Festiwale
Arthur Brown
fot. Grzegorz Grudziecki

4. Festiwal Legend Rocka w Dolinie Charlotty

Andrzej Dorobek


W dwóch odsłonach Festiwalu Legend Rocka, 9 i 10 lipca oraz 13, 14 i 15 sierpnia, które odbywały się w amfiteatrze leśnym w malowniczej podsłupskiej Dolinie Charlotty, zaprezentował się najciekawszy w kilkuletniej historii tej extravaganzy zestaw wykonawców: w większości prawdziwych luminarzy rocka z szeroko pojętego obszaru progresywnego o wyraźnych koneksjach bluesowych.

Podczas lipcowego „preludium” byli to przede wszystkim dwaj renomowani muzycy brytyjscy, wokalista Chris Farlowe i wirtuoz gitary Dave „Clem” Clempson, oraz David Cross Band pod wodzą dawnego skrzypka King Crimson.
Poza tym, nie licząc dwóch polskich zespołów z Pomorza, wystąpili też ex-lider Uriah Heep Ken Hensley z grupą Live Fire i nadal popularna w naszym kraju węgierska Omega, powracając do najświetniejszych momentów własnej rockowej chwały.

Dwaj członkowie słynnego Colosseum, w towarzystwie niemieckiego Hamburg Blues Band, przedstawili zestaw tematów dwunastotaktowych, gdzie oszczędna aranżacja uwydatniała dramatyczny emocjonalizm wokalistyki Farlowe’a wynikający tyleż z nieczęstej w bluesowo-rockowym obszarze rozległości skali, ile z niepospolitej giętkości frazowania i świetnego operowania barwą. Cross na czele zespołu powstałego na bazie jazzowego They Came From Plymouth odnalazł się natomiast nieco bliżej jazz-rockowej fuzji, reprezentowanej przez Colosseum – nie zapominając wszakże o crimsonowskiej klasyce (Exiles, Starless oraz, na bis, 21st Century Schizoid Man).

Główna, sierpniowa odsłona okazała się jeszcze bogatsza w muzyczne impresje, choć układ poszczególnych wieczorów był taki sam, jak miesiąc wcześniej: polska przedgrupa plus dwie anglosaskie legendy. Posród tych pierwszych były – specjalizujący się w opracowaniach klasycznych tematów Deep Purple Kruk z Dąbrowy Górniczej, bardziej progresywny Disperse z Biłgoraju, niemal amatorski Passion Fruit z Włocławka, a najlepiej zaprezentował się znany już na forum ogólnopolskim Quidam z Inowrocławia (rozbudowane formy i faktury, umiejętne nawiązania do rockowej klasyki w rodzaju King Crimson czy The Doors).

Jako pierwszy swą „legendarność” objawił goszczący w Dolinie Charlotty już po raz trzeci i ponoć prawdziwie w niej rozmiłowany Arthur Brown – mistrz psychodelii demonicznej, obdarzony niezniszczalną charyzmą wokalną (mimo 66 lat i raczej niestabilnego trybu życia). Pod koniec lat 60. szeroko znany dzięki przebojowi Fire i rozlicznym ekstrawagancjom estradowym, w dekadzie następnej ceniony za wybitne produkcje progresywno-rockowe z zespołem Kingdom Come, później eksperymentujący z brzmieniami elektronicznymi, nawet w wersji techno – co pewien czas powraca do... bluesa. Swą  sztandarową kreację w tym stylu, czyli najwspanialsze chyba opracowanie tematu Screamin’ Jay Hawkinsa I Put a Spell on You, zamieścił już na pamiętnej płycie debiutanckiej „The Crazy World Of Arthur Brown” (1968).

Ponad cztery dekady później  prawie cały materiał z tego albumu, z dwoma wspomnianymi utworami na czele, zabrzmiał w amfiteatrze Doliny Charlotty  jako część muzyczno-choreograficzno-pirotechnicznego spektaklu, godnie kontynuującego tradycje psychodelicznego Londynu z czasów młodości Arthura. Zakończył on występ ówczesnym hitem Don’t Let Me Be Misunderstood, przetransponowanym niebanalnie na rytmy reggae i wykonanym jako kurtuazyjny gest pod adresem jego najsłynniejszego wykonawcy, Erica Burdona, który zaraz potem wkroczył na estradę. 

Zasłużony ten wokalista, występujący na czele The Animals (pod tym historycznym szyldem kryją się obecnie dowolne składy muzyków, najczęściej z USA, gdzie Eric od lat mieszka), nie docenił uprzejmości kolegi i częstując go w rewanżu wykrzyczaną do mikrofonu obelgą: „Arthur Brown, you’re fucking asshole!”. Poziom pierwszej części występu (When I Was Young, Don’t Bring Me Down czy... Don’t Let Me Be Misunderstood, nieco poniżej poziomu Browna) sugerowałby, że przyczyną mogła tu być... klasa występu psychodelicznego „ogniomistrza”, utrudniająca Burdonowi odnalezienie się w roli głównej gwiazdy wieczoru.

Jego inwencja i charyzma wykonawcza uobecniła się w Boom Boom (z którego ciekawie wyewoluował Around and Around), by sięgnąć zenitu w danym na bis We’ve Gotta Get Out of This Place: jazzujące improwizacje pianisty Reda Wooda, ostre blues-rockowe kulminacje i pobrzmiewające pacyfistyczną hipisowską retoryką tyrady lidera złożyły się na kreację na miarę jego znakomitych płyt z zespołem War.

Bluesowe wibracje określiły też poniekąd atmosferę dwóch następnych wieczorów – na przekór nudziarstwom zespołu Marillion, chyba tylko przez „zasiedzenie” (prawie trzy dekady działalności godnej uwagi w najlepszym razie umiarkowanej) zaliczanego do progresywno-rockowej elity, czy półamatorszczyźnie Nasty Habits, austriackiej grupy Nicka Simpera, pierwotnego basisty Deep Purple, masakrującej wciąż świeży, wczesny repertuar tego niegdyś beatowo-psychodeliczno-progresywnego zespołu.

Główną atrakcją drugiego dnia okazał się bowiem British Blues Quartet w składzie doprawdy zacnym, zeszli się tu bowiem  – pianista i wokalista Zoot Money (ongiś u boku Burdona czy Kevina Coyne’a), śpiewający gitarzysta Miller Anderson (z „brytyjskiego Blood Sweat & Tears”, czyli Keef Hartley Band), rewolucjonista techniki gry na gitarze basowej, Colin Hodgkinson (z jazz-rock-bluesowego Back Door). W ich towarzystwie wystąpili Dave Kelly (gitara slide, śpiew), w Polsce kojarzony głównie jako filar The Blues Band, oraz Maggie Bell, dawna wokalistka szkockiej blues-rockowej grupy Stone the Crows.

Przez dwie godziny z estrady płynęły standardy bluesa, rocka, a nawet soulu – od Walking Blues z „akordowym” basem Hodgkinsona w roli eksponowanej, przez niezapomniany Wishing Well z repertuaru Free w trącącej soulem interpretacji Maggie Bell, po typową próbkę tego stylu w Take Me to the River Ala Greena. Muzycy zdawali się mieć świetną zabawę, wykonując te same utwory, co 30 albo 40 lat wstecz – i nastrój ten niezawodnie udzielił się  licznej, na ogół młodszej publiczności.

Jeszcze liczniejsze – mimo niestabilnej, burzowej aury – okazało się audytorium w dniu finałowym, który pięknie zamknął Procol Harum, najbardziej „legendarny” zespół tegorocznego festiwalu. Kojarzony przede wszystkim z rockiem klasycyzującym (A Whiter Shade of Pale na bis, przedtem miedzy innymi Homburg i A Salty Dog), wyewoluował z rhythm-and-bluesowego The Paramounts – co nadal rezonuje w wokalistyce jego szefa, Gary’ego Brookera, mimo upływu lat nieodmiennie szlachetnej i pewnej intonacyjnie, oraz w doborze utworów.

Zaświadczył o tym The Wall Street Blues z „The Well’s On Fire” (2003), ostatniej, jak dotychczas, płyty.

Jeśli obecny profil repertuarowy festiwalu zostanie utrzymany, będzie on miał realne szanse stać się, w odpowiednio mniejszej skali, rodzimym odpowiednikiem słynnego Burg Herzberg Festival, organizowanego od 1968 roku w Hesji zlotu progresywnych, psychodelicznych i blues rockowych znakomitości. Oby tylko sympatycznym organizatorom (Mirosław Wawrowski, Włodek Bróż), niezależnie od coraz większego rezonansu medialnego imprezy i rosnącego zainteresowania słuchaczy, nie zabrakło niezbędnej determinacji.

Andrzej Dorobek

 


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu