Na warszawski koncert Maceo Parkera szedłem 27 kwietnia z pewnymi obawami. Mając w pamięci jego występ sprzed wielu lat w Gdyni, obawiałem się, że nie tyle mogę się spodziewać miłego zaskoczenia, ile zawodu. Artyście przybyło kilka wiosen, a i grana przez niego muzyka została zepchnięta w cień przez hip-hop, rap i soul-funk. W dodatku Mr. Parker miał zagrać na festiwalu ze słowem „jazz” w tytule, gdy sam przy każdej okazji od jazzu się odżegnuje. Jak widać, pomieszanie z poplątaniem. A jak było?
Różnie. Koncert balansował między wielkością a śmiesznością. Maceo o funky wie wszystko, ale do tego, aby na scenę zawitał funkowy huragan, trzeba czegoś więcej. Trzeba kogoś, o kim mówi się charyzmatyczny MC. Parker chciał nim być, ale nie wystarczy chcieć. Jest gwiazdą, wybitnym instrumentalistą, jednak trzeci czy czwarty temat ze słowem funky w tytule (jak choćby liczący sobie 15 lat Make It Funky), zagrany niemal w tym samym tempie, bazujący na podobnych sztuczkach (genialnie precyzyjne riffy i ulotne tematy – za to akurat brawo!), nudziły.
Ograniczę się więc do trzech chwil, kiedy lider pokazał, że nie musi być „tym który grał z Jamesem Brownem”. Temperatura rosła, gdy Parker wchodził w rejony muzyki „z kluczem”. Jak choćby pokazując genialną rytmikę Szekspirowskiego „To be, or not to be…” cytatu z pierwszej sceny trzeciego aktu „Hamleta” (pierwotnie na albumie „School’s In”). Recytująca tekst road-menedżerka artysty otrzymała nie mniejsze brawa co gwiazdor wieczoru. Innym razem zaśpiewał w formie hołdu dla Raya Charlesa kultowy standard Georgia tak pięknie, że ręce same składały się do oklasków. Inna sprawa, że znowu Parker lepiej wypadł w cudzej skórze, bowiem nie tylko ciemne okulary, ale nawet charakterystyczny sposób balansowania ciałem przed mikrofonem typowy dla Charlesa, zostały wiernie odtworzone przez saksofonistę. A czy tego oczekujemy od kogoś, kto pojmowany jest za ikonę funky? Nowatora, kreatora mód? Gdy na bis Parker zagrał Pass the Peas zdarzył się niemal cud! Bodaj pierwszy raz ze sceny powiało prawdziwym funkowym czadem. Jak na dwie godziny grania, zbyt mało.
Parker przywiózł do nas nonet znakomitych artystów. Zarówno dęciacy (Dennis Rollins - puzon i Ron Tooley - trąbka), jak i świetnie trzymający klawiszowy kanon funkowego brzmienia fenderowo-hammondowo-clavinetowego Will Boulware czy solidni: Bruno Speight (gitara) i Rodney „Skeet” Curtis, genialnie wywiązali się ze swych ról. Jednak słychać było, że większość czasu muszą walczyć ze swoją muzyczną elokwencją.
Co tu ukrywać, to zapewne rasowi, wszechstronni wymiatacze z wielką wiedzą o jazzie. I to było słychać. Gdy zaczynali solówki, co jakiś czas pohamowywali się, aby nie wejść w rejony swingującej blue-nuty. Gdyby tego nie robili, ich frazowanie uczyniłoby z funky muzykę w konwencji fusion.
Czy to dobrze, że Maceo tak konsekwentnie ucieka od jazzu powściągając lejce koniom w zaprzęgu? Nie wiem. Wiem, że muzyka na tym cierpi. Po dwóch kwadransach sporo osób wyszło z Sali Kongresowej i chyba stracili, bo po nudnym entre, koncert się rozkręcił. Przed laty Maceo porwał na nogi gdyńską publiczność już po pierwszych frazach. Teraz, na wieczorze Ery Jazzu, tańczyli pod koniec występu tylko nieliczni.
Piotr Iwicki
Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 6/2009
Zobacz również
Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>
Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>
W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>
Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>