Na książkę „Krakowski Jazz-Klub Helikon” czekałem z dużą ciekawością i nadziejami. Jednakże, jak często bywa, rzeczywistość dość znacząco rozminęła się z wyobrażeniami. Na początek może kilka słów, czego się po pracy Grzegorza Tusiewicza spodziewałem. A spodziewałem się przede wszystkim usystematyzowanej, rzetelnej wiedzy. Spodziewałem się też odpowiedzi (albo przynajmniej świadomego dążenia, by taką odpowiedź uzyskać) na pytanie, skąd wzięła się legenda Helikonu.
Działający niegdyś przy ul. Marka 15 klub Helikon funkcjonuje w zbiorowej pamięci krakowskiego środowiska jako miejsce mityczne, z gruntu wyjątkowe. Proszę się więc nie dziwić, jak bardzo się ucieszyłem na wieść, iż poważny autor współtworzący ten klub i jego legendę, wsparty możliwościami poważnej instytucji, za jaką wypadałoby uznać PWM, „napisał” o tym kultowym miejscu książkę.
Tymczasem książka okazała się li tylko zbiorem „wspomnień, impresji i relacji” (jak głosi podtytuł publikacji). Autorami owych wspomnień są 44 (czyżby ujawniły się tu jakieś romantyczno-mistyczne skłonności Tusiewicza?!) osoby, których dobór wydaje się być dość przypadkowy – oprócz tekstów napisanych przez takich ludzi-instytucje, jak Jan Byrczek, który tworzył Helikon, czy Andrzej Jakóbiec, który żył i rozwijał się razem z klubem oraz muzyków, mających mniej lub bardziej zażyłe związki z tym miejscem, w książce znalazły się teksty osób, które nie tylko z Helikonem, ale wręcz z jazzem miały związek co najwyżej incydentalny. Zapewne autorowi chodziło o pokazanie, że nie tylko jazzmani do Helikonu chadzali, ale także np. aktorzy, jak choćby bracia Janiccy, ale może wystarczyłoby o tym wspomnieć w jakimś dobrze pomyślanym eseju. Z drugiej strony czymś zupełnie naturalnym byłoby zamieszczenie wspomnień Zofii Komedowej, która we wczesnym okresie temu klubowi prezesowała, Adama Makowicza, chyba najbardziej „sztandarowej” legendy Helikonu, czy Janusza Muniaka, którego poczucie humoru i styl refleksji wciąż nie są wystarczająco rozpoznane przez szersze kręgi jazzfanów (tylko jak tego dokonać, chyba tylko jakaś akcja typu „ukryty mikrofon” mogłaby się powieść?). A takowych, o dziwo, nie ma!
Kolejna kwestia to jakość tekstów. Grzegorz Tusiewicz we wstępie zaznaczył, że celowo nie ingerował w oryginalne wspomnienia, ale niektóre nie tylko nie wnoszą niczego interesującego pod względem merytorycznym, ale napisane są drewnianą polszczyzną i wywołują niepohamowane napady ziewania. Następną wątpliwość budzi konsekwencja, a właściwie jej brak, w prowadzeniu tematu. Z jednej strony jeden z najlepszych tekstów książki, którego autorem jest Zbigniew Raj, zdradza, że autor mógłby długo, dużo i z sensem, a w dodatku z polotem, ale albo się samoogranicza, albo jest ograniczony przez nadautora Tusiewicza i unika jak ognia wykroczenia poza helikonowski wątek, z drugiej – w książce znalazły się teksty, w których Helikon odgrywa rolę najzupełniej marginalną.
Mam nieodparte przekonanie, że lepiej byłoby pozwolić takim osobom, jak Raj, Andrzej Nowak, Wojciech Salamon czy Seweryn Wisłocki (i jeszcze kilku innym) „rozgadać się”, choćby i nie na temat, niż ciągnąć liczbę wspomnień do owych 44. Brakuje mi też ingerencji redaktora w momentach, gdy pamięć autorów wydaje się być zawodna, gdy pojawiają się sprzeczności. Na przykład w jednym miejscu książki Czytelnik dowie się, że w Helikonie odbywały się całonocne jam sessions, by kilka stron dalej przeczytać, że koncerty musiały się kończyć przed 22.00, bo potem interweniowało MO (Milicja Obywatelska). W wielu wspomnieniach podkreśla się, że Helikon był miejscem elitarnym, do którego wejść mogli tylko szczęśliwi posiadacze klubowych legitymacji (a nie było ponoć o nie łatwo), w innych, że klub odwiedzali „smutni panowie” z bezpieki, cinkciarze i damy poziome nienajwyższych lotów. Jak było naprawdę? Nawet by się dowiedzieć kiedy i jak powstał Helikon, jak działał (czy koncerty były organizowane regularnie czy raz na jakiś czas – relacje nie są nawet w tej materii zgodne!) i dlaczego padł – trzeba się zdrowo nagimnastykować czytając puszczone przez Tusiewicza na żywioł wspomnienia tak licznego grona osób.
A i tak nigdy nie ma się pewności, czy fakty to fakty, czy tylko mity (czy wybuch petardy w kiblu mógł faktycznie zrujnować niemal cały lokal? Nie wiem, bo wolałem nie próbować tego w domu). Po czterdziestu latach pamięć potrafi płatać zupełnie niewiarygodne figle, a rzeczywistość często splata się z fikcją, anegdota urasta do rangi faktu. Tusiewicz, jak obiecał we wstępie, nie pokusił się o żadne interwencje w tej materii i to jest chyba najbardziej poważny i najbardziej denerwujący mankament tej książki.
Warto też było zadbać o szersze nakreślenie specyfiki czasów, w których działał Helikon, a gdyby nie eseje Wisłockiego, książka takiej, jakże niezbędnej „otoczki”, byłaby zupełnie pozbawiona. Moje pokolenie czasy PRL-u pamięta jeszcze dosyć dobrze, ale dla pokolenia trzydziesto- i dwudziestolatków są one czymś równie nierealnym, jak antyutopie Orwella.
Nierozwikłana pozostała dla mnie również po lekturze książki tajemnica i mit Helikonu, klubu, który w niektórych wspomnieniach jawi się jako kolebka i kuźnia jazzu, ukochana przez całą czołówkę muzyków przełomu lat 50. i 60. oraz artystyczną bohemę Krakowa, w innych jako dość ohydna speluna, w której śmierdziało ze „sracza”, dochodziło do regularnych mordobić, uprawiano seks pod wpływem alkoholowego upojenia, a nawet można było zrobić psi-psi bez oddalania się od baru, a w jeszcze innych, jako swego rodzaju kolorycik, lub też jedno z wielu miejsc, w których można było po prostu walnąć cienkie piwko. O dziwo najwięcej światła na mit Helikonu i tamtej „epoki” w ogóle rzuca tekst Amerykanina Dave’a Getza.
Niemniej, choć historyczne, faktograficzne, jak i czysto literackie (w znacznych fragmentach) walory książki są mocno dyskusyjne, jest to pozycja ważna w polskim piśmiennictwie jazzowym, a w bibliotece każdego fana jazzu wręcz niezbędna (warto tę książkę mieć choćby dla kilku znakomitych tekstów). A Grzegorzowi Tusiewiczowi należą się wielkie słowa uznania za próbę ocalenia fragmentu przeszłości (na ile udaną musi ocenić każdy Czytelnik), a także umiejętności perswazyjne – po pierwsze nakłonił do spisania wspomnień aż tak liczne grono osób, co graniczy z cudem (na ogół namawiani na taki rodzaj współpracy wymawiają się brakiem czasu, brakiem znajomości interesujących historii, brakiem umiejętności pisania itp.), po drugie przekonał molocha, że trzeba taką książkę wydać, co cudem jest. Ponieważ nie umiałem sobie przypomnieć, czy PWM wydało kiedykolwiek, jakąkolwiek książkę dotyczącą jazzu w Polsce, wszedłem na strony internetowe wydawnictwa i w katalogu jedyną pozycją na interesujący mnie temat okazała się... książka Tusiewicza.
Wielkie brawa dla PWM-u, że wreszcie się ocknęło i po kilkudziesięciu latach działalności odkryło, że istnieje coś takiego, jak jazz w Polsce. Inna sprawa, że – jak wynika z tekstu zatytułowanego „od redakcji”, będącego w rzeczywistości tekstem „od Tusiewicza” – Grzegorz, wspierany talentami i wiedzą Włodzimierza Palusińskiego dostarczył wydawnictwu gotowy materiał, autentycznego samograja, którego wystarczyło walnąć do druku, a następnie dystrybucji. Może więc mój optymizm dotyczący PWM jest zbyt radykalny?
Robert Buczek
Krakowski Jazz-Klub „Helikon”, 1956 - 1969, wspomnienia, impresje i relacje zebrał i opracował Grzegorz Tusiewicz, PWM 2006, 208 str. + 80 stronicowy dodatek
Zobacz również
Książkę Dionizego Piątkowskiego o ikonie polskiego jazzu recenzuje Tomasz Gregorczyk. Więcej >>>
Biografia Michała Urbaniaka – rozmowa-rzeka z Jackiem Góreckim. Recenzuje Łukasz Maciejewski Więcej >>>
Transkrypcje solówek Zbigniewa Seiferta spisane przez Macieja Afanasjewa. Recenzuje Krzysztof Lenczowski. Więcej >>>
Niezwykła książka amerykańskiego trębacza Gary’ego Guthmana. Recenzja Piotra Iwickiego. Więcej >>>