Wywiady
fot. Obidigbo Nzeribe

Opublikowano w JAZZ FORUM 1-2/2023

Theo Croker: Świat się zmienia

Łukasz Kamiński


Jazz to muzyka szacunku i niepokory. Bez tych dwóch elementów nawet największa wirtuozeria pozostaje tylko jednowymiarową emocjonalnie ekwilibrystyką. I jeśli w nowym pokoleniu są artyści, u których szacunek i niepokora idą w parze z talentem i wyobraźnią, to wśród nich jest na pewno trębacz Theo Croker. Urodzony w 1985 roku na Florydzie, dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje o prawach obywatelskich – rodzice byli aktywistami, a dziadek Doc Cheatham był mistrzem gry na trąbce (Doc zmarł, kiedy Theo miał zaledwie 12 lat, ale pozostaje do dziś dla niego jednym z najważniejszych punktów artystycznego i duchowego odniesienia). Szlify muzyczne zdobywał u boku wokalistki Dee Dee Bridgewater. Kiedy przyszedł czas na karierę solową, Croker doskonale odnalazł się w świecie jazzu, zachował łączność z tradycją i wizję przyszłości.

JAZZ FORUM: Niektórzy z moich rozmówców nie przepadają za tym pytaniem, dlatego tym chętniej je zadaję. Czym dla ciebie jest jazz?

THEO CROKER: Ciekawe, co ich drażni w tym pytaniu? Samo słowo „jazz” nie pasuje do muzyki, do ruchu, z którym wiele osób go kojarzy. To, co ludzie rozumieją przez jazz, jest tylko wycinkiem, ułamkiem tego, czym jest naprawdę, czyli podstawą całej współczesnej muzyki. „Jazz” natomiast to termin przynależący do historii, trzymający tę kulturę w uścisku przeszłości.

JF: Co zrobić, żeby ludzie to zrozumieli? I nie mówię tu o fanach jazzu w USA, tylko na przykład w Polsce, gdzie społeczny, polityczny, rasowy wymiar tej kultury, nie do końca jest powszechnie znany, czy w pełni zrozumiały.

TC: To nie moja robota, żeby kształcić ludzi. Zresztą mam wrażenie, że jazz na świecie, w Europie, jest o wiele szerzej, głębiej rozumiany niż w Stanach.

To nie europejscy fani są problemem. Oni rozumieją, albo czują, że jazz jest muzyką Czarnych. To Ameryka jest problemem.

JF: W jakim sensie?

TC: Takim, że Ameryka nie szanuje swojej historii. Takim, że Ameryka nie jest w stanie zmierzyć się ze swoją historią, przyznać do błędów, rzetelnie i szczerze o przeszłości dyskutować.

JF: Ale jednak jazz w Ameryce wciąż kwitnie, młode i średnie pokolenie artystów nagrywa doskonałe płyty.

TC: To prawda, ale w powszechnym mniemaniu jazz jednoznacznie kojarzy się z tym, co robi Wynton Marsalis. Nie zrozum mnie źle, bardzo lubię jego muzykę.

JF: Jest konserwatywny, ale też i niesłychanie aktywny, zaangażowany w wiele edukacyjnych przedsięwzięć.

TC: Oczywiście, ale jego pojęcie jazzu jest tylko częścią – ważną, ale wciąż tylko częścią – tego, czym jest ta kultura. Nie wiem, czemu niektórzy nie chcą przyznać, zrozumieć, że to jazz dał podwaliny hip-hopowi, funkowi, soulowi, rhythm and bluesowi. Bo Diddley dał początek rock’n’rollowi, Muddy Waters, Screamin Jay Hawkins grali bluesa, James Brown dał początek funkowi, Earth Wind and Fire wykonywali soul i disco. Naprawdę nie wiem, czemu uparcie się te gatunki od siebie oddziela.

JF: Ta debata, czym jest jazz, a czym nie jest, trwa już od lat.

TC: Dla niektórych to, co grali Miles Davis i John Coltrane, nie było już jazzem, tymczasem to właśnie był jak najbardziej jazz. Trudno natomiast uznać za jazz naśladowanie i kopiowanie tego, co grano w latach 20. i 30. Życie w przeszłości jest nie dla mnie. A wracając na chwilę do określenia „jazz”, to sam Miles go nie znosił.



fot. Obidigbo Nzeribe

JF: Miles powiedział kiedyś: „Nie jesteś w stanie zagrać na trąbce niczego, czego wcześniej nie zagrał Louis Armstrong”. To chyba m.in. dzięki świadomości geniuszu protoplastów jazzu sam unikał ich naśladowania.

TC: Takie podejście jest fundamentalne dla każdej dziedziny sztuki. Musisz znać przeszłość. Musisz znać reguły i zasady gry, jeśli zamierzasz je łamać. Hej, Elon Musk, zanim wypuścił na rynek Teslę, na pewno długo studiował historię automobilizmu. Wracając do muzyki, gdy słucham tego, co gra Ambrose Akinmusire, to słyszę tradycję, mimo że jego nagrania są jak najbardziej współczesne.

JF: A młodzi w Stanach chcą słuchać jeszcze jazzu, czy może już hip-hop, soul, elektronika, czy po prostu pop zawładnęły ich czasem, uczuciami?

TC: Młodzi wracają do tej muzyki, ale dzięki artystom młodszego pokolenia, takim jak ja, Kamasi Washington, Shabaka Huthings czy wspomniany już Ambrose. Jest zapotrzebowanie na naszą muzykę, tak jak było zapotrzebowanie na hip-hop. Jazz jest potrzebny społeczności.

JF: W jakim sensie?

TC: Podnosi ludzi na duchu, jednoczy, uczy wspólnotowego zachowania. Jeśli wyjmiesz go z klubów, szkół i zamkniesz w bogatych, pełnych przepychu salach koncertowych, ubierzesz go w drogie, eleganckie ciuchy, to straci swoją moc, stanie się ozdobą. Jazz był kiedyś punk rockiem, teraz został zgentryfikowany.

JF: Stanie się historią, obiektem muzealnym, trochę tak, jak w głośnym filmowym dokumencie Kena Burnsa „Jazz”.

TC: Burns jest rewizjonistą. Razem z Wyntonem przedstawiają bardzo subiektywne spojrzenie na jazz. Kurczę, jak tak dalej potoczy się nasza rozmowa, to będę miał kłopoty. (śmiech)

JF: Wynton powiedział mi, że dla niego jazz jest tym, czym dla białych ludzi muzyka klasyczna.

TC: Dlaczego w amerykańskich miastach mamy sale koncertowe, w których gra się klasykę, wystawia opery, a nie mamy w każdym mieście big bandów? Rozmawiamy sobie teraz w Polsce – kraju, który ma długą historię i tradycję sięgającą wielu pokoleń wstecz. Tymczasem w Stanach my tego nie mieliśmy. Owszem, biali ludzie przywieźli ją ze sobą, narzucili innym. Czarni swoją kulturę musieli stworzyć od podstaw. Mimo to, ona wciąż jest marginalizowana lub po prostu oswajana, rozmywana.

JF: Przez lata jazz, a potem hip-hop uznawane były przez społeczeństwo za coś niebezpiecznego. Podobnie jak rock’n’roll. Czy jest teraz w Stanach jakaś niebezpieczna muzyka czy wszystko już zostało kupione, opakowane na nowo i sprzedane?

TC: Nie wiem, czy użyłbym tu określenia niebezpieczny, tak jak ty to rozumiesz, ale owszem. Weź nową płytę Kendricka Lamara, ona jest niebezpieczna, przez ładunek prawdy, który ze sobą niesie. To artysta mówiący o sprawach aktualnych. Został przecież nagrodzony Pulitzerem, choć w jego tekstach nie znajdziesz opowieści z czasów niewolnictwa.

JF: Temat niewolnictwa stał się częścią popkultury.

TC: Wiele opowieści – czy to filmowych, literackich czy muzycznych – przypomina jedynie o traumie niewolnictwa. Niewiele z nich z tą traumą się faktycznie mierzy, próbuje ją uzdrowić, zagoić rany. A wracając do pytania, w jakimś stopniu nasza muzyka, moja, Ambrose’a, Shabaki czy nawet Kamasiego, jest niebezpieczna, bo stoi w opozycji do tego, co powszechnie dziś uznawane jest za jazz. Co więcej, wierzę, że nasza muzyka jest jakimś remedium na traumę niewolnictwa. Pozostaje przy tym uniwersalna.

JF: Obchodzisz Juneteenth, nowe oficjalne święto, czyli Dzień Wyzwolenia od niewolnictwa?

TC: Nie, po jaką cholerę miałbym celebrować niewolnictwo? Po co przypominać te wszystkie lata cierpień, skoro nie ma pomysłu, jak naprawić szkody, które zostały wyrządzone. Ja nie chcę odpoczywać tego dnia, ja chcę działać.

JF: Czy to twoje podejście, filozofia wynikają choć po części z twojego wychowania, z tego, czego nauczyli cię rodzice?

TC: Jak najbardziej. Moi rodzice działali w ruchu na rzecz praw obywatelskich. Całe życie zaangażowani byli w pomoc potrzebującym – uczyli ich, jak działa system, jak z nim walczyć, jak z niego korzystać. Mnie i mojego brata też wychowali w ten sposób, żebyśmy potrafili odnaleźć się społecznie i politycznie w tym nieprzyjaznym świecie, jak nie być nie być ofiarą w Stanach Zjednoczonych Ameryki.

JF: Kendrick wystąpił w zeszłym roku w przerwie Super Bowl. Jego wspólny, krótki występ z Dr. Dre, Snoopem, Mary J Blige i Eminenem obejrzały miliony ludzi na całym świecie. Sam występ wyróżniony został nagrodą Emmy. Twoim zdaniem to była rozrywka, czy może jednak coś więcej?

TC: Ten koncert to miecz obosieczny. Z jednej strony pierwszy raz w historii Super Bowl koncert w połowie meczu poświęcony był wyłączne hip-hopowi. To wielki sukces. Z drugiej – koncert był częścią liczonego w milionach dolarów kapitalistycznego przedsięwzięcia. Co więcej, odbył się na SoFi Stadium w Inglewood w Kalifornii. Czy wiesz, że stadion znajduje się w samym centrum biednej, czarnej dzielnicy, ale mieszkańcy nie zarabiają na nim nic?

JF: To co mają zrobić artyści? Jak mają się odnaleźć w takich warunkach, kiedy każdy krok, każdy ruch jest w jakiś sposób politycznie czy społecznie naznaczony?

TC: To kwestia świadomości. Po pierwsze, trzeba wiedzieć, jak wygląda otaczający nas świat. A poznawszy go, starać się go zmienić. Musisz zrozumieć, że świat się zmienia. Inaczej walczył z nim mój dziadek Doc Cheatham, inaczej walczę ja. Nie znam natomiast odpowiedzi, jak zmienić Amerykę. Nie mam przepisu, recepty. Wiem natomiast, że droga do naprawy będzie długa, wyboista i pełna wyzwań.



fot. Leighton Pope

JF: Wróćmy do muzyki. Byłeś nominowany do Grammy. Jak ważne dla ciebie jest instytucjonalne, showbiznesowe uznanie?

TC: Ono nie ma żadnego wpływu na moją muzykę. Ma wpływ na karierę. Po tym, jak dostałem nominację do Grammy, od razu następnego dnia miałem zabukowanych kilkanaście nowych koncertów. Telefon mojego menedżera rozdzwonił się na dobre.

JF: Twoja droga artystyczna jest wielotorowa, angażujesz się w różne projekty, podejmujesz wyzwania. W 2021 roku wydałeś na przykład dwie płyty „Blk2Life/A Future Past” oraz „Love Quantum”. To świetne studyjne przedsięwzięcia, które pewnie wymagały sporo pracy, żeby przetłumaczyć je na język koncertowy, zwłaszcza, że nie podróżują z tobą płytowi goście, m.in. Wyclef Jean, Kasa Overall czy Jill Scott.

TC: Koncerty nie są przez to uboższe, są inne. Podczas nich, to ja przejmuję na siebie obowiązek i ciężar naczelnego narratora wieczoru. Niektóre historie opowiadam, inne śpiewam, a w jeszcze innych zamieniam słowa na nuty, na dźwięk trąbki. W ten sposób zyskuję też więcej przestrzeni dla siebie. Coś, co na płycie trwało dwie minuty, na koncercie trwać może nawet kilkanaście, drobny fragment na płycie może stać się zalążkiem długiej improwizacji na koncercie.

JF: Czy zapraszając muzyków do współpracy jesteś jak zasadniczy, wymagający kapitan statku, czy może masz bardziej demokratyczne podejście?

TC: Moje podejście jest jasne, bardzo klarowne. Jeśli chcesz ze mną grać, jeśli zgodziłeś się przyjąć zaproszenie, to nie ma miejsca na bałagan, gnuśność, lawirowanie. Albo chcesz, albo nie. Albo wiesz, co robisz, albo nie wiesz. W studiu spotykamy się, żeby pracować, a nie jarać trawę i pić alkohol. Zdarzają się maratony nagrywania. Jakiś czas temu spędziliśmy, bez przerwy, non stop, 16 godzin na nagrywaniu w studiu.

JF: Czemu przerwaliście?

TC: Uszy odmówiły mi już posłuszeństwa, potrzebowały odpoczynku. Jestem więc jak kapitan, ale wiem, że potrzebni, bardzo ważni są też sternik i nawigator. Tworzenie muzyki to praca zespołowa, ja jestem potrzebny do tego, żebyśmy się nie pogubili, zrealizowali nasz cel, sprostali wyzwaniu. Przed rozpoczęciem nagrywania mam pewien pomysł, jak chciałbym, żeby album wyglądał. To są oczywiście bardzo szerokie ramy, zawsze powstaje więcej utworów, niż ostatecznie ląduje na płycie. Płyta jest jak film – jeśli czuję, że jest zbyt długa wycinam z niej poszczególne utwory, tak jakbym wycinał sceny. I tak jak film, płyta musi być spójną opowieścią. Ja wychowałem się, zapewne tak jak ty, na słuchaniu całych albumów, od początku do końca, a nie na ich fragmentach, na wyrwanych z kontekstu kawałkach.

JF: Jazz to jeden z ostatnich chyba gatunków, gdzie faktycznie przywiązuje się wagę do formy, jaką jest album, gdzie nie rżnie się płyty na drobne fragmenty.

TC: Skoro sam nagrywam całe płyty, to całych płyt chcę słuchać. Proste. Kiedy włączam jakiś album kładę się i go słucham. Nie zmywam wtedy naczyń, nie piszę smsów ze znajomymi. Choć zdaję sobie sprawę, że w erze cyfrowej wiele osób nie ma już takiej cierpliwości, ani umiejętności skupienia się, żeby odsłuchać całą płytę od początku do końca.

JF: Masz na to jakąś radę?

TC: Kluczem do sukcesu jest to, żeby płyty były względnie niedługie i wciągające, przykuwające mocno uwagę, ale za to występy trwały o wiele dłużej. „Love Quantum” trwa niewiele ponad pół godziny, to najkrótsza płyta, jaką kiedykolwiek nagrałem. Mimo to, ma jedenaście kompozycji, a każda wciąga, każda jest jak trailer, jak obietnica tego, co cię czeka na koncercie.

JF: A z koncertami jeździsz po całym świecie. Czy jest jakaś różnica między występami w Stanach a np. Europie?

TC: Taka, że w Europie, czy w ogóle poza granicami kraju, wiele osób przychodzi na koncert, żeby słuchać muzyki, żeby przeżyć ten wyjątkowy moment, złapać chwilę. Na sali może być i tysiąc osób, a nikt nie wyciąga komórki, żeby nagrywać, robić zdjęcia. Ci ludzie chcą po prostu być w muzyce. Bardzo to cenię.

Rozmawiał: Łukasz Kamiński



Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

Krystyna Prońko: pół wieku w służbie piosenki

Charyzmatyczna, bezkompromisowa i jedna z najjaśniejszych gwiazd polskiej estrady oraz dydaktyki wokalnej Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu