Koncerty
Steve Coleman
fot. Jan Rolke

Steve Coleman & Reflex

Marek Romański


Trio Reflex Steve’a Colemana wystąpiło 8 listopada br. w ramach Jazzarium Fest w warszawskim Novym Kinie Praha.

Dawno minął już czas, kiedy stworzony przez tego muzyka nurt M-Base podbijał światowe sceny i inspirował rzesze młodych adeptów jazzowego grania. Kiedy opadł bitewny kurz, okazało się, że na dłuższą metę kunsztownie zaaranżowane, pulsujące skomplikowanymi polirytmicznymi fakturami perkusyjnymi utwory nużą brakiem emocjonalnego napięcia, intelektualnym chłodem. Artyści związani z M-Base’em, jak Gary Thomas, Greg Osby, czy Geri Allen, powoli od niego odchodzili, wykorzystując elementy tej muzyki we własnych, oryginalnych projektach. W końcu jedynie Steve Coleman pozostał na placu boju wierny własnym ideom. Ale i on musiał wprowadzić do swojej muzyki nowe elementy – intrygujące partie wokalne, muzykę świata, a wreszcie szeroko rozumianą jazzową tradycję. 

A przecież Coleman zawsze był znakomitym, bardzo inteligentnym saksofonistą, co często umykało krytykom jego artystycznych koncepcji. Najbardziej jest to widoczne, kiedy gra w małych składach – w duecie, czy w trio. Udowodnił to kiedyś w klubie Akwarium występując z basistą Reggie’m Washingtonem i perkusistą Gene’em Lakiem. Nie pozostawił także co do tego wątpliwości w ten chłodny listopadowy wieczór w dawnym kinie Praha.

Czy to znaczy, że zrezygnował z kunsztownych polirytmii i niecodziennych aranżacji? Nic z tych rzeczy – gra Colemana chyba już zawsze będzie podporządkowana rytmowi, ba! saksofon w jego rękach często sam staje się elementem sekcji rytmicznej. Jednak mały skład wymusza pełniejszą interakcję wszystkich instrumentów, muzycy tworzący trio muszą wykazywać się empatią, bo inaczej ze sceny będzie wiało martwotą.

Najważniejszym elementem dźwiękowej układanki był zatem perkusista – Marcus Gilmore doskonale wywiązywał się z powierzonego zadania – potrafił tworzyć gęstą polirytmiczną tkankę perkusyjną, ale nie zapominał przy tym o „trzymaniu czasu” i momentami przechodził w tak lubiany przez Colemana funkowy groove. Niejednoznaczna rola przypadła pianiście Davidovi Virellesowi – z jednej strony musiał tworzyć linie basu na syntezatorze, z drugiej często kontrapunktował saksofon na elektrycznym fortepianie, i jak wszyscy włączał się do ogólnej rytmicznej maszynerii.

O tym, że chicagowski saksofonista jest już dzisiaj w zupełnie innym punkcie niż jeszcze kilkanaście lat temu, świadczyła konstrukcja jego utworów – obok funku, elementów hip-hopu, abstrakcyjnych rytmicznych konstrukcji znalazło się miejsce także dla swoiście przetworzonej tradycji... europejskiego baroku. Chwilami kontrapunktujące się wzajemnie partie fortepianu i saksofonu kojarzyły się z barokowymi toccatami, przy jednoczesnej swobodzie rytmicznej saksofonu i perkusji.

Obserwowanie, jak twórczo Steve Coleman potrafił przetworzyć europejską tradycję i wpleść ją w muzykę na wskroś amerykańską, było doprawdy fascynujące. Szkoda, że z tego doświadczenia nie skorzystała warszawska publiczność, bo sala Novego Kina Praha – niestety – świeciła pustkami.

Marek Romański


Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 12/2011


 


Zobacz również

Peter Brötzmann w Pardon, To Tu

Pójście na koncert Petera Brötzmanna przypomina decyzję o tym, czy chcemy skoczyć na bungee,… Więcej >>>

Adam Bałdych Sextet w 12on14

Spotkanie tych znakomitych muzyków na jednej scenie dawało szansę zarówno na ciekawą fuzję ich… Więcej >>>

Jazzmani dla bezdomnych

W warszawskim klubie Harenda odbył się 31 marca koncert charytatywny, z którego dochód w… Więcej >>>

Anna Maria Jopek & Gonzalo Rubalcaba

Koncert w warszawskim teatrze Roma (28 marca, mniej więcej w połowie całej trasy koncertowej)… Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu