Festiwale
Michał Urbaniak
fot. Jan Rolke

Jazz Jamboree 2009: Miles of blues

Piotr Iwicki


Już dawno nie mieliśmy w Polsce koncertu rodzimej gwiazdy, który tak szczodrze reklamowany byłby przez wszelkie media. Otwierałem gazetę – Michał Urbaniak, włączałem radio – Urbaniak, zmieniałem radiową stację, za chwilę znowu Urbaniak! Aż bałem się otworzyć lodówkę… żarty na bok, nic dziwnego, bohater otwierającego festiwal Jazz Jamboree koncertu, dla wielu jest żyjącą, polską ikoną gatunku. Kimś, komu na trudnym jazzowym rynku udało się nie tylko zaistnieć w ogólnoświatowym krwiobiegu, ale odnieść również spektakularny sukces. To wszystko sprawiło, że choć październikowy koncert (25.10) anonsowany był jako Tribute dla Milesa Davisa, to i tak w powszechnym mniemaniu było to przysłowiowe „pięć minut” naszego swingującego wiolinisty. I co tu ukrywać, było to zasłużone uhonorowanie naszego jazzmana, tym bardziej że na tle całej skromnej tegorocznej oferty jamborkowej, występ Urbaniaka w doborowym towarzystwie amerykańskich muzyków jawi się jako lokomotywa pociągowa najstarszego europejskiego festiwalu, a sam koncert przeszedł oczekiwania zarówno zagorzałych fanów, jak i budząc podziw sceptyków. Dlaczego?

Grunt to pomysł
Ten koncert nie przypominał niczego, czego doświadczyliśmy dotąd pod szyldem jazzowych festiwali, które goszczą w Sali Kongresowej. Głównie stało się tak za sprawą oprawy – wielkiej instalacji multimedialnej, która dopełniała muzykę efektami wizualnymi opartymi na wszelkiej maści fotografiach (w tym davisowskich archiwaliach) jak i klasycznym live VJ, czyli miksowaniem i obrabianiem elektronicznym obrazu z kamer śledzących koncert „na żywo”. Efekt był znakomity. Czasami trudno było zdecydować się co oglądać: muzyków w akcji czy ruchome obrazy w tle sceny. Chwilami cała ta zabawa „w światło i dźwięk” przypominała awangardową realizację telewizyjną, bowiem widzowie dostawali – via podpisy na ekranie – tytuły poszczególnych kompozycji, jak i nazwiska artystów pojawiających się na scenie. Aż chce się prosić, aby publiczne media, odwołujące się do swojej misyjności, wyemitowały koncert Michała Urbaniaka. Ale czy był rejestrowany? Kto to wie… a powinien, bowiem wszyscy artyści tego dnia pokazali własne szczyty możliwości.
Koncert rozpoczęła bardzo osobista, balansująca między fusion a hip-hop jazzem wersja So What. Gdy pojawiły się pierwsze dźwięki tematu widać było, jak w naturalny sposób dzieli się tego dnia widownia. Granica między elegancko ubraną częścią zaproszeniowo-garniturowo-vipowską przebiegała gdzieś w 2/3 amfiteatru, za nią do głosu dochodziła młodość i prawdziwa spontaniczna radość ze słuchania muzyki. Ta część widowni spektakularnie reagowała na popisy solistów, entuzjastycznie przyjmując pojawiające się tematy. A trzeba dodać, że tego dnia widownia Sali Kongresowej była wypełniona niemal do ostatniego miejsca, to zaś w wypadku koncertów jazzowych (nawet największych światowych gigantów) już niemal rzadkość.

Doborowa kompania
Tym fajniej, że taki tłum słuchał Urbaniaka i jego kompanów: Toma Browne’a - tp, świetnego Otto Williamsa - el-b, Dona Blackmana - keyb, oraz łączącego jazzowo-funkową finezję z czadem, wszystko zaś podszywając znakomitym feelingiem perkusisty Troya Millera. Na tle całej formacji Urbaniaka zdecydowanie na pierwszy plan wybijał się od lat zaliczany do elektrycznej, jazzowej czołówki gitarzysta Dave Gilmore. Nic dziwnego, jego improwizacje miały swój odrębny scenariusz, dramaturgię, budowane pod względem napięcia i melodyjnego rozwoju stawały się wzorcem jak jazzowy kanon łączyć z tym, co określamy mianem zapatrzenia w przyszłość jazzu. Cóż, były momenty, że solówki Gilmore’a wprowadzały całą tę muzykę do jakiejś jeszcze wyższej ligi, co zresztą dało się wyczuć nie tylko po skupieniu słuchaczy ale i wielkich brawach fanów.

Na tym tle na nic się zdały radosne, dowcipne wtrącenia Blackmana na syntezatorach, artysty, który zapewne o jazzie wie wszystko, ale który stał się tego dnia niemal idealną inkarnacją George’a Duke’a, zarówno pod względem brzmienia jak i frazowania. Oczywiście nic mu nie można zarzucić, choć od artysty takiego formatu z takim dorobkiem można było oczekiwać więcej indywidualności, finezji (nomen omen zdecydowanie największe brawa dostał jako… raper w finale koncertu, co zdaje się być swoistym znakiem czasu). Ale może się czepiam. Publiczności, zwłaszcza tej młodszej części takie klimaty przypadły do gustu.

Michał Urbaniak niemal perfekcyjnie zbudował scenariusz całego koncertu (no może z wyjątkiem zbyt dużego opóźnienia). Zagrane z czadem Tutu podobnie jak świetnie znana z jego interpretacji Kattorna (tu jako Cats) znakomicie budowały pomosty między Urbaniakiem w konwencji fusion a Urbaniakiem w sosie urbanatorowym (Urb Time poprzedzone pięknym fortepianowym wstępem – Over the Rainbow). Koncert zwieńczyło (nie licząc improwizowanego bisu) wykonanie Funkin’ for Jamaica, onegdaj hitu trębacza grupy, Toma Browne’a. Tutaj niemal cała publiczność wstała i podrygiwała w rytm funkowych, zagranych z pasją fraz.

Niespodzianki
Bohater wieczoru w swych medialnych anonsach, podgrzewał przedkoncertową atmosferę, skrzętnie ukrywając kto będzie ową niespodzianką. Nic dziwnego, że wszyscy oczekiwali pojawienia się jego córki Miki. Tym bardziej, że stylistyczne pokrewieństwo Miki z tym, co zaprezentował jej tato z zespołem wydawało się oczywiste. I nic błędniejszego. Na scenę została zaproszona niemal kompletnie nieznana Monika Bożym. Obdarzona nienaganną intonacją i bardzo jasną barwą głosu á la Stacey Kent młoda dama, pokazała, że śmiało można mówić o niej jako o nadziei na przyszłość.

Znak czasu
Atrakcją dla wyznawców Urbaniaka jako Urbanatora było pojawienie się na scenie Adama Ostrowskiego, czyli popularnego rapera o nie mniej znanym nicku O.S.T.R. Jego wystrzeliwane jak seria z karabinu maszynowego strofy, chętnie zahaczające o język ulicy (by nie powiedzieć ostrzej) zachwyciły publiczność młodszą, powodując opuszczenie sali przez słuchaczy bliższych pokoleniowo ich rodzicom. Czy taki eksperyment był wart zachodu, takie pomieszanie stylistyk? Moim zdaniem tak, bowiem mogliśmy usłyszeć najważniejsze stylistyczne konwencje, w jakich Urbaniak pojawiał się przez ostatnie dwie dekady, a że w pewnym momencie silnie zakręcił na hip-hop, nie mogło i takiego grania zabraknąć.

Cóż, jazz schyłku pierwszej dekady XXI stulecia to bardzo kolorowa muzyka, często bliżej jej do obrazków rodem z MTV niż do tradycyjnie zbyt sztywnej elegancji filharmonicznych sal. Ten koncert ucieleśnił jeszcze jedną prawdę. Lepiej zostawić lekki niedosyt, niż zagrać o kilka minut za długo. Warto też sprawdzić, czy sprzęt działa należycie, bowiem gdy zobaczyłem błysk zachwytu w oczach siedzących obok mnie starych fanów Urbaniaka, gdy ten sięgnął po EWI, zobaczyłem też po chwili ich zawód, gdy to EWI nie zagrało. Szkoda. Może następnym razem.

Dzisiaj, z perspektywy miesiąca, można dywagować, czy koncert nie był trochę przydługi, czy można było lepiej. Michał Urbaniak ostatni raz na tej scenie miał tak spektakularny pełnowymiarowy show ponad 20 lat temu! Dla mnie najważniejsze jest to, że zarówno wówczas jako student Akademii Muzycznej, tak i teraz słuchałem jego muzyki z zainteresowaniem. A nie wszyscy nasi jazzmani tak dobrze przeszli próbę czasu. Urbaniak ma nie tylko oczy, ale i uszy (co najważniejsze) szeroko otwarte. Wie, że muzyka pędzi w tempie równie zastraszającym jak rozwój muzycznych technologii. Wie, że jazz nie stoi w miejscu i ewoluuje, często w rejony niedopuszczalne przez ortodoksyjnych konserwatystów. Przez to mając swoje lata jest artystycznie wiecznie młody. Nas nie będzie, a jego muzyka zostanie. Sto lat Panie Michale! Więcej Pana Michała!

Organizatorem festiwalu Jazz Jamboree 2009 jest Fundacja Jazz Jamboree.

Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 12/2009


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu