego Dnia Jazzu, powiedziałem, że chciałbym przedstawić właśnie te dwa zespoły. Propozycja się spodobała.
JF: Masz poczucie, że coś ważnego się wydarzyło na scenie?
DS: Zdecydowanie tak. Wyszło znacznie lepiej, niż sądziłem. To jest dokładnie to, co chciałem od dawna oddać w muzyce improwizowanej, w jazzie. Koniec z nadmiernym, strukturalnym pisaniem, koniec z przeważającą elektroniką. Uważam, że Core to zespół wyjątkowy i trudno go jednoznacznie umieścić na polskiej mapie muzyki jazzowej, współczesnej. Ursus z kolei zagrał znacznie lepiej niż na występie dwa lata temu. Czułem, że była moc, że staliśmy się jednym zespołem.
JF: Kiedy w swoim życiu stwierdziłeś, że muzyka cię interesuje i chciałbyś się nią zajmować?
DS: Muzyki słuchałem od dziecka, a tak z wyboru – od jakiegoś 12-13 roku. Na podstawie, nazwijmy to, różnych splotów okoliczności, wziąłem się za granie muzyki. Nie było to wcale moim marzeniem, bo chciałem być inżynierem, projektantem, później aktorem. Ale jak zacząłem grać, to już byłem całkowicie przekonany, że właśnie to chcę robić.
JF: Nastolatkowie często chwytają za gitary, chcą grać na bębnach, może próbują sił za fortepianiem czy na saksofonie. Ale flet? To raczej egzotyczny wybór, zwłaszcza flet prosty.
DS: Zaczęło się oczywiście od podstawówki i obowiązkowych lekcji muzyki, na których wszyscy grali na fletach. I szybko wiedziałem, że to jest właśnie to. Zacząłem ćwiczyć bez posiadania żadnej wiedzy. Nie miałem nauczycieli, ani nawet znajomych, którzy mogliby mi coś pokazać. Później kupiłem tabulatury, słuchałem też płyty z muzyką barokową na flety, którą miałem w domu. Ale dziś nie jestem pewien, czy bardziej mi imponowała muzyka czy okładka i wygląd fletów. Jakiś czas później zacząłem szukać innych płyt i kaset pod kątem tego instrumentu.
JF: Czyli od razu poszedłeś w improwizację?
DS: Tak. Po prostu wziąłem flet i zacząłem z kimś grać, improwizować.
JF: To nie brzmi jak oczywisty wybór, zwłaszcza dla młodego człowieka.
DS: Nie zgodzę się. Jak się nie jest zepsutym przez edukację muzyczną, to improwizowanie wydaje się absolutnie naturalne. Sam nie znosiłem wówczas jazzu, nie byłem w stanie go słuchać i dopiero koło 2000 roku coś mi się odmieniło. Za to rock progresywny, alternatywny, death metal, muzyka współczesna – to łykałem jak tabletki na sen.
W połowie lat 90. wszedłem szybko w kooperację z didżejami z Bytomia i Katowic. Świat muzyki elektronicznej, klubowej, IDM. Potem zacząłem szukać nowych rzeczy już w Internecie.
JF: Doszedłeś do wszystkiego sam, czy poszedłeś w którymś momencie na uczelnię?
DS: Jak zająłem się muzyką na poważnie, mając 17 lat, to już nie było mowy o powrocie do szkoły średniej, do całej tej machiny edukacji muzycznej. Byłem tak daleko od sformalizowanego sposobu nauki muzyki, jak tylko się da, a jednocześnie miałem jasną wizję tego, co chciałem robić. Od field recordingu, wówczas pionierskiego w muzyce alternatywnej, aż po elektronikę, breakbeat, improwizację otwartą. Mam do dziś taśmy z tymi rzeczami.
Natomiast obowiązkowa służba wojskowa stworzyła presję i uciekając przed kamaszami poszedłem na Wychowanie Muzyczne w Cieszynie, w filii Uniwersytetu Śląskiego. Mówiąc brutalnie – niczego się tam nie nauczyłem. Już wtedy komponowałem, pisałem sam partytury. Jedyne, co wyniosłem, to podstawy dyrygowania.
JF: Jakie były twoje pierwsze poważne zespoły?
DS: Bardzo ważni byli dla mnie muzycy z zespołu 100nka: Przemek Borowiecki i Adam Stodolski. Później ze Stodolskim i pianistą Piotrkiem Rachoniem założyliśmy trio Doo, a z Rachoniem i perkusistą Jakubem Rutkowskim stworzyliśmy pierwszą wersję Pulsarusa. W kolejnych wersjach zespołu grali też z nami Aleksander Papierz na saksofonach i gościnnie Tomasz Gwinciński, Mikołaj Trzaska, Adam Pierończyk, Wojciech Waglewski i Jan Peszek. Etap tego zespołu zamknęła wydana już później płyta „Bee Itch” wydana w 2013 roku przez For Tune.
JF: Pomiędzy ostatnim Pulsarusem a wydanym teraz „Ursusem” nagrałeś sporo, nieraz zaskakujących, płyt. Które były dla ciebie najważniejsze?
DS: Miałem bardzo dobry odbiór płyty „Flauto Dolphy” z muzyką Dolphy’ego. To solowa interpretacja jego utworów na flet prosty, a przy okazji prawdopodobnie pierwsza w historii solowa płyta jazzowa na taki instrument. Bardzo ważne było też dla mnie „Myriad Duo” nagrane z Rafałem Mazurem, obie płyty wydane zostały przez Fundację Słuchaj.
Jestem bardzo zadowolony z wypuszczonego przez Multikulti tria Strycharski/Kacperczyk/Szpura, jak i ze współpracy z Barbarą Drążkowską i płyty „Plantae Carnivorae” w Bołt Records. Zagrałem też na festiwalu Ad Libitum i pofestiwalowej płycie „River Tiger Fire” Agustí Fernándeza. Była jeszcze znakomita płyta „Czôczkò” mojej formacji Core 6. Bardzo dobry odbiór płyty i koncertów oraz wspaniały zespół, który grał totalną muzykę. Szkoda, że tego składu już nie ma.
JF: We wszystkich tych formacjach grasz na flecie. I to nie poprzecznym, po który najczęściej się w muzyce siega, tylko prostym.
DS: Nie przepadam za brzmieniem fletu poprzecznego w różnych sytuacjach, np. w muzyce klasycznej czy jazzie – poza Thomasem Chapinem. Flet poprzeczny zbyt często pełni rolę towarzyszącą, a ja przyjąłem zasadę, że chcę, aby mój instrument miał siłę przebicia jak saksofon czy trąbka. Grałem przez pewien czas na fletach etnicznych, ale dziś już rzadko z nich korzystam. Doszedłem do wniosku, że muszę skupić się na tym, na którym gram najczęściej.
JF: Miałeś w ogóle od kogo się uczyć w Polsce?
DS: Większość muzyków ma dziesiątki kolegów po fachu, może w innych krajach miałbym taką szansę, ale w Polsce spotkałem może jedną osobę, która grałaby muzykę otwartą na flecie prostym. Ze zbliżonych do tego rejonów był Paweł Iwaszkiewicz, wybitny specjalista od muzyki dawnej. Jego zespół Open Folk grał ciekawą, rozbudowaną muzykę irlandzką. Fascynowali mnie multiinstrumentalista Maciej Rychły z kwartetu Jorgi czy Czesław Pałkowski, ale żadnego z nich nie poznałem.
Za to gdy pojechałem na konferencję fletową w 1999 roku do Anglii, gdzie zagrałem też jakieś solo, okazało się, że w Niemczech, Francji czy Szwajcarii jest ich masa. Od tego momentu miałem okazjonalnie spotkania z flecistami, ale w Polsce po prostu nikogo nie ma, żyję niejako w próżni.
Dziś to już nie jest problem. Liczą się dla mnie muzycy, osobowości, inne kultury, samym fletem mało się inspiruję. Poza tym, może zabrzmi to pretensjonalnie, ale robię na fletach prostych coś, czego nikt nie robi. Z całym szacunkiem dla wirtuozerii niektórych flecistów, którzy pewnie grają ode mnie lepiej technicznie, ale niby grają jazz, a ociera się to o plastik, tandetę. Nie jest przekonujące. Nagrywają płyty, których nie postawiłbyś na półce obok Coltrane’a czy Steve’a Lehmana.
JF: Czego sam szukasz w muzyce?
DS: Szukam czegoś, co mnie zaniepokoi, a jednocześnie da mi nowe odczucia, wrażenia. Nie szukam tradycji, ukłonów dla przeszłości, ale też nie szukam na siłę żadnej awangardy. Szukam spójności, żeby to było coś więcej niż sam fakt, że gram utwory. Jak komponuję muzykę współczesną, to szukam rzeczy w pewnym sensie wstrząsających – oszczędnością, masą brzmieniową, jakąś kosmiczną harmonią, którą znajdę. Jak gram solo na flecie, to szukam pewnego procesu, „jazzowego teatru”. W kwintecie szukamy historii, które wciągają słuchacza. W trio ze Szpurą i Kasperczykiem z kolei w ogóle nie szukamy historii, tylko pewnego stanu, w którym chcemy tkwić. A w muzyce eksperymentalnej szukam rozwiązań, które mnie samego zaskoczą.
JF: Czyli jest inny Dominik solowy, inny w trio, inny w większym zespole. Czujesz, że te różne wcielenia są ci niezbędne do funkcjonowania jako artyście?
DS: W tym momencie czuję, że nic nie muszę. Że gram to, na co mam ochotę, bo nie mógłbym ciągnąć przez pięć lat jednej rzeczy. Jeśli chodzi o liczbę projektów, to na ten moment niewiele mi brakuje do szczęścia.
JF: Od lat prowadzisz też dziennik muzyczny (soundcloud.com/doministry), w którym publikujesz różne miniaturki, ale przez ostatni rok go zaniedbałeś.
DS: Nie da się robić tego codziennie przez sześć lat, za dużo jest pracy zawodowej. Dziennik nadal jest aktywny, wrzuciłem tam prawie 600 utworów. Ale powinienem częściej go uzupełniać. To unikatowa w szerszej skali formuła, którą sam wymyśliłem. Chyba nikt na świecie nie prowadził czegoś takiego z taką częstotliwością. Pamiętam, że w dniu, w którym to zacząłem, dostałem niesamowitego kopa. Dzięki temu po pewnym czasie po prostu odkryłem siebie na nowo, zredefiniowałem, odkryłem nowe techniki.
Gdybym mógł wybrać jedną formę utrzymania siebie z muzyki przez, powiedzmy, dwa lata, to bym robił tylko to. Teoretycznie mógłbym codziennie coś rejestrować, ale nie chciałbym się powtarzać. Nadejdzie jednak taki moment, kiedy będę potrzebował kolejnego odświeżenia, testowania. Ale nie mogę testować się cały czas.
JF: Skoro mowa o twórczości w sieci – mamy za sobą rok wielu występów online. Na początku pandemii optymistycznie podeszliśmy do tych wydarzeń, ale po roku mam poczucie, że – przynajmniej w muzyce – wszyscy mają tego serdecznie dosyć. Jak ty na to patrzysz?
DS: Jestem muzykiem, który lubi studio i warunki laboratoryjne dla muzyki. Nie zawsze koncert na żywo jest dla mnie lepszy od tego przygotowanego wcześniej. Tak zagraliśmy w zeszłym roku z braćmi Oleś. Albo na Sacrum Profanum. Cały festiwal w 2020 r. został pomyślany jako film – i ta formuła filmowa pomogła mojemu utworowi. Spowodowała, że znacznie bardziej bawiłem się całą formą, niż mógłbym sobie na to pozwolić na scenie. Mi to bardzo pasowało, ale ja też lubię obraz i nie boli mnie zabranie publiki.
JF: Coś takiego ma rację bytu szerzej w muzyce?
DS: Tak, ale na przykład w jazzie mogłoby się to mniej sprawdzić. Jazz, z całym szacunkiem do wszystkich, nie jest ciekawy performatywnie. To nie jest ciekawe wizualnie, że ktoś siedzi przy swoim instrumencie godzinę i gra – chyba, że tańczy wokół instrumentu. Ale jak mamy wybitnego saksofonistę, który stoi w miejscu, to forma filmowa nie pomoże.
Generalnie muzyka w społeczeństwie straciła swoją siłę, którą miała jeszcze 20 lat temu. Nowe rzeczy nie rozgrzewają już tak publiczności, a to, co nakręca ludzi, to jest właśnie wideo – YouTube, Instagram, TikTok. I wydaje mi się, że muzyka ma taką szansę w momencie, kiedy jest wideo. Spójrz na polski rap. Jak ktoś nie ma singla razem z wideo, to cześć. To samo się tyczy młodych, jak i weteranów. Multimilioner Drake do każdego utworu robi teledysk z takim budżetem, jakich polskie filmy nie widziały.
JF: Czy to także problem polskiego jazzu?
DS: Zdecydowanie. Widzę nawet teraz, jaka jest super reakcja w sieci na teledysk grupy Pokusa, w której tańczy Daniel Radtke, szef klubu Pardon, To Tu. To nie jest tak, że Pokusa nagrała nagle rewolucyjny utwór, tylko właśnie sam fakt istnienia wideo daje inny start.
Jesteśmy w epoce kultury wizualnej, mimo że muza jest ważniejsza i silniejsza. To trwa od startu MTV w latach 80., ale dziś to poszło znacznie dalej. Ja też się staram w tym odnaleźć, choć przyznam, że mnie to wszystko nie do końca odpowiada. Ja nie potrzebuję obrazka do muzyki, często bym go wręcz nie chciał, ale czuję, że nie mogę tego zostawić. Nie mogę po prostu wrzucić utworu w sieć i liczyć, że wszyscy powiedzą: „genialne”.
JF: Tymczasem jedno z twoich najgłośniejszych dzieł ostatnich lat jest właśnie nieodłącznie związane z filmem. Mówię oczywiście o „Symfonii Fabryki Ursus”. Pierwszy pokaz filmu odbył się jeszcze w 2018 roku, płyta wychodzi dopiero teraz.
DS: Polska rzeczywistość. Producenci filmu nie interesowali się tą kwestią, okazało się, że wydanie jest całkiem na moich barkach. Nie znalazł się na start wydawca, jedna duża wytwórnia polska zachowała się skrajnie obcesowo. Szukałem więc dalej wydawcy między różnymi swoimi obowiązkami, dopiero Audio Cave się zainteresowało, i zrobiło wspaniałą robotę, ale sam proces przygotowania płyty, dogadywania się, to kolejne parę miesięcy. Poza tym sam film nie jest znany. Nie jest filmem komercyjnym, który wszedł do kin, był grany tylko na festiwalach.
JF: O filmie z reżyserką, Jaśminą Wójcik, mówicie jako o „rozmontowywanym klasycznym dokumencie, który ostatecznie staje się esejem audiowizualnym”. To nie była typowa produkcja, w której dostajesz jasne zlecenie pod gotowy obraz.
DS: Przede wszystkim musieliśmy przygotować do filmu jego bohaterów, byłych pracowników fabryki, którzy mieli za zadanie nie tylko opowiadać, ale też wydobywać konkretne dźwięki i wykonywać pewne ruchy. Zanim weszliśmy na plan, musieliśmy przez warsztaty sprawić, że staną się artystami.
Podczas tej pracy pojawiały się nowe pomysły, co wpływało na scenariusz, więc tworzenie części obrazu i muzyki się przeplatało. Inna część filmu z kolei powstawała do muzyki, którą napisałem wcześniej. Do pewnej formy dźwiękowej musieli domontować energię obrazu.
W jeszcze innej części mieliśmy już gotową część ze śpiewającymi bohaterami i ja wokół tego, co jest na ekranie, musiałem dosztukować bardzo precyzyjne dźwięki i muzykę, swoją dramaturgię, co nie było zadaniem łatwym.
JF: Takim apogeum filmu wydaje się ta część, w której bohaterowie odtwarzają ruchy, które wykonywali przy swoich maszynach i wydobywają odpowiadające im dźwięki. Ale mówimy o naturszczykach, nie artystach. Zastanawiałem się, jak zareagowali na propozycję takiego działania, które – tak patrząc całkiem z boku, bez kontekstu – może wydawać się zabawne.
DS: Wszystko zależało od tego, jak poprowadzimy te warsztaty. Jaśmina już wcześniej przygotowała naszych bohaterów, że takie rzeczy będą się działy. Natomiast ja musiałem też przekonać ich do siebie. Pokazać, że nie będziemy odtwarzali jakiejś muzyki, tylko że bierzemy muzykę z nich, że to oni są muzyką.
A oni, o dziwo, w to weszli. Okazało się, że to, co mówiłem, czego oczekiwałem, rezonuje z ich pamięcią i miłością do fabryki Ursus. Spędzili tam wiele lat, mają masę dobrych wspomnień i to wszystko było dla nich emocjonalnym przeżyciem. Te dźwięki, które z nich wydobywałem, współgrały z ich poczuciem dumy, że pracowali w miejscu, które wyprodukowało 1,5 mln traktorów.
Sztuka jest tylko pozornie skomplikowana, a jak się w to wejdzie, to już przestaje być trudna. Sztuka jest trudna przez zły PR, który jej zrobiono, ale jak znajdziesz odpowiedni czas i moment, to akceptacja dla niej staje się bardzo szeroka.
JF: Czym w najbliższym czasie nas zaskoczysz?
DS: Nie wiadomo, jak będzie z koncertami, ale Ursus musi zagrać kilka koncertów, może nawet zagranicą. Nagram też płytę z zespołem Core, ale jeszcze nie wiem, czy wydamy ją w tym roku. Oprócz tego w kolejce od pięciu lat czeka moja pierwsza płyta alt-popowa, na której śpiewam, oraz duet z Grzegorzem Tarwidem.
JF: Zgodnie z tym, co mówiłeś wcześniej, rozumiem, że single będą miały towarzyszące klipy wideo.
DS: Oczywiście, będzie też wideo. Nagram jeszcze płytę w trio z Mikołajem Trzaską i Mają Milo. Przy czym Trzaska będzie grał na klarnetach, ja na fletach prostych, a Maja na barokowym traverso. W tym składzie graliśmy już w fenomenalnych przestrzeniach w Gdańsku. Zagraliśmy koncert w wielkiej bazylice. Poraziła nas moc tych instrumentów razem. Mam też na ten moment takie własne brzmienie, które mnie w pełni przekonuje i czuję, że nie boję się teraz wejść w żadną sytuację na scenie.
Rozmawiał: Barnaba Siegel
Zobacz również
Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>
Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>
8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>
Charyzmatyczna, bezkompromisowa i jedna z najjaśniejszych gwiazd polskiej estrady oraz dydaktyki wokalnej Więcej >>>