Koncerty

fot. Marek Hofman

Opublikowano w JAZZ FORUM 9/2015

Robert Plant w Dolinie Charlotty

Roman Rogowiecki


Brytyjski artysta ma na koncie dziesięć płyt solowych, które znamionują jego muzyczne podróże i wyraźną ucieczkę od cienia legendarnych Led Zeppelin. Jego problem polega jednak na tym, że fani oczekują od niego hitów, które wstrząsnęły rockiem lat 70. i do tej pory są podstawą rockowej edukacji kolejnych pokoleń. Promując 21 lipca w Dolinie Charlotty ostatni, psychodeliczno-folkowo-etniczny album „Lullaby and... The Ceasless Roar” znalazł wreszcie idealne rozwiązanie satysfakcjonujące fanów i swoje ego. Ponad 6.000 ludzi było świadkami tryumfu jednego z najbardziej charyzmatycznych wokalistów wszechczasów.

Tak, repertuar koncertu oparty był głównie o utwory Led Zeppelin, ale Robert Plant nadał im zupełnie innej, muzycznej jakości. Zaczynając od Trampled Underfoot pokazał, że nie wstydzi się starych numerów, ale jest już zupełnie innym wokalistą, który nie chce konkurować z wysokooktanowym sekssymbolem, jakim był w latach 70. Jego fascynacja folkiem z różnych stron świata, z podstawą w bluesie, dodała klasykom Led Zeppelin zupełnie innego wymiaru. Nie można było nie rozpoznać pochodu basu w Dazed and Confused, ale w dalszej części była to już współczesna wariacja na temat tego numeru. Mistrz uraczył fanów kilkunastoma taktami Whole Lotta Love, ale zrezygnował ze spazmów i sięgania wysoko, by znowu wybrać się na nieco inną planetę.

Gdy do folkowo-bluesowego zestawu The Sensational Space Shifters dołączał Gambijczyk Juldeh Camara grający na dwustrunowym kologo, robiło się na scenie mistycznie i nieco rytualnie. Plant zawsze kochał muzykę z Maroka i chyba nigdy jej nie zdradzi. Przyboczny gitarzysta Justin Adams potrafił chwilami pohałasować, ale nie konkurował z graniem Jimmy’ego Page’a w czasach Led Zeppelin. Bardziej szedł w stronę rockabilly i bluesa.

Z nowej płyty Plant wybrał trzy najlepsze kompozycje – Turn It Up, Rainbow i Little Maggie, w których słychać subtelność jego obecnej muzyki, choć bez cienia nostalgii. Właśnie brak nostalgii i zaskakująca świeżość nowych interpretacji sprawiły, że to był szczególny wieczór z legendą rocka, która potrafiła odnaleźć się na nowo. Nie było tak kochanego Stairway to Heaven, ale miło słuchało się The Lemon Song czy idealnie pasującego do wcześniejszej ulewy, a bliskiego oryginału The Rain Song. Plant miał znakomity kontakt z entuzjastycznymi fanami, był na scenie swoiście dostojny, ale także uśmiechnięty i zadowolony z przyjęcia. Satan i Rock’n Roll na bis zakończyły jeden z lepszych koncertów, jakie dane mi było ostatnio usłyszeć.

Teraz rozumiem, że powrót Led Zeppelin jest równie niemożliwy jak... Pink Floyd. Robert Plant udowodnił sobie i nam, że można ciągle z powodzeniem poszukiwać nowych, muzycznych pejzaży w oparciu o ponadczasowe riffy.

Roman Rogowiecki



Zobacz również

Peter Brötzmann w Pardon, To Tu

Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>

Adam Bałdych Sextet w 12on14

Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>

Jazzmani dla bezdomnych

W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>

Anna Maria Jopek & Gonzalo Rubalcaba

Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu