Wywiady
Al Di Meola

AL DI MEOLA: Friday night in Płock

Andrzej Dorobek


Al Di Meola, jeden z najwybitniejszych gitarzystów w skali światowej, ostatnio gościł ponownie w Polsce, i to dwukrotnie – 13 sierpnia występem w Klubie Wytwórnia w Łodzi uświetnił finał II Letniej Akademii Jazzu, a wcześniej, 19 czerwca, dał koncert na na festiwalu Cinemagic w Płocku, gdzie zainaugurował tegoroczną trasę koncertową pod hasłem „New World Sinfonia”. Jest to zarazem nazwa jego zespołu – sukcesora powstałej na początku ostatniej dekady ubiegłego stulecia World Sinfonia – który, poza liderem, tworzą: Gumbo Ortiz - perc, Peo Alfonsi - g i Fausto Beccalossi - acc. Podczas koncertu na płockiej starówce ta konstelacja przedstawiła precyzyjnie skomponowany i, pod względem ekspresji, subtelnie wycieniowany program, usytuowany między flamenco, rytmicznymi pulsacjami tak zwanej world music i modernistycznym nuevo tango, wykreowanym ponad pół wieku temu przez argentyńskiego mistrza Astora Piazzollę. Finałowym akcentem występu okazał się „firmowy” temat 
gitarzysty, Mediterranean Sundance, pierwotnie nagrany w 1977 roku na drugiej płycie solowej „Elegant Gypsy”.

Dogodziwszy słuchaczom, maestro postanowił dogodzić sobie – w zdrowym sensie gastronomicznym – w „Browarze Tumskim”, jednym z najtłumniej odwiedzanych lokali na płockiej starówce. Znalazł wszelako czas, by dodatkowo dogodzić autorowi tych słów – w kwestii poniższego wywiadu.

JAZZ FORUM: Wziąwszy pod uwagę Twój wiek i długość pobytu na gwiazdorskich szczytach, należałoby wnosić, że  zadebiutowałeś niemal jako gitarowe „cudowne dziecko”...

AL DI MEOLA: Podejrzewam, że masz na myśli zespół Return to Forever, do którego istotnie trafiłem w młodym wieku, bo jako niespełna dwudziestolatek. Przedtem jednak krótko grałem w kwartecie kierowanym przez pianistę Barry’ego Milesa. Między tymi grupami istniało zresztą podobieństwo: obie zaliczano do nurtu zwanego fusion, a na czele Return to Forever też stał przecież pianista, Chick Corea. Miles nie był aż tak sławny, lecz miał prawdziwy talent i bardzo dobry, może wręcz wybitny zespół. Jeden z moich występów z kwartetem Barry’ego został utrwalony na taśmie, z którą później zapoznał się Chick – a co było potem, wiadomo.

JF: Kiedy dołączyłeś do Return to Forever, zmienił się styl zespołu: o ile dwie pierwsze, znakomite płyty były przykładem swobodnej fuzji jazzowo-latynoskiej, o tyle później zaczęto mówić o fuzji w sensie jazz-rockowym, a nawet doszukiwać się odniesień do modnego wówczas rocka progresywnego. Jednocześnie – i wtedy, i teraz – określano Cię jako gitarzystę jazzowego. Jak to pogodzić?

ADM: Jazz zacząłem zgłębiać już między 8 a 11 rokiem życia, pod opieką bardzo dobrego nauczyciela. Na początku lat 70. zafascynował mnie jednak nowy rodzaj energii, emanujący z coraz częstszego wówczas łączenia jazzu z rockiem, później zaś pojawiły się zainteresowania muzyką latynoską i różnymi odmianami tak zwanej world music. Choć ta ostatnia kojarzona jest na ogół z krajami odległymi i egzotycznymi, na przykład afrykańskimi bądź azjatyckimi, nie ma większych kłopotów z dostępem do odpowiednich nagrań, kiedy mieszka się w Nowym Jorku albo w jego okolicach. Tak więc, jeśli chodzi o mnie, etykietka „gitarzysty jazzowego” to nazbyt wielkie uproszczenie.

JF: Czy mógłbyś wymienić jakichś gitarzystów, jazzowych bądź  rockowych, którzy dostarczyli Ci inspiracji albo nawet wzorów?

ADM: Bardzo ważnym źródłem inspiracji był dla mnie Larry Coryell, który jeszcze w latach 60. z powodzeniem próbował łączyć jazz i rock; mógłbym też wymienić tutaj niektórych gitarzystów flamenco. Jeśli chodzi o gitarzystów rockowych, to ich oczywiście słuchałem – przede wszystkim Claptona i Hendriksa – i ze względu na wcześniejszą edukację jazzową, nie potrafiłem grać tak jak oni, choć pociągała mnie energia, którą wyczuwałem w ich produkcjach. Kiedy zacząłem współpracować z Chickiem, połączyłem jazzową technikę z rockową ostrością wyrazu i okazało się, że jestem jednym z pionierów fuzji tych dwóch kierunków w latach 70.

JF: Dlaczego więc opuściłeś Return to Forever zaledwie po trzech latach i trzech albumach, z których najsłynniejszy był chyba ostatni, nagrany w roku 1976 „The Romantic Warrior”? Na pierwszych płytach solowych, jak „Land Of The Midnight Sun” (1976) czy nawet „Splendido Hotel” (1980), wciąż szedłeś przecież w kierunku jazz-rockowej fuzji o wyraźnym zabarwieniu latynoskim...

ADM: Zaczynając działać na własny rachunek, nie miałem zamiaru działać na szkodę Return to Forever. Uważałem, że ten zespół powinien rozwijać się dalej  w dotychczasowym kierunku – tyle że Chick chciał już wtedy robić co innego: podpisawszy lukratywny kontrakt z CBS Records po nagraniu „The Romantic Warrior”, zaskoczył wszystkich tworząc nowy skład, w którym zabrakło miejsca dla perkusisty Lenny’ego White’a i dla mnie. Myślę, że było to posunięcie przedwczesne  – i że w ogóle nie powinno było się wydarzyć.

JF: Jak wobec tego należy rozumieć reaktywację tego przedwcześnie rozwiązanego składu na ubiegłoroczną serię koncertów, kiedy to wystąpiliście między innymi na festiwalu Warsaw Summer Jazz Days?

ADM: To był właściwie tylko powrót do przeszłości, czyli przedsięwzięcie bez dalszego ciągu  – choć mam wrażenie, że udane i atrakcyjne dla słuchaczy, także i polskich.

JF: Pozostając w przeszłości, przypomnijmy, że chyba już wtedy, jako ex-członek powszechnie uznanej grupy i autor kilku znakomitych albumów solowych, zacząłeś być postrzegany jako ktoś, kto „najbardziej, w całej historii gitary elektrycznej, przyczynił się rozwoju techniki gry na tym instrumencie” (według  historyka sztuki gitarowej, Roberta Lyncha). Następny ważny album z Twoim udziałem – choć entuzjastycznie przyjęty przez szeroką publiczność, także i rockową – okazał się jednak pewną niespodzianką. Był to przecież słynny  „Friday Night In San Francisco” (1980), wypełniony improwizacjami trzech gitarzystów akustycznych (oprócz Ciebie Paco de Lucia i John McLaughlin), nierzadko grających w stylu flamenco...

ADM: Te wibracje flamenco to naturalnie zasługa Paco, jedynego w zespole Hiszpana. Dla mnie muzyka ta była przedmiotem długoletniej fascynacji – toteż odegrałem tu rolę łącznika między Paco a Johnem, któremu tradycja flamenco była raczej obca. Jeśli chodzi o granie akustyczne, bliżej mu było do klasycznej muzyki hinduskiej – przynajmniej w sensie wyczucia rytmu i frazy – ja zaś, jako gitarzysta rytmiczny, zawsze zdradzałem temperament hiszpańsko-latynoski, choć pochodzę z rodziny włoskich emigrantów do USA. Myślę, że w sumie tworzyliśmy interesującą i oryginalną całość: nie graliśmy przecież standardów jazzowych ani tradycyjnych tematów andaluzyjskich, lecz utwory własne, i to w sposób chyba wcześniej nie praktykowany.
 
JF: Jak jednak oceniasz ten album po latach? Są słuchacze, którzy, pierwotnie olśnieni Waszymi fajerwerkami gitarowymi, teraz, z tego samego względu, lubią go znacznie mniej – wyczuwając dysproporcję między treścią muzycznego przekazu a nadmiernie wirtuozowską formą...

ADM: Rzeczywiście, wirtuozeria i zawrotne tempo artykulacji instrumentalnej są tu chyba najbardziej uderzające – ale właśnie za to ludzie nas uwielbiali. Drugą istotną atrakcją było zdrowe współzawodnictwo: najpierw gra jeden i musi oczarować słuchaczy pod każdym względem – lecz zaraz potem gra drugi i nie może być gorszy! Oczywiście, nie można tak bez końca – toteż po „Friday Night In  San Francisco” musiała pojawić się taka płyta, jak „Passion, Grace And Fire” (wydana w 1983 roku), a ostatnia, „The Guitar Trio”, nagrana już w 1995 roku, była jeszcze bardziej melodyjna, wzruszająca i treściwa – tyle tylko, że, przynajmniej według naszego rozeznania, słuchacze oczekiwali od nas głównie wirtuozowskiego współzawodnictwa  w stylu pierwszego albumu.

JF: W końcu jednak rozstaliście się – czy z tych samych powodów, co większość tak zwanych supergrup?

ADM: Chyba tak – jeśli rozumiesz przez to tarcia między muzykami, z których każdy jest mocną  indywidualnością i ostatecznie chce podążać we własnym kierunku.

JF: Tak czy inaczej, to, co zrobiliście razem, przede wszystkim na pierwszej płycie, miało duży, chwilami może nawet zaskakujący rezonans. Czy na przykład Wasza idea współzawodnictwa trzech wirtuozów gitary nie zainspirowała później Domingo, Carrerasa i Pavarottiego do sformowania tercetu konkurujących ze sobą tenorów?

ADM: Jak najbardziej: to właśnie płyta „Friday Night In  San Francisco” nasunęła im ten pomysł. Historia ta miała zresztą ciąg dalszy – w tym sensie, że grywałem później z Pavarottim.

JF: Twoje występy w gitarowym supertrio oznaczały zarazem stałą współpracę z następnym, po Chicku Corei, „wychowankiem” Milesa Davisa –  Johnem Mc Laughlinem. Davis, jedna z epokowych postaci jazzu nowoczesnego, był chyba punktem odniesienia dla ogółu muzyków z tego kręgu. Jak dalece akurat dla Ciebie?

ADM: Mogę tylko powiedzieć, że, jako punkt odniesienia albo źródło inspiracji, Miles był znacznie ważniejszy dla Chicka i Johna niż dla mnie.

JF: „Friday Night In San Francisco” był natomiast ważny właśnie dla Ciebie – bo czy przypadkiem nie tutaj zaczyna się rozdział akustyczny w Twej karierze gitarzysty?

ADM: Istotnie, w tym sensie był to punkt zwrotny: przekonałem się mianowicie, że, zwłaszcza w Europie, akustyczna muzyka gitarowa ma większą przyszłość niż elektryczna, w sumie znacznie mniej żywotna. W miarę jak słuchacze dorastają, coraz mniej pociąga ich głośne, ostre granie.  Zwracają większą uwagę na głębię wyrazu czy na subtelności i bogactwo harmonii, które można wydobyć tylko z instrumentów akustycznych, bez potężnej aparatury nagłaśniającej – i naprawdę potrafią to docenić, To bardzo miłe i potrzebne na późniejszym etapie kariery: nie być postrzeganym w sposób zawężony, czyli, w moim wypadku, tylko jako gitarzysta elektryczny. Trzeba po prostu umieć iść do przodu i przezwyciężać własne ograniczenia – co mnie się chyba udało.

JF: Muzyka Astora Piazzolli to kolejny przedmiot Twoich fascynacji.

ADM: Kilkanaście lat temu nagrałem płytę z jego utworami, utrzymywałem też stały kontakt e-mailowy z tym wspaniałym artystą. Lubię też sięgać czasem do środków awangardowego minimalizmu – choć tak naprawdę jestem maksymalistą. Jak już powiedziałem, nasi słuchacze dorastają i zmieniają się – a my, artyści, dorastamy i zmieniamy się razem z nimi. I tak powinno być. 

JF: Czy słuchacze Twoich polskich koncertów mieli okazję poznać Cię we wszystkich wcieleniach twórczych?

ADM: W Polsce występowałem już dziewięciokrotnie, zarówno w repertuarze elektrycznym, jak i akustycznym. Szczególnie pamiętnym i wzruszającym przeżyciem były dla mnie koncerty z orkiestrą „Amadeusz” Agnieszki Duczmal – ta pani jest naprawdę wspaniała. Grałem z nimi tematy własne oraz kompozycje Piazzolli.

JF: Jak mógłbyś pokrótce określić wrażenia po koncercie?

ADM: Mogę tylko powiedzieć, że przy okazji każdej wizyty w Waszym kraju  stwierdzam, iż macie naprawdę wspaniałą publiczność – wrażliwą, otwartą na różne propozycje muzyczne i żywo, spontanicznie reagującą. Dziś wieczorem znów się przekonałem, że uwielbiam grać w Polsce, gdzie odczuwam szczególną, silniejszą niż gdziekolwiek indziej więź ze słuchaczami.

Andrzej Dorobek


 


Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu