Festiwale
Palle Mikkelborg
fot. Marek Romański

31. Copenhagen Jazz Festival

Marek Romański


W tym roku ponownie zawitałem do stolicy Danii, by uczestniczyć w ogromnym przedsięwzięciu, jakim jest Copenhagen Jazz Festival. Nieodmiennie zadziwia mnie skala tej imprezy – 10 dni, blisko 100 scen, około 900 koncertów. To robi wrażenie! Tym bardziej, że Kopenhaga nie jest wielką metropolią, wyjąwszy przedmieścia i satelitarne miejscowości zostaje tylko około jednego miliona mieszkańców, czyli niewiele więcej niż liczy np. Kraków.

W tym kontekście doprawdy intrygująca jest frekwencja na festiwalowych koncertach prezentujących uznane gwiazdy, jak Chick Corea, John Scofield, Dave Liebman, czy Dee Dee Bridgewater, ale także muzyków awangardowych, jak Brytyjczyk Fred Frith czy duńska saksofonistka Lotte Anker. Nawet przyjąwszy, że spora część audytorium to turyści, i tak zadziwiające jest, skąd ludzie mają na to wszystko czas i pieniądze.

Jak w każdym mieście – sytuacja lokalowa w Kopenhadze jest dynamiczna, w stosunku do mojej poprzedniej tam bytności odpadło kilka sal koncertowych, w tym, niestety, także wspaniale zaprojektowane w starych portowych hangarach Centrum Kultury ILK. Pojawiło się za to kilka nowych, z których największe wrażenie zrobił na mnie wyposażony w trzy sceny jazzowy okręt m/s Stubnitz przycumowany w kanale dzielącym centrum Kopenhagi od dzielnicy Christianshavn.

Światowy kryzys nie ominął także Danii, czego efektem są poważne problemy jednego z najlepszych klubów jazzowych Kopenhagi – Copenhagen JazzHouse. Długi sięgające milionów koron grożą zamknięciem tego legendarnego miejsca, które nie bez powodów uznane zostało godnym następcą słynnego ongi klubu Montmartre. Mam nadzieję, że uda mu się wykaraskać z finansowych tarapatów i nadal będą tam cieszyć uszy występy światowych gwiazd.

Nie zmienia to faktu, że ten ogromny festiwal przez dziesięć dni kompletnie dominuje życie stolicy Danii. Widać go wszędzie – od transparentów i plakatów na ulicach, przez rozstawione punkty sprzedaży festiwalowych gadżetów, po zajmujące niemal każdą wolną przestrzeń miasta mniejsze i większe sceny.

Jeśli przejść przez centrum Kopenhagi, powiedzmy od kolorowych kamieniczek portu Nyhavn do starych murów Ratusza, to usłyszymy jazz w niemal wszelkich jego odmianach – od dixielandu, przez mainstream, fusion, po dynamiczną, jazzującą muzykę klubową.

Znakiem firmowym kopenhaskiego festiwalu są liczne koncerty jazzu awangardowego i free improv. Biorą w nich udział zarówno miejscowi (bardzo dobrzy) muzycy, jak i światowe gwiazdy. Ja mogłem być obecny jedynie podczas trzech festiwalowych dni – 9, 10 i 11 lipca. Tuż po przyjeździe udałem się właśnie na występ swobodnie improwizującego duetu, który tworzą gitarzysta Fred Frith oraz saksofonistka, grająca na sopranie i alcie Lotte Anker. Muzycy grali w dość odległym od centrum starym kościele, dziś zmienionym w urokliwy klub o nazwie LiterarturHaus, który zgodnie ze swoją nazwą pełni również rolę antykwariatu i miejsca spotkań literatów.

Niezwykła jest kreatywność Fritha w wykorzystywaniu gitary elektrycznej jako generatora dźwięków. Stosuje przy tym rozmaite metody – od wkładania między struny i gryf rozmaitych przedmiotów, grę smyczkiem, a nawet pędzlem, pocieranie przystawek, elektroniczne zapętlanie poszczególnych fraz, a nawet wykorzystywanie przystawek jak mikrofonów! Na tym tle Anker jawiła się jako uosobienie prostoty i naturalności, empatycznie i po kobiecemu dopowiadając z drugiego planu.
Efektem była bogata faktura dźwiękowa o falującej intensywności znakomicie współgrająca z ascetycznym wnętrzem klubu i mocno działająca na nastroje, a przede wszystkim emocje zasłuchanej publiczności.

Niedługo po tym koncercie deski sceny LiteraturHausu zajął kwartet bardzo ciekawego duńskiego gitarzysty Marka Solborga, wspomagany amerykańskim trębaczem Herbem Robertsonem. Formacja ta, którą miałem już okazję słyszeć na żywo kilka lat temu, czyni stałe postępy – nie przypomina już tak bardzo zespołów Tima Berne’a. Dziś Solborg z kolegami znacznie lepiej panują nad barwą dźwięku, a także uważnie i konsekwentnie kreują dramaturgię występu. Lider tworzy delikatne plamy dźwiękowe, czasem pogrążając się w gitarowym szaleństwie niczym Marc Ducret, a momentami nawet w dźwiękowym bruityzmie w stylu Dereka Baileya.

Dzień kolejny – 10 lipca rozpoczął się od spotkania z organizatorami festiwalu – Duńskiej Federacji Jazzowej (Dansk Jazz Forbund) i pracownikami odrębnej jednostki Copenhagen Jazz Festival w niezwykle efektownie urządzonych pomieszczeniach jazzowego statku m/s Stubnitz. Okręt przypłynął z Hamburga, by stać się prawdziwie szaloną sceną conocnych elektro-jazzowych występów, kończących się zwykle ok. 4:00 nad ranem.

Po wysłuchaniu okolicznościowych przemówień wszyscy udali się na Plac Ratuszowy do jednego z najelegantszych hoteli w mieście, gdzie otwarto właśnie salę im. Bena Webstera. Odbyła się tam feta na cześć 88-letniego Yusefa Lateefa. Amerykański saksofonista często i z przyjemnością odwiedzał stolicę Danii już od lat 50., zawsze spotykając się tam ze znakomitym odbiorem, świadectwem tego była także ta uroczystość, której punktem kulminacyjnym stało się odczytanie i wręczenie Yusefowi listu od samej Królowej Danii Małgorzaty II.

W luksusowym sklepie muzycznym Artcoustic, w otoczeniu kosztownych urządzeń audio zagrała duńska grupa Mais Uma. Reklamowana jako najlepszy skandynawski zespół grający jazzowe interpretacje bossa novy, nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. Ot, sprawnie zagrane i (niewielkim) głosem zaśpiewane przez wokalistkę Mai Seidelin bossa novy ze sporymi partiami solowymi, które chyba najlepiej wykorzystywał klawiszowiec Carsten Kaer.

Po tym występie skierowałem się do słynnego na całym świecie parku rozrywki Tivoli, gdzie w prestiżowej sali Glassalen (dwa lata temu grał tam Tomasz Stańko) zorganizowano koncert Universal Quartetu wspomnianego Yusefa Lateefa. Sędziwy prekursor world music i avant jazzu (jego nagraniowy debiut w zespole Dizzy Gillespie’ego miał miejsce w 1949 r.!) pojawił się na scenie z całą baterią piszczałek, fletów, obojem, shanai i oczywiście swoim koronnym tenorem. Towarzyszyli mu Kasper Tranberg - tp, Adam Rudolph - perc, guembri i Kresten Osgood - dr. Grę wszystkich muzyków mogę bez żadnej przesady określić jako natchnioną.

Dziś Lateef ma już dawno za sobą okres poszukiwań, eksperymentów i łatwych efektów, jego muzyka emanuje prawdą i mądrością. Każdy dźwięk miał swoje miejsce i logiczne uzasadnienie, a wszystko służyło kreacji przepojonej mistycyzmem i afroamerykańską duchowością. W tym sensie bliżej dziś Lateefowi do tradycji chicagowskiej AACM, w której miesza się muzyka etniczna z jazzowym mainstreamem, bluesem i free jazzem. Ponad półtoragodzinny występ miał wszelkie cechy misterium, którego publiczność nie śmiała przerywać oklaskami i dopiero na jego zakończenie zareagowała frenetycznym aplauzem z owacją na stojąco.

W trakcie tej mistycznej podróży nad Kopenhagą rozpętała się apokaliptyczna burza zakończona wielką ulewą. Nie przeszkadzało to jednak, a nawet wydawało się jak najbardziej na miejscu, dodając dodatkowego wymiaru temu wydarzeniu.
Niestety trudno to powiedzieć o następnym koncercie w Parku Tivoli, tym razem na wielkiej scenie pod gołym niebem miał wystąpić George Duke ze swoim fusion-funkowym bandem. Niestety potoki wody poważnie zakłóciły ten koncert, w związku z czym udałem się na zakotwiczony w sercu miasta statek m/s Stubnitz.

Ten były trawler rybacki przekształcony w arenę jazzowo-klubowych koncertów był najbardziej niezwykłym miejscem na festiwalowej mapie. Wyobraźcie sobie trzy sceny – na trzech pokładach statku (w pełni sprawnego), wszelkie elementy industrialnego wystroju trawlera pozostawiono bez zmian, odpowiednio podświetlono, uzupełniono o tajemnicze ekrany i migające światełka, a będziecie mieli pewne pojęcie o tym, co oferuje Duńczykom m/s Stubnitz.

Najważniejsza jest jednak muzyka – a ta rozbrzmiewała na wszystkich pokładach statku od 23:00 do 4:00 nad ranem. Miałem przyjemność usłyszeć tam duński zespół The Crooked Spoke. Trio klawiszowca, didżeja i perkusisty wspomagane licznymi wokalistami brzmiało momentami niczym jakaś futurystyczna wersja Medeski Martin & Wood albo zespołów nowojorskiego organisty Wayne’a Horvitza, a chwilami sprawiało, że nikły wątpliwości, czy muzyka klubowa może być prawdziwą sztuką. Z parady wokalistów najbardziej przypadł mi do gustu elegancki Claus Hempler, śpiewający głębokim barytonem niczym Nick Cave.
Po nocnych ekscesach na jazzowym statku liczyłem na chwilę wytchnienia ostatniego dnia. Nic z tego! Na scenie zbudowanej na urokliwym placyku Frue Plads, tuż obok jednego z najstarszych kościołów Kopenhagi – Trójcy Świętej zaprezentował się młody kwartet Grammofunch. Znów powróciło echo Medeski Martin & Wood, ale raczej z ich wczesnego, undergroundowego etapu kariery, kiedy przecierali szlaki dla hammondowego groove’u, nagrywając dla wytwórni Gramavision. Chwilami funkowe rytmy przybierały na sile, a gitarzysta Rune Funch grał iście rockowe riffy, by chwilę później zatonąć w onirycznych ambientowych plamach dźwiękowych.

Największym wydarzeniem mojego ostatniego dnia na kopenhaskim festiwalu był koncert trębacza Palle Mikkelborga w pełnej barokowego przepychu sali Teatru Królewskiego. Bohater wieczoru postanowił wskrzesić na żywo słynną suitę Aura, skomponowaną dla Milesa Davisa. Okazja była po temu podwójna – w 2009 r. mija bowiem 25 rocznica jej skomponowania i 20 jej wydania przez firmę Columbia. W tym celu Mikkelborg zgromadził na scenie ogromny aparat wykonawczy: pianistę/keyboardzistę, big band (Blood Sweat Drum ’n’ Bass Big Band), chórek żeński, harfistkę, oboistę, dwóch basistów, gitarzystę, specjalistę od live electronics, perkusistę i uczestniczkę historycznej sesji z Davisem – Marilyn Mazur na perkusjonaliach.

To nie było zwykłe odtworzenie dawnego nagrania, ale próba przeniesienia Aury w wiek XXI z uwzględnieniem wszystkiego, co zdarzyło się w muzyce od połowy lat 80. i współczesnej postmodernistycznej świadomości. Efekt oszałamiał barwami, zmiennymi nastrojami, precyzją w realizowaniu poszczególnych elementów partytury. Aranżerska wirtuozeria trębacza budziła zachwyt, a on sam nie bazował na tanim efekcie podrabiania brzmienia Czarnego Księcia, ale zaprezentował się jako oryginalny artysta obdarzony własnym głosem. Chwilami jednak całe przedsięwzięcie zaczynało tonąć w pewnej gigantomanii i niebezpiecznie zbliżać się do granicy efekciarstwa. Z tego bogactwa można było wyłowić także momenty prawdziwego piękna. Takim był zagrany jedynie z akompaniamentem klawiszy, rozsławiony przez Michaela Jacksona, swego czasu grywany także przez Milesa temat Human Nature, którym na bis pożegnał Mikkelborg zachwyconą publiczność.

To nie koniec powrotów do przeszłości, bo na zakończenie wieczoru udałem się do klubu Pressen, mieszczącego się przy Placu Ratuszowym. Grało tam trio Ibrahim Electric (Niclas Knudsen - g, Jeppe Tuxen - org i Stefan Pasborg - dr) znane już nieźle w naszym kraju. Program z płyty Charlesa Mingusa „Mingus Ah Um” młodzi Duńczycy zagrali w sposób bezkompromisowy, dodając elementy rocka, psychedelii, funku, groove’u i Bóg wie czego jeszcze.

Marek Romański

Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 9/2009

 


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu