W sali warszawskiego kina Palladium wystąpił 24 maja 2012 r. oryginalny kwartet Get The Blessing. Polskim słuchaczom zapewne ta nazwa niewiele mówi, choć na rynku brytyjskim są zaliczani do nowej fali jazzu na równi z takimi zespołami jak Portico Quartet, Polar Bear, czy Neil Cowley Trio. Błogosławieństwa udzielił im jeden z najważniejszych muzyków jazz-rockowej sceny Canterbury Robert Wyatt biorąc udział w nagraniu ich ostatniej płyty. Magnesem dla publiczności były nazwy popularnych grup, z jakimi współpracowali członkowie Get The Blessing. Trzeba przyznać, że ich koneksje robią wrażenie – trębacz Pete Judge; basista i gitarzysta Jim Barr i perkusista Clive Deamer współpracowali ze sztandarową formacją trip-hopu Portishead, a Deamer jest także muzykiem słynnego rockowego giganta Radiohead. Oprócz tego współpracowali z takimi sławami jak Jeff Beck, Peter Gabriel, Tom Jones, Hawkwind, czy Robert Plant. Najmniej „ustosunkowany” jest saksofonista Jake McMurchie, który wywodzi się z warsztatowej National Youth Orchestra i ma własne jazzowe składy.
Organizator cyklu Era Jazzu, w ramach którego odbył się ten koncert, Dionizy Piątkowski postanowił go zareklamować jako Portishead Jazz. Całkiem słusznie – zważywszy, że większość członków zespołu gra pod tym szyldem, a poza tym jest to już znakomicie wypromowana marka.
Ci jednak, którzy spodziewali się elektronicznej, rozmarzonej aury, loopów i trip-hopowego beatu Portishead, musieli być mocno zaskoczeni. Get The Blessing gra muzykę na pograniczu rocka i nu-jazzu, momentami sięgając nawet do ekspresji kojarzonej z wczesnym kwartetem Ornette’a Colemana. Zadumane, niespiesznie snujące się frazy gitary i dęciaków na tle rockowej sekcji rytmicznej budziły skojarzenia z postrockiem, z zespołami takimi jak Tortoise, Isotope 217, Gastr Del Sol, czy późnymi albumami Talk Talk. Od czasu do czasu dęciacy modulowali elektronicznie swoje instrumenty, dodawali delaya, pogłosu, roztapiali dźwięki w bezkresnej przestrzeni jak Eric Truffaz czy Nils Petter Molvaer. Można było też usłyszeć delikatne elektroniczne tło, ale zdecydowanie bardziej dyskretne niż w przypadku Portishead.
W utworach ostrzejszych mogli kojarzyć się zarówno z kwartetem Colemana, jak i z zespołem Morphine – a to za sprawą rockowej gry sekcji, szczątkowej improwizacji i dość prostych, melodyjnych tematów. Niektóre kompozycje sprawiały wrażenie instrumentalnych piosenek, w których partie wokalisty zastąpiono instrumentami dętymi.
Marek Romański
Zobacz również
Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>
Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>
W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>
Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>