Wywiady

fot. Anna Webber

Kurt Elling: Passion World

Paweł Brodowski


Kurtem Ellingiem rozmawiamy z okazji jego zbliżającej się wizyty w Gdańsku, gdzie będzie gwiazdą super widowiska Solidarity of Arts – nie jedyną, ale najważniejszą. Amerykański wokalista wystąpi w koncercie „Swing+” z towarzyszeniem Big Bandu WDR z Kolonii. Tematem naszego wywiadu jest również m.in. jego występ na zeszłorocznym festiwalu w Berlinie, który zakończył się „politycznym skandalem” i rozpętał burzę, a także wspomnienie o Rockfordzie – gdzie Kurt spędził dzieciństwo, i gdzie w tym samym czasie mieszkał nasz pisarz Leopold Tyrmand. A punktem wyjścia jest jego najnowszy album „Passion World”, w którym to świecie znalazło się również miejsce na akcent polski.

JAZZ FORUM: Jak rozumiem, koncepcja albumu „Passion World” wyszła z projektu, który przygotowałeś pięć lat temu dla Jazz At Lincoln Center.

KURT ELLING: To prawda, miałem okazję stworzyć coś razem z Richardem Galliano, którego wcześniej słyszałem parę razy, i przedstawić tego wspaniałego akordeonistę moim przyjaciołom w Nowym Jorku, jego niewiarygodną wirtuozerię i umiejętności, a jednocześnie pokazać swój własny rozwój jako muzyka. Niektóre z utworów na płycie powstały już wtedy, ale większa część materiału została przygotowana później.

JF: Świat pasji muzyka światowego – przypuszczam, że występowałeś już na wszystkich kontynentach naszego globu.

KE: Nie miałem okazji podróżować zbyt wiele po Afryce i Azji, byłem na Tajwanie, w Japonii, kilka razy w Australii.

JF: „Passion World to impresje z tych wojaży, ale utworów na płycie jest tylko 12, wybór był więc z konieczności ograniczony. Większość muzyków podczas tras koncertowych przerzuca się z miasta do miasta, z kraju do kraju, zaabsorbowana jest samą podróżą i występami, niewiele czasu pozostaje na kontakt z lokalną sceną, muzyką, klimatem i specyfiką miejsc, w którym przyszło im występować. Są to na ogół  doświadczenia powierzchowne.

KE: Ja też skaczę z miejsca na miejsce, jako wokalista śpiewam przeważnie po angielsku, ale w miarę możliwości staram się pokazać publiczności coś w jej własnym języku, przynajmniej dać znać, że wiem, w jakim kraju występuję. Na tej płycie śpiewam w kilku różnych językach.

JF: Już druga pozycja jest nawiązaniem do Polski. After  the Door to kompozycja Pata Metheny’ego, która w oryginale na płycie „Speaking Of Now” miała tytuł Another Life, napisałeś do niej własne słowa, ale pomysł podsunęła ci Anna Maria Jopek śpiewając tę piosenkę jako Me jedyne niebo. Wykonywałeś ją po polsku kilka razy, w Warszawie i we Wrocławiu.

KE: Polska to jeden z moich ulubionych przystanków.

JF: Album otwiera krótkie intro The Verse.

KE: Ten wstęp pomaga przygotować grunt dla tekstów, które następują. To taka historia o chłopcu, który jest szczęśliwy mieszkając w swoim domu, ale dziewczyna, która wpada mu w oko, oczekuje od życia o wiele więcej, więc chłopak wyrusza razem z nią w świat, by znaleźć odpowiedź na jej tęsknoty i pragnienia.

JF: Loch Tay Boat Song to z kolei tradycyjna szkocka pieśń.

KE: Taki klimat chciałem uchwycić – studiowałem pod koniec lat 80. w Edynburgu, tam zaprzyjaźniłem się z saksofonistą Tommym Smithem. Tommy gra tu na saksofonie, towarzyszy nam Scottish National Jazz Orchestra.

JF: Są dwie piękne pieśni kubańskie. Jedną z nich napisał Arturo Sandoval. Arturo grał u nas niedawno na festiwalu w Bielsku, wydawał się smutny i zmęczony. A może był właśnie stęskniony, bo dawno nie widział własnego kraju – o tej właśnie tęsknocie  jest ta pieśń – Bonita Cuba.

KE:  Trudno mi odnieść się do tamtej sytuacji, bo mnie tam nie było, ale jestem mu wdzięczny za ten podarunek, za tę melodię, i za to, że pozwolił mi napisać do niej słowa.

JF: Nicht Wandle, Mein Lich (Liebelslieder op. 42, No 17) Brahmsa  to pewnie wspomnienie czasów, kiedy takie utwory śpiewałeś w chórze.

KE: Tak, to w pewnym sensie nawiązanie do moich doświadczeń, kiedy chodziłem do college’u w Minnesocie. Mieliśmy wspaniały chór a cappella i wspaniałego dyrygenta.

JF: Reharmonizację tego dzieła, a także aranżację kilku innych utworów przygotował Laurence Hobgood, pianista, z którym współpracowałeś od początku kariery przez kilkanaście lat, ale wasze drogi się rozeszły.

KE: Nasza przyjaźń trwa nadal, ale już na innej płaszczyźnie, Laurence buduje teraz dom z własnej muzyki. A ja ze swoim zespołem jesteśmy wciąż w drodze, dajemy ponad 200 koncertów rocznie.

JF: Wkrótce będziesz gościł w Gdańsku na widowisku Swing+. Jaki repertuar przygotowujesz na ten wieczór?

KE: Za wcześnie jeszcze, by o szczegółach mówić. Nie jestem pewien, ile będę miał czasu estradowego.

JF: Z repertuarem nie będziesz miał problemu. Nagrałeś na swoich płytach
 wiele ballad i standardów, również z epoki swingu. Czy idea swingu jest dla Ciebie dziś ważna?

KE: Oczywiście! Swing to podstawa tego wszystkiego, co robię i zawsze będę do niego wracać. Jednak nie chcę być tym pojęciem skrępowany, ograniczony. Grać muzykę swin­gującą to wielka przyjemność, i wielka przyjemność być uważanym za wokalistę
jazzowego, ale przyjemnością i obowiązkiem jest poszerzanie definicji tego pojęcia.

JF: Gdańsk to miejsce, gdzie narodziła się Solidarność.

KE: Mieszkałem wtedy w Chicago, śledziłem rozwój wypadków w Polsce, i życzyłem Polakom jak najlepiej. Nawiasem mówiąc po raz pierwszy byłem w Polsce w 1986 albo 1987 roku ze szkolnym chórem – w Częstochowie i paru innych miejscach. Pamiętam, że śpiewaliśmy Boże, coś Polskę, a publiczność zareagowała tak pięknie i heroicznie. Cieszę się, że będę w Gdańsku i jeśli czas pozwoli chciałbym bardziej poznać waszą historię.

JF: Mieliśmy swój udział w zburzeniu Muru Berlińskiego. Ruch Solidarności zapoczątkował rozwój wydarzeń, które miały apogeum w Berlinie ćwierć wieku temu. Muszę Ci powiedzieć, że byłem w tym czasie w Berlinie, i byłem w Berlinie w listopadzie zeszłego roku na Twoim koncercie „Freedom Songs”, na Jazzfest Berlin*. Nigdy nie zapomnę tego, co się tam wydarzyło. Po sali nagle przeszedł szum, ludzie zaczęli wstawać, jakiś gość siedzący obok mnie krzyczał „Stop this show!” Czułem się, jako widz, zakłopotany i zmieszany, nie rozumiałem, o co naprawdę chodzi. Bałem się o Ciebie, ale wybrnąłeś z tej sytuacji doskonale, profesjonalnie i cool. And the show went on. Co się naprawdę wydarzyło?

KE: Jeśli w końcu dobrze rozumiem, bo może nie wszystko jeszcze do mnie dotarło, przypuszczam, że okoliczności w Berlinie są bardzo dziwne i szczególne. Sądzę, że wciąż istnieje tarcie i napięcie pomiędzy tymi, którzy wychowali się we wschodniej części miasta i tymi, którzy wychowali się w części zachodniej. Po obu stronach jest poczucie dumy i dużo jest w tym nieukojonego bólu.

Myślę, że w Polsce mieliście bardziej solidną i jednolitą odpowiedź na komunizm i jego dominację. Podczas gdy w Berlinie jedna czę?? chcia?a jak najszybszego ko?ca komunizmu, to druga niekoniecznie, przyj??a niekt?re za?o?enia tego systemu jako swoje. Mieli ju? dzieci, mieli swoje ?ycie, sw?j ?wiat warto?ci i?by? mo?e dla nich m?j ho?d dla wolno?ci by? nie na miejscu. Nawiasem m?wi?c nie ja t? wi?zank? przygotowa?em, nie ja wybiera?em fragmenty s?owa m?wionego. Poproszono mnie o?wykonanie tej sekwencji, kt?ra zosta?a stworzona i?skonstruowana przez producent?w festiwalu. A?oni, jak si? okaza?o, nie odrobili lekcji.

ść chciała jak najszybszego końca komunizmu, to druga niekoniecznie, przyjęła niektóre założenia tego systemu jako swoje. Mieli już dzieci, mieli swoje życie, swój świat wartości i być może dla nich mój hołd dla wolności był nie na miejscu. Nawiasem mówiąc nie ja tę wiązankę przygotowałem, nie ja wybierałem fragmenty słowa mówionego. Poproszono mnie o wykonanie tej sekwencji, która została stworzona i skonstruowana przez producentów festiwalu. A oni, jak się okazało, nie odrobili lekcji.

JF: Protesty rozległy się podczas odtworzenia słów Reagana („Tear down this wall!”), a nawet wcześniej przy Kennedym („Ich bin ein Berliner!”).

KE: Myślę też, że cały ten tribute był trochę nieaktualny, źle skonstruowany, i nie trafił w generalne odczucia emocjonalnej historii miasta Berlina.

Mam tylko nadzieję, że będę miał szansę ponownej konfrontacji z berlińską publicznością, by przedstawić jej coś z mojej własnej sztuki, a nie coś, co oparte jest na cudzej koncepcji.

JF: Dla kogoś takiego, jak ja, z Polski, ta reakcja wydawała się aktem niewdzięczności. Ameryka pomogła obalić w Niemczech dwa systemy totalitarne: nazizm i komunizm i udzieliła pomocy gospodarczej w ramach Planu Marshalla, który nas w Polsce ominął.

KE: Zgadzam się, zgadzam się, ale to było bardzo, bardzo dawno temu. Niemcy dzisiaj to inne Niemcy niż te w roku 1945. To nie są Niemcy z roku 1965, ani 1975, ani 1985. Chciałem odnieść się do historii z dzisiejszej perspektywy. Ale zgadzam się z Tobą, że nie do mnie należy wygłaszanie kazań do publiczności, to nie moje powołanie.

JF: Muzyka jest bardziej uniwersalna niż kwestie polityczne. Powiedziałeś wtedy na koncercie próbując uspokoić publiczność: „OK, teraz pójdziecie do swoich domów i będziecie mieli o czym rozmawiać”. No i właśnie rozmawiamy. (śmiech) A przy okazji, chciałbym zapytać się Ciebie o pewien szczegół z Twojej biografii, o Rockford, miasteczko w pobliżu Chicago, w którym spędziłeś dzieciństwo i lata szkolne. Mieszkał w tym czasie w Rockford Leopold Tyrmand. Czy znasz to nazwisko?

KE: Kto? Mógłbyś powtórzyć?

JF: Leopold Tyrmand.

KE: Nie znam, może widziałem gdzieś w druku…

JF: Leopold Tyrmand był bardzo popularnym polskim pisarzem, a także ważną postacią polskiego życia kulturalnego i politycznego, symbolem niezłomnej postawy antykomunistycznej, a także ojcem chrzestnym polskiego jazzu, organizował pierwsze w Polsce po wojnie koncerty jazzowe, traktował tę muzykę jako broń w walce o wolność. Wyjechał z Polski w połowie lat 60., wyemigrował do Stanów, ostatnie 10 lat swojego życia spędził w Rockford. Dostał posadę w Rockford Institute jako redaktor naczelny „Chronicles of Culture”, czasopisma amerykańskich konserwatystów. Zmarł w 1985 roku. Chciałbym się dowiedzieć od Ciebie, z „pierwszej ręki”, jakim miastem był wtedy Rockford?

KE: Proszę wybacz mi moją ignorancję… To było ustabilizowane miasto przemysłowe, kwitnął tu przemysł młynarski, produkcja śrubek, nakrętek i prętów. Połowa miasta, ta po wschodniej stronie, była bogatsza, tu osiedlili się Szwedzi i Niemcy. Druga część, po przeciwnej stronie rzeki, była mniej zamożna – mieszkali tu Włosi i Afroamerykanie. W ostatnich latach Rockford trochę podupadł, spotkał go ten sam los, co wiele innych miast Środkowego Zachodu, nastąpiła recesja, wiele fabryk się stamtąd wyniosło, zapanowało wysokie bezrobocie.

Ale kiedy ja tam mieszkałem, było to miłe przemysłowe miasteczko, a nie jakaś ostoja intelektualistów. Więc jestem zdziwiony, że ktoś tak wielkiego umysłu tam się osiedlił, jestem ciekawy, dlaczego nie wybrał innego miejsca, np. w pobliskim Chicago, które miało tak silną polską populację.

JF: W Chicago się urodziłeś, w Rockfordzie spędziłeś dzieciństwo, chodziłeś tam do szkoły luterańskiej, śpiewałeś w chórach, poznałeś muzykę Bacha.  A jakie były Twoje najwcześniejsze doświadczenia z jazzem?

KE: To było trochę później. Miałem dużo szczęścia, bo jednym z tych pierwszych doświadczeń było usłyszenie na żywo Marka Murphy’ego. I miało to na mnie ogromny wpływ. Byłem wtedy w college’u. Wcześniej stykałem się z muzyką jazzową w telewizji, słuchałem nagrań płytowych. Ale tym pierwszym kontaktem na żywo, który pamiętam bardzo wyraźnie, był koncert Marka Murphy’ego. Bardzo głęboko zapadł w moją psychikę, pamiętam ekscytację jego niezwykłą muzykalnością, jakością improwizacji, darem snucia opowiadania (story-telling). To była wspaniałe wprowadzenie do jazzu.

JF: Jako wokalista byłeś samoukiem czy miałeś trenera wokalnego?

KE: Nigdy nie miałem trenera wokalnego. Mój ojciec był kapelmistrzem chóru. Jedynymi muzykami, jakich znałem, byli muzycy akademiccy i kościelni. Nie miałem zamiaru robić kariery w muzyce. Studiowałem w Chicago filozofię religii. Ale od pewnego momentu zacząłem bywać w klubach jazzowych, brałem udział w jam sessions z różnymi muzykami i oni zaczęli do mnie dzwonić, nawet w nocy. Przestałem czytać Kanta, Heideggera, Hegla, Schleirmachera. Zacząłem słuchać Birda, Monka, Trane’a i Dextera Gordona. Oni stali się moimi bohaterami z wyboru.

JF: Jednym z tych klubów był Green Mill.

KE: Bardzo ważne miejsce. Tam odbywały się jamy, które trwały od 1.00 w nocy do 4.00 nad ranem. To była moja edukacja. Te noce w Green Mill wspominam z wielkim sentymentem.

JF: Byłem w tym klubie parę lat temu, zaprowadziła mnie tam Grażyna Auguścik.

KE: Grażyna jest taką wspaniałą wokalistką, cudowną artystką…

JF: Dzięki niej miałem szczęście spotkać legendarnego saksofonistę Vona Freemana, z którym współpracowałeś, i który gości na Twoich dwóch płytach: „Close Your Eyes” i „Live At The Green Mill”.

KU: Vona Freemana poznałem w innym klubie, New Apartment Lounge, gdzie miał stałe jam sessions we wtorkowe wieczory. Zgadzam się z Tobą, to był wspaniały saksofonista, miał absolutnie wyjątkowy, niepowtarzalny sound.

JF: Czy religia i filozofia, które studiowałeś, znajdują odbicie w Twojej muzycznej twórczości?

KE: Sądzę, że tak. Jeśli przyjrzysz się bliżej tekstom moich piosenek, a zwłaszcza tekstom w partiach „vocalese”, to zobaczysz, że stawiam tam wiele pytań. W mojej twórczości miałem wiele okazji, by subtelnie i nie tak subtelnie stawiać pytania transcendentalne. Myślę, że jazz jest szczególnie odpowiednią formą sztuki, by wyrażać stan ducha, eksplorować tematy transcendentalne, jak to czynił m.in. John Coltrane. Pośród żyjących takim muzykiem jest
Wayne Shorter – jego muzyka jest głęboko i bezpośrednio transcendentalna.

JF: Wychowałeś się w kościele protestanckim. Czy jesteś człowiekiem religijnym?

KE: Nie podpisuję się pod żadnym zamkniętym system wartości. Jestem teraz artystą, co oznacza, że bardziej interesują mnie pytania. Jak by powiedział Rainer Maria Rilke: „Staram się żyć pytaniami”. Żadna odpowiedź nie przyniesie satysfakcjonującej odpowiedzi. Tajemnica jest zbyt wielka.

JF: W Twojej twórczości można odnaleźć liczne odniesienia do wielkiej literatury, poezji i prozy. Miałeś okres zauroczenia twórczością Beat Generation, w kręgu Twoich fascynacji są m.in. wymieniony przed chwilą Rilke, także Neruda, Robert Creeley, a nawet Proust, czy na ostatniej płycie James Joyce (Where Love Is). Te zainteresowania wyniosłeś ze studiów uniwersyteckich czy może jest to Twoje prywatne hobby?

KE: Raczej staram się nadrabiać zaległości. Dzisiaj wymieniłeś nazwisko kogoś, którego twórczość chciałbym poznać, zaczynam odczuwać ignorancję, że tego pisarza nie znam. Chcę się uczyć, rozwijać. Nigdy nie poznam choćby małej cząstki tego, co powinienem znać, ale będę próbował.

JF: Czytając poezję szukasz pytań czy odpowiedzi?

KU: Ciekawi mnie to, z jakimi odpowiedziami wychodzą ludzie, ale jeszcze bardziej interesuje mnie piękno jako odpowiedź.

JF: Miałeś na początku w swojej karierze etap „poezji w locie” (poetry on the fly), kiedy podobno improwizowałeś podczas występów wymyślane na gorąco teksty, zaskakując skojarzeniami i współbrzmieniami słów.

KE: To prawda, takie były moje doświadczenia. Od czasu do czasu, chociaż raczej już rzadko, nadal coś takiego robię. Ale robili to przede mną m.in. Betty Carter, Mark Murphy i inni wielcy wokaliści, którzy używali tej platformy jako swego rodzaj odskocznię.

JF: W swoim dorobku masz chyba dziesięć płyt wydanych pod własnym nazwiskiem. Każda z nich, począwszy od debiutu do płyty przedostatniej, była nominowana do Grammy.

KE: To prawda.

JF: Więc dziesięć razy przeżywałeś wyczekiwanie, czy nagroda będzie Twoim udziałem.

KE: Jestem przede wszystkim skupiony na tym, co aktualnie robię, bez przerwy koncertuję. To miłe uczucie być artystą uznanym, wiedzieć, że ludzie doceniają i podziwiają twoją twórczość. Ale mogę zapewnić, że nie tracę czasu na błyskotki i że sypiam spokojnie.

JF: Ale w końcu nagrodę Grammy zdobyłeś – za „Dedicated To You”, wspaniały hołd złożony muzyce Johna Coltrane’a i Johnny’ego Hartmana. Gratulacje! Proszę, powiedz nam na koniec, których wokalistów najbardziej cenisz, kto był Twoim najważniejszym wzorem?

KE: Marka Murphy’ego wymieniłem już parę razy. To była moja najwcześniejsza i najszerzej otwarta brama. Jon Hendricks był i jest dla mnie mentorem, kimś w ro­dzaju ojca i przyjacielem, na przestrzeni lat okazał mi wiele życzliwości, na wspólnych koncertach, nagraniach, w wypowiedziach prasowych i osobiście. Betty Carter była jednym z największych wokalistów-improwizatorów. Lista osób, którym należy się moja wdzięczność, jest długa.

JF: Byłeś jazzowym wokalistą nr 1 przez kilkanaście lat na przełomie stuleci, ale ostatnio to miejsce, przynajmniej w ankietach, zajął Gregory Porter.

KE: Gregory Porter jest wielkim wokalistą. Cieszę się, że mogę go nazywać przyjacielem. Świat jazzu czekał na niego i w końcu jego czas nadszedł. Jest wspaniałym artystą.

JF: Kurt, dziękuję Ci za interesującą rozmowę. Czekamy na Twój koncert w Gdańsku. Do zobaczenia!

KE: Thank you, sir. Do zobaczenia!



Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu