Coda

fot. Hans Kumpf

Artykuł opublikowany
w JAZZ FORUM 9/2000

Werner Wunderlich

Joanna Skibińska i Vitold Rek


2 kwietnia 2013 roku w Baden-Baden zmarł w wieku 86 lat Werner Wunderlich, wybitny niemiecki działacz jazzowy, promotor, radiowiec, wielki przyjaciel polskiego jazzu!

Oto wywiad, jaki z Wernerem Wunderlichem przeprowadzili dla JAZZ FORUM w 1998 roku Joanna Skibińska i nasz kontrabasista od lat mieszkający w Niemczech Vitold Rek. Tekst ten publikowany był w numerze 9/2000.

Werner Wunderlich (ur. 1926) jest pionierem europejskiej kultury jazzowej. Szczególnie wiele zawdzięczają mu polsko-niemieckie kontakty. Toteż określenie go ambasadorem polskiego jazzu nie jest zbyt patetyczne. Tak po prostu jest.

Pod koniec wojny wyrwano go z ławki szkolnej i posłano na wojnę. W Polsce dostał się do niewoli, z której wrócił do Niemiec w 1949 roku. Wywiózł ze sobą znajomość języka polskiego i zamiłowanie do kultury polskiej. Po powrocie Werner Wunderlich zostaje najpierw dyplomowanym inżynierem renomowanej uczelni technicznej w Darmstadt. Nigdy jednak nie wykonywał dłużej tej profesji. Jeszcze podczas studiów zakłada klub jazzowy w Darmstadt oraz zostaje prezesem i członkiem zarządu Niemieckiej Federacji Jazzowej, gdzie jest także referentem do spraw kontaktów z Polską. Był także współzałożycielem i członkiem zarządu Europejskiej Federacji Jazzowej, przemianowanej później na Międzynarodową Federację Jazzową.

W 1957 doprowadza do legendarnych, pierwszych po wojnie koncertów niemieckich jazzmanów (Frankfurt All Stars z Albertem i Emilem Mangelsdorffami, Joki Freund) na festiwalu w Sopocie. Do jego paszportu wbito wizę dla dwunastu osób. W bagażu powrotnym grupą, w składzie której znalazł się m.in. późniejszy „papież niemieckiego jazzu” Joachim Ernst Berendt, przywieziono liczne przyjaźnie nawiązane z polskimi muzykami. Odbiło się to echem w późniejszej działalności Wunderlicha.

Od początku lat 60. realizuje on audycje jazzowe dla niemieckich rozgłośni HR, SWF, WDR, RIAS. Od 1978 pracował w redakcji jazzowej rozgłośni SWF w Baden-Baden, a po odejściu Berendta w roku 1987 został jej szefem. Pośród tysięcy przygotowanych przez niego audycji liczne poświęcił wyłącznie polskiemu jazzowi. Na organizowanych przez Wunderlicha koncertach, jak i na założonym przez niego i przez 40 lat prowadzonym najstarszym na świecie festiwalu jazzowym na wolnym powietrzu we frankfurckim Palmengarten, regularnie można usłyszeć polskich muzyków. Toteż kiedy w roku 1997 Wunderlich otrzymał nagrodę landu Hesja za osiągnięcia w dziedzinie jazzu, w gronie gratulantów nie mogło zabraknąć polskich przyjaciół, a pośród nich serdecznie z nim zaprzyjaźnionych jazzmanów żyjących w Niemczech.

Od 1991 roku Wunderlich jest na emeryturze, ale ponieważ to właśnie pasja stała się jego zawodem, nadal zajmuje się tym, co robił zawsze: realizuje audycje jazzowe, organizuje koncerty oraz festiwal w Palmengarten, a także służy radą i pomocą kolegom i muzykom.

Wywiad z Wernerem Wunderlichem przeprowadziła Joanna Skibińska (JS), dziennikarka mieszkająca we Frankfurcie n/Menem, gdzie prowadzi towarzystwo Teatr Polski – Kulturszene e.V. oraz Vitold Rek (VR), kontrabasista i kompozytor.

JOANNA SKIBIŃSKA: Czy pamięta Pan swoje pierwsze kontakty z jazzem?

WERNER WUNDERLICH: Tak, to było w 1942 roku. Byłem piętnastoletnim uczniem. Matka mojego kolegi była jako pracowniczka Czerwonego Krzyża w delegacji w Hiszpanii, skąd przywiozła kilka płyt z muzyką Armstronga i Basie’ego. Pamiętam, że kiedy słuchaliśmy ich z naszego domowego gramofonu, od razu byłem zachwycony i czułem, że jest to moja muzyka. Od tego momentu zacząłem też sam zbierać płyty, co w Niemczech nie było wtedy łatwe. Prawdziwy jazz był zabroniony, nie można go było ani grać, ani nawet słuchać z płyt. Jedynym dojściem do jazzu było słuchanie zakazanego radia BBC i duńskiej rozgłośni. Wiadomo, co nam wtedy groziło, gdyby ktoś nas przyłapał.

JS: Do Polski nie trafił Pan dobrowolnie. To na pewno nie był łatwy okres w pana życiu?

WW: Jako osiemnastoletni żołnierz miałem w lipcu 1945 roku przestrzeloną nogę i ciężarówka, która nas wiozła, została zatrzymana przez Armię Czerwoną. To było koło Grudziądza. Na rozkaz rosyjskich żołnierzy wysiedliśmy i maszerowaliśmy 50 kilometrów do Bydgoszczy, gdzie przekazano nas władzom polskim. Jako jeńcy wojenni mieliśmy pomagać odbudowywać Polskę. W więzieniu byliśmy nadzorowani przez polskie wartowniczki, które okazywały mi wiele współczucia i sympatii. Potem przeniesiono nas do Fordonu. Tam byliśmy pod komendą Rosjan, a że znałem nieco rosyjski, byłem dla nich tłumaczem. W dzień niemieckiej kapitulacji jeden z rosyjskich oficerów powiedział do mnie: „Wojna kaputt, skoro domoj, idi sjuda” – i nalał mi wódki. Wypiłem i... obudziłem się w więzieniu, dokąd mnie zanieśli. Taki był dla mnie koniec wojny.

VITOLD REK: Musiałeś wtedy odnaleźć się w tej sytuacji i nauczyć polskiego?

WW: W obozie w Potulicach nie chciałem siedzieć bezczynnie. Skorzystałem z możliwości wychodzenia z obozu i pracy jako elektryk. W ten sposób można było nawiązać kontakty i dostać coś do jedzenia. Zgłosiłem się do naprawy centrali telefonicznej, chociaż się na tym w ogóle nie znałem. Szybko się jednak nauczyłem. Kiedy mnie przeniesiono do obozu w Warszawie przy ulicy Gęsiej, znowu trafiłem do centrali telefonicznej, tym razem w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa. Urząd był na Pradze. Codziennie chodziłem tam pieszo, przemierzając ulice tej dzielnicy. Tam nauczyłem się mówić po polsku, bardzo chciałem bowiem porozumieć się z moimi kolegami i szefem. Nie miałem żadnego podręcznika, ani gramatyki. Uczyłem się ze słuchu i przez rozmowę. Próbowałem czytać.

JS: Jak wyglądały wówczas Pana kontakty prywatne z Polakami?

WW: Moi przełożeni i koledzy okazywali mi wiele zaufania. Jednym z nich był pewien pułkownik pochodzenia żydowskiego, z którym może nie zaprzyjaźniliśmy się zażyłe, ale na pewno panowały między nami bardzo dobre stosunki. Znałem też z widzenia kilka sekretarek, które czasem na korytarzu obsypywałem komplementami. Któregoś razu koleżanki z centrali zwróciły się do mnie: „Johnny (tak nazywano mnie od czasów szkolnych) my idziemy na szkolenie. Siądź tutaj i zastępuj nas”. Trzeba pamiętać, że to był Urząd Bezpieczeństwa i że łącząc rozmowy mógłbym je też podsłuchiwać. Oczywiście nie robiłem tego, ale kiedy wracając w 1949 roku stałem na stacji kolejowej, pewien znajomy porucznik spotkał mnie tam i powiedział: „Ty Johnny nie możesz teraz wracać do domu. Ty wiesz za dużo”.

VR: Czy miałeś w tym czasie możliwość poznania polskich muzyków?

WW: Jako jeniec takiej możliwości nie miałem. Później dopiero dowiedziałem się, że Leopold Tyrmand organizował wtedy koncerty w YMCA. Oficjalnie nie wolno mi było nigdzie bywać. Dzięki przychylności wartowników mogłem wykradać się na kilka godzin, aby spacerować ulicami Warszawy. Miałem też polską przyjaciółkę i nawet myślałem o pozostaniu w Polsce. Jednak ze względu na moją matkę nie zrobiłem tego i po czterech i pół roku wróciłem do Niemiec.

JS: To było w 1949 roku, ponad 50 lat temu. Mimo że był Pan w niewoli, nie wracał pan z uczuciami niechęci i nienawiści do Polski?

WW: Wręcz przeciwnie. Moje kontakty z Polakami były bardzo dobre. Często rozmawiałem z moją przyjaciółką, kolegami i szefem. To było więcej, aniżeli tylko rozmowa o pogodzie. Dowiedziałem się od nich wiele o narodzie polskim, o tym, co myśli i czuje, i to był jeden z powodów mojej przyjaźni do Polaków. Ja ich rozumiałem i miałem nadzieję, że też jestem rozumiany. Miałem nadzieję, że nie widzą we mnie jednego z tych przeklętych Niemców, którzy dokonali zniszczeń i zabili tylu ludzi. Jak już powiedziałem – myślałem nawet, żeby tu zostać, ale wyszło inaczej.

JS: Czy zaraz po powrocie zainteresował się Pan sceną jazzową w Niemczech? Tutaj byli Amerykanie. Dla pana to musiało być zderzenie dwóch światów?

WW: Tak, oczywiście. Po powrocie rozpocząłem studia w Darmstadt i tam założyliśmy klub jazzowy, którego prezesem byłem przez kilka lat. Przyjeżdżali do nas muzycy z Francji, Ameryki, występowali też muzycy niemieccy. Często wybierałem się na koncerty do Frankfurtu. Poznałem tam m.in. Dizzy Gillespie’ego i Duke’a Ellingtona.

Przez przypadek otrzymałem wtedy pierwszy numer czasopisma „Jazz” wydawanego w Gdańsku przez Józefa Balceraka. Dostawałem je regularnie od redakcji w prezencie, a któregoś dnia przysłano mi zaproszenie na drugi festiwal jazzowy w Sopocie. Postanowiłem przywieźć do Polski najlepszą wówczas niemiecką grupę jazzową – Joki Freund Quintett, znany też pod nazwą Frankfurt All Stars. Początkowo muzycy nie zapatrywali się entuzjastycznie do tego wyjazdu, ale z czasem dali się przekonać. Byłem bardzo dumny, że mogę przywieźć do Sopotu najlepszy niemiecki zespół.

VR: W 1957 roku przyjechałeś do powojennej Polski w innym charakterze. Zastałeś nową sytuację i realia politycznej „odwilży”...

WW: Tak, oczywiście. Wcześniej w ogóle nie wyobrażałem sobie aż tak entuzjastycznego przyjęcia, jakie nam zgotowano. Tysiące ludzi zgromadzonych na stadionie ściągało i podrzucało w górę koszulki, kiedy wjeżdżał samochód z niemieckimi muzykami. Nie zapomnę tego entuzjazmu i radosnych okrzyków na nasz widok. Pamiętam też koncert w hali stoczni w Gdańsku, gdzie w pierwszym rzędzie siedziała żona premiera Cyrankiewicza, bardzo elegancka, dziś powiedzielibyśmy „hip”. Słuchała koncertu z wielkim zainteresowaniem.

VR: Byłeś pionierem powojennych polsko-niemieckich kontaktów jazzowych. Jak wyglądało to od strony formalnej?

WW: Pierwszym urzędem, z którym się skontaktowałem, była Polska Misja Wojskowa w Berlinie. Tam wbito do mojego paszportu zbiorową wizę dla wszystkich dwunastu niemieckich uczestników festiwalu. Tamtejsi urzędnicy byli bardzo życzliwi i po kilku godzinach sprawa była załatwiona. W Gdańsku, w hotelu, też obyło się bez jakichkolwiek kłopotów.

Po festiwalu w Sopocie mieliśmy jeszcze dodatkowe koncerty, w Warszawie w Hali Gwardii i wcześniej w Tczewie. W czasie zapowiadania zespołu po polsku zabrakło mi słów i wtedy ktoś krzyknął do mnie: „Na, sprich doch Deutsch!” To była pierwsza moja podróż do powojennej Polski.

JS: Była to okazja do prywatnego poznania polskich muzyków?

WW: Tak, zawiązały się nawet przyjaźnie. Po koncertach w klubach studenckich odbywały się jam sessions, na których grał np. Jan Ptaszyn Wróblewski z Emilem Mangelsdorffem. Można powiedzieć, że polscy muzycy zostali zainspirowani grą muzyków niemieckich, których styl nazywano wtedy „szkołą frankfurcką”. Od tego też czasu przyjaźnię się z Romanem Waschko. Będący wtedy z nami Joachim Berendt także zaprzyjaźnił się z polskimi muzykami, których zapraszał później na swoje produkcje do Niemiec. Razem z Komedą stworzył program „Meine suesse europaische Heimat” (1967), a ze Stańką „We’ll Remember Komeda” (1972). Współpracował też m.in. z Urbaniakiem, Seifertem, Urszulą Dudziak. Ważne były również kontakty nawiązywane poprzez moją współpracę z Europejską i Międzynarodową Federacją Jazzową. Powstało wiele przyjaźni, które trwają do dziś. W ten sposób poznałem Jana Byrczka, a także Pawła Brodowskiego, z którym spotykałem się w różnych krajach, nie tylko w Polsce i Niemczech.

VR: Często popularyzujesz polski jazz w radiu...

WW: Dostawałem później wiele płyt z Polski, które zawsze starałem się umieszczać w moich audycjach radiowych. I tak pierwszy program z polskim jazzem zrobiłem w styczniu 1967 r. o Wandzie Warskiej. Zaraz potem była zbiorowa audycja „Jazz w Polsce” z Ptaszynem Wróblewskim, Andrzejem Trzaskowskim, Zbigniewem Namysłowskim. W drugiej części, w kwietniu 1967, nowy kwartet Komedy z Jerzym Milianem, Dudusiem Matuszkiewiczem i Andrzejem Kurylewiczem. Od tego czasu przynajmniej trzy razy w roku informowałem słuchaczy o nowościach w polskim jazzie. Zaprezentowałem nawet polski zespół muzyki pop, No To Co, który bardzo mi się podobał. Zrobiłem też audycje o SBB i Czesławie Niemenie, któremu towarzyszyłem w  1972 roku podczas jego koncertów w Niemczech.
Zawsze pod koniec roku przygotowuję audycję dla Deutschland-Radio Berlin, podsumowującą wydarzenia muzyczne mijającego roku. Jedna część poświęcona jest zawsze scenie jazzowej w USA, a druga Europie. Tam często prezentuję też polski jazz.

JS: Jest Pan twórcą najstarszego na świecie festiwalu jazzowego open-air, który odbywa się rokrocznie w Palmengarten we Frankfurcie, w przepięknej scenerii i świetnej akustyce. W programie pośród muzyków z całego świata często jest miejsce na polski jazz.

WW: Festiwal istnieje od 1959 roku. W 1973 roku zaprosiłem z Polski pianistę Jana Fryderyka Dobrowolskiego. W następnym – Leszka Żądło, w 1976 – Tomasza Stańkę i Adama Makowicza. W 1978 r. ponownie Dobrowolskiego, tym razem z zespołem Creator of Sounds. Urbaniak grał tu w duecie w 1980 roku i ponownie Leszek Żądło z kwartetem. W 1988 r. wystąpiło trio Stańko/Sendecki/Stefański. W 1992 roku zagrał polsko-niemiecki zespół Rhein-Weichsel Connection w składzie z Namysłowskim i Jarkiem Śmietaną. W 1994 roku Ralf Huebner Trio z Vitoldem Rekiem. W 1997 r. znowu Rek i Sendecki w kwartecie Huebner-Lauer Project. W 1998 r. miałem duet Leszek Możdżer/Adam Pierończyk. Vitold Rek wystąpił w Palmengarten jeszcze raz w 1995 r. w duecie z Gerdem Dudkiem, a w 1999 roku Vitold wystąpił tutaj jako solista.

VR: Na jakich zasadach dobierasz zespoły występujące w Palmengarten?

WW: Przede wszystkim muszę liczyć się z forsą, którą daje mi do dyspozycji miasto Frankfurt. Nie zawsze stać mnie na sprowadzanie zespołu np. z Ameryki. Staram się zapraszać takie, które są już w trasie po Europie. Ale liczą się też inne aspekty. Jeżeli chodzi o zespoły niemieckie, to biorą te, które uważam za interesujące i odpowiednie dla audytorium w Palmengarten. Publiczność festiwalowa jest bardzo dobrze zorientowana kto i co gra. To są bardzo dobrzy słuchacze – potwierdzi to każdy Amerykanin, który tu występował. W miarę możliwości aranżuję też specjalne składy na festiwal, co zawsze dla każdego jest wielką atrakcją. Zawsze się cieszę, kiedy mi się to udaje. Oczywiście najpierw omawiam to z muzykami.

VR: Jako szef redakcji jazzowej w SWF Baden-Baden kontynuowałeś cykl produkcji New Jazz Meeting. Tu też zwracałeś uwagę na polski jazz...

WW: Oczywiście. Często zapraszałem polskich muzyków na workshop, który się nazywał New Jazz Meeting, często we współpracy z Joachimem Berendtem, aż do jego emerytury. Niektóre z koncertów były nagrywane dla telewizji przez słynnego reżysera polskiego Andrzeja Wasylewskiego. W 1983 r. odbył się np. koncert radiowy z Polskim Jazz Ensemble. W 1985 r. angielsko-polski workshop z sześcioma młodymi muzykami angielskimi i polskimi, wśród których byli Robert Majewski, Janusz Kowalski, Karol Szymanowski, Wojciech Niedziela, Dariusz Oleszkiewicz i Krzysztof Zawadzki. W 1987 wystąpił Janusz Stefański i Adzik Sendecki, 1989 – Vitold Rek, w 1990 – Janusz Muniak i Włodzimierz Pawlik.

Jako rozgłośnia organizowaliśmy koncerty w różnych miastach. I tak w Singen, niedaleko Jeziora Bodeńskiego, w starym zamku, wystąpiła grupa Young Power. Tam również koncertowała w 1990 roku Urszula Dudziak razem z zespołem Walk Away. W 1989 roku byliśmy w Gaggenau z kwartetem w składzie: Tomasz Stańko, Jasper van’t Hof, Vitold Rek, Peter Giger. Pamiętam też koncert radiowy Johna Tchicaia w Moguncji, z udziałem Janusza Stefańskiego i Vitolda Reka. W 1991 r. w Stauffen wystąpił Tomasz Szukalski ze swoim kwartetem. Z wszystkimi tymi muzykami jestem zaprzyjaźniony i utrzymuję prywatne kontakty. Dużo ludzi tutaj w Niemczech zwraca się do mnie z prośbą o porady i sugestie dotyczące prezentacji polskich muzyków, których – uważam – znam nieźle.

VR: Dostając regularnie płyty z Polski jesteś na bieżąco z polskim jazzem. Ostatnio daje się zauważyć nadmierne – w moim przekonaniu – wykorzystywanie muzyki Chopina i Komedy. Co myślisz o tym modnym trendzie?

WW: Zarówno Komeda, jak i oczywiście Chopin, mają niepodważalną pozycję w polskiej literaturze muzycznej. To jest zrozumiałe, że wielu muzyków chce im złożyć hołd. Kiedy słucham tych nowych interpretacji, to wiem, że opierają się one na reminiscencjach klasyków, ale też zawsze słyszę, że jest to bardzo osobista wypowiedź. Być może polscy muzycy czują się też szczególnie zobowiązani. W ubiegłym roku na przykład podobnie działo się na całym świecie z muzyką Ellingtona, a w tym roku z Louisem Armstrongiem. Niewykluczone oczywiście, że dużą rolę odgrywa tu także czasami komercja.

VR: Jak odnosisz się do inspiracji w jazzie muzyką ludową?

WW: Właściwie jestem tu bardzo nieufny. Muzyk, który próbuje zbliżyć się do muzyki ludowej innego narodu, nie tylko powinien tę muzykę rozumieć, lecz także mieć ją w sercu. Dobrym przykładem tego może być Charlie Mariano, który przez wiele lat żył w Indiach, mógł wtopić się w tę muzykę i kulturę i umiał połączyć to razem ze swymi doświadczeniami muzycznymi w jedno. Nie każdy to potrafi. Ostatnio bardzo popularną inspiracją jest muzyka klezmerska. Często grają ją ludzie, którzy w ogóle nie znają jej korzeni, nie wiedzą, kim był Stettl w Galicji. Wielu z nich kieruje się modą i rynkiem.

VR: Czyli uważasz autentyzm i szczerość intencji za niezbędne przy czerpaniu z muzyki ludowej?

WW: Tak, nie wyobrażam sobie np. niemieckiego muzyka próbującego interpretować polskiego kujawiaka albo oberka. Trzeba pamiętać, że nie każda muzyka ludowa jest aż tak porywająca.

VR: Jako ambasador polskiego jazzu propagujesz od prawie pół wieku muzyków ze swojej drugiej ojczyzny. Koncert Adama Pierończyka i Leszka Możdżera w 1998 roku w Palmengarten we Frankfurcie dowodzi też twojego zainteresowania muzyką tworzoną przez młodsze pokolenie. Czego życzyłbyś sobie i wszystkim polskim jazzmanom w nowym stuleciu?

WW: No cóż, wszystkim muzykom jazzowym w Polsce życzę jak najwięcej możliwości do rozwoju, eksperymentowania i prezentacji swojej muzyki. Sobie życzyłbym lepszego dostępu do informacji o polskim rynku jazzowym, a w szczególności nowych płyt od wydawców – jest to przecież najlepsza forma kontaktu dla młodszych i starszych pokoleń zajmujących się muzyką, którą nazywamy jazzem. To ułatwiłoby mi niezmiernie propagowanie polskich kompozytorów i wykonawców.

Z Wernerem Wunderlichem rozmawiali: Joanna Skibińska i Vitold Rek

Werner Wunderlich został odznaczony przez Ministra Kultury i Sztuki medalem „Zasłużony dla Kultury Polskiej”.

 


Zobacz również

Georg Riedel

Legendarny szwedzki kontrabasista i kompozytor zmarł 25 lutego 2024. Więcej >>>

Janusz Nowotarski

Saksofonista, klarnecista, założyciel i lider Playing Family, zmarł 23 lutego 2024. Więcej >>>

Stanisław Zubel

Kontrabasista zespołu Flamingo zmarł 26 stycznia 2024 w Żukowie. Miał 77 lat. Więcej >>>

Dean Brown

Jeden z najwybitniejszych gitarzystów fusion jazzu zmarł 26 stycznia 2024 w Los Angeles. Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu