Koncerty
Bobby McFerrin z grupą wokalną WeBe3
Jan Rolke

Artykuł opublikowany
w JAZZ FORUM 7-8/2012

Bobby McFerrin

Marek Garztecki


Lipcowy koncert Bobby’ego McFerrina, który w Warszawie zorganizowała agencja Good Music Production, obalił za jednym zamachem kilka popularnych mitów co do recepcji jazzu w naszym kraju. Jeśli wierzyć tym mitom, to trudniejsze propozycje w tej dziedzinie nadają się co najwyżej do prezentacji w klubach, zaś zainteresowanie artystami, nawet markowymi, jest odwrotnie proporcjonalnie do częstotliwości ich koncertów w Polsce.

Jak się okazuje – nic z tych rzeczy. Bobby McFerrin jest w miarę częstym u nas gościem, a jednak Sala Kongresowa wypełniona była prawie do końca i to, dodajmy, pomimo dość umiarkowanej reklamy towarzyszącej jego koncertowi. Co istotniejsze, była to publiczność dość młoda, wśród której uderzał brak zwyczajowych uczestników jazzowych koncertów. I, wreszcie, rzecz najistotniejsza, była to publiczność znakomicie reagująca, natychmiast i trafnie podchwytująca wokalne igraszki, do partycypacji, w których zapraszał ją amerykański wirtuoz strun głosowych.

Jest coś niezwykłego w lekkości, z jaką McFerrin tworzy bardzo wyszukaną formalnie muzykę. Ta lekkość, niemal nonszalancja, z jaką objawia on swą radość tworzenia, udziela się też widowni, która daje się ponieść nawet jego bardzo karkołomnym – zdawało by się – pomysłom. McFerrin nigdy nie zapomina, że muzyka to przede wszystkim sztuka komunikacji, co często gubią z oczu niektórzy koryfeusze awangardy. Publiczność nagrodziła to artyście nie tylko klaszcząc „on the beat”, ale też tworząc, na jego zaproszenie, chóralny „podkład” pod niektóre partie solowe.

Gwoli sprawiedliwości należy jednak podkreślić, że tylko w jednym czy dwóch utworach można było mówić o występie samego McFerrina. We wszystkich pozostałych towarzysząca mu grupa wokalna WeBe3 tworzyła tak integralna część muzycznego obrazu, że bardziej słuszne byłoby określenie wykonawców jako „Bobby McFerrin Vocal Quartet”. Joey Blake i David Worm nie tylko odtwarzali – odpowiednio – partie kontrabasu i perkusji, i to tak udatnie, że przez dłuższy czas odruchowo szukałem na scenie perkusisty, ale też harmonizowali wymagające tego fragmenty muzyki. Niezależnie od tego, każdy z nich śpiewał też partie solowe, w przeważającej mierze improwizowane, często w konwencji free. To ostatnie było głównie domeną trzeciego członka zespołu, wokalistki Rhiannon. Trudno jednoznacznie zdefiniować styl tej ostatniej. Chyba najbliższa była współczesnej muzyce klasycznej („poważnej”), z tym, że wykonywanej całkowicie spontanicznie. Rhiannon często dialogowała z McFerrinem, dosłownie opowiadała różne historie (np. „I’m dancing in the rain” jednocześnie wirując po estradzie) czy tworzyła głosem plany brzmieniowe.

Wiele już napisano na temat niewiarygodnej muzykalności McFerrina i odpowiadającej jej technice wokalnej. Przy całym jednak szacunku dla lidera, należy stwierdzić, że reszta wykonawców dorównywała mu klasą. Mimo że w Warszawie gościliśmy już chyba wszystkie czołowe wokalne grupy jazzowe świata, śmiem twierdzić, że to, co zaprezentował Bobby McFerrin i jego towarzysze, to była klasa sama dla siebie – superklasa!

W zaprezentowanym nam barwnym muzycznym cocktailu znalazło się dosłownie wszystko, ale w trafnie wymieszanych proporcjach. Były odniesienia do klasyki jazzowej, jak temat z Ornithology co jakiś czas wynurzający się nagle z bopowych harmonii, był utwór złożony z wirujących plam dźwięku pozbawionych jakiegokolwiek odniesienia harmonicznego czy motorycznego przebiegu, były fragmenty popularnych piosenek punktujące free-jazzowe improwizacje, trochę tak, jak rockowe „beats” w rapie. Stosunkowo dużo było odniesień do muzyki afrykańskiej, zarówno w warstwie rytmicznej, jak i podobnych do mlaśnięcia „clicks” charakterystycznych dla języków południa Afryki. Absolutna większość utworów na koncercie to były spontaniczne, nie posiadające nawet tytułów, improwizacje, różniące się pomiędzy sobą skontrastowanymi nastrojami, czy tempem. Z dłuższych znajomych fragmentów, można było zidentyfikować piękną (białą!) amerykańską pieśń ludową Oh Shenandoah.

Kulminacyjnym punktem programu było wykonanie Psalmu 23-go (Pan Pasterzem moim), w którym McFerrinowi i grupie WeBe3 towarzyszył chór Cantores Minores. Łączenie muzyki stricte religijnej ze świeckim kontekstem jazzu jest zawsze bardzo ambitnym przedsięwzięciem, bardzo zresztą charakterystycznym dla multistylistycznej i multikulturowej filozofii McFerrina. Pasuje do tego też zabieg „sfeminizowania” tekstu Psalmu, gdzie Najwyższy był ewokowany jako „She” zakończenie adresowało go do „Bogini i Córki jego”. Chór z warszawskiego kościoła św. Antoniego z Padwy okazał się jednak na tyle współczesny, że mu te nowinki jakoś nie przeszkodziły w całkiem poprawnym dostrojeniu się do nastroju wieczoru.

Gdy po dwóch kolejnych bisach, publiczność z wolna i niechętnie opuszczała Salę Kongresową, ani razu nie dało się usłyszeć okrzyku „Don’t Worry Be Happy”. Wszyscy byli „happy”!


Zobacz również

Peter Brötzmann w Pardon, To Tu

Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>

Adam Bałdych Sextet w 12on14

Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>

Jazzmani dla bezdomnych

W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>

Anna Maria Jopek & Gonzalo Rubalcaba

Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu