Wywiady

fot. Leszek Franz Owca Photography

Leszek Żądło: profesor jazzu

Marek Garztecki


Saksofonista Leszek Żądło to rzadki wypadek polskiego artysty bardziej znanego poza granicami naszego kraju, niż w ojczyźnie. Uważany od lat za jednego z ważniejszych muzyków austriackiej i niemieckiej sceny jazzowej, w Polsce jest nieomal zapomniany, co nie oznacza, że on sam o kraju zapomina. Istotnym elementem życia Leszka Żądło, tak osobistego jak i zawodowego, był jego wieloletni związek z aktorką Bar­barą Kwiatkowską.

Rozmowę z artystą przeprowadziliśmy jesienią w jego rodzinnym Krakowie, który Żądło od­wiedził, dając kilka koncertów ze swym międzynarodowym, polsko-niemieckim zespołem.

JAZZ FORUM: Jak często bywasz ostatnio w Polsce?

LESZEK ŻĄDŁO: Od czasu do czasu. Ostatni raz byłem w tym roku na koncertach memoriałowych, poświęconych pamięci Basi. Miałem dwa występy, 5 i 6 marca w rocznicę jej śmierci, w Ogrodzie Sztuki. To nowe, bardzo piękne miejsce w Krakowie. Uroczystość reżyserował Leopold Rene Nowak, przyjaciel Basi i Romana Polańskiego z dawnych lat. W tym roku mam wszystkie rocznice: siedemdziesiątą urodzin, czterdziestą zamieszkania w Monachium, dwudziestą piątą pracy pedagogicznej.

JF: Basia w młodości była bardzo związana z polskim środowiskiem jazzowym, brała między innymi udział w pierwszym Jazz Campingu na Kalatówkach.

LŻ: I może dlatego właśnie się spiknęliśmy. Ona przychodziła, gdy graliśmy w Monachium, jeszcze jej tak dobrze nie znałem. Koledzy mówili, wyobraź sobie, że na jednym koncercie ona płakała, taka była wzruszona. Gdyby Basia żyła, bylibyśmy na pewno w dalszym ciągu razem, dla mnie to był taki wieczny związek. Z nią poznałem świat teatralny i filmowy, napisałem kilka ścieżek dźwiękowych, między innymi dla Pawła Pawlikowskiego do filmu „Trumna Charlie’ego Chaplina”. Paweł kocha
jazz, w tym jego filmie, który dostał Oscara („Ida”), to puszcza Coltrane’a. Pisałem muzykę do popularnych niemieckich seriali telewizyjnych. Z Clausem Banzerem zrobiliśmy muzykę do filmu znanego niemieckiego reżysera Petera Lilienthala „Das Schweigen des Dichters” (Milczenie poety). Basia też grała w tym filmie.

JF: Ale zacznijmy może od początku. Jesteśmy w Krakowie, mieście z którego pochodzisz.

LŻ: Zawsze chciałem zostać muzykiem. Moja siostra była śpiewaczką, śpiewała w chórze filharmonii krakowskiej, w operze i operetce. Gdy miałem siedem lat, ojciec zapisał mnie do chóru Filharmonii Krakowskiej. Przez kilka lat z nimi piałem, tak się zaczęła moja kariera muzyczna. (śmiech) Moja siostra dostała pianino i ja sobie brzdąkałem po amatorsku. Mieliśmy stare niemieckie radio, słuchałem „Music USA” Conovera, Radia Luxemburg, które w tym czasie miało sporo programów jazzowych. I tak z uchem przy radiu uczyliśmy się wszystkiego ze słuchu, bo nut wtedy przecież nie było.

Początkowo chciałem grać na trąbce, jak Louis Armstrong, ale w całym Krakowie nie można było kupić trąbki. I mówi mi kolega, Zbyszek Sztyc: „Słuchaj, tu na Kazimierzu jest do sprzedania stary saksofon”. Pojechaliśmy tam z ojcem i patrzymy, jest rzeczywiście instrument, chyba z lat 20., saksofon Conn, no i ojciec mi go kupił. Zacząłem grać – sam, bo nie było nikogo, kto by mnie uczył. Trochę ten kolega mi pokazał, on sam potem grał zawodowo w Czerwono-Czarnych (Przemek Gwoździowski?). Po maturze dostałem się do średniej szkoły muzycznej, ale niestety nie było klasy saksofonu i ze mną otworzyli pierwszą klasę saksofonu w Polsce. Uczył mnie, grający na klarnecie profesor Lesław Lic, wspaniały facet i świetny muzyk. Grał na jednym z pierwszych festiwali jazzowych w Sopocie.

Mój pierwszy zespół nazywał się Greenhorn Jazz Band. Mieliśmy wtedy po 16-17 lat i graliśmy jazz tradycyjny. Ja grałem na saksofonie sopranowym numery Sidneya Becheta jako pierwszy głos, zamiast trąbki. Poza tym byli Andrzej Czechowski, Janusz Nowotarski i Tolek Lisiecki, który do dzisiaj ze mną gra. Nawet zostaliśmy wyróżnieni na konkursie jazzowym w Zakopanym. To był 1962 albo 1963 rok, dopiero co zacząłem grać na instrumencie.

Z Krakowa wyciągnął mnie wiedeński zespół Storyville Jazzband, który przyjechał tu na koncerty. Myśmy zagrali na jam session pod Krzysztoforami, i oni od razu powiedzieli: „Musisz z nami grać”. Wzięli mój adres, przysłali zaproszenie, to był 1965 rok. To był taki wspaniały jazz tradycyjny w stylu lat 20. Potem grałem w innym zespole, bardziej nowoczesnym, następnie założyłem własny – International Jazz Quartet.

JF: Ale Ty w Polsce grałeś już nowocześnie, współpracowałeś z Davidem Getzem, który później, w Stanach, był w zespole Big Brother and the Holding Company z Janis Joplin.

LŻ: Tak z Davidem grałem już nowocześnie, ale, pomimo wszystko, ja kocham ten stary jazz. Do dziś, jak mam okazję, to podpinam się pod zespoły tradycyjne. Na stałe wyjechałem rok później. W 1967 roku zagrałem na International Jazz Competition w Wiedniu i zostałem laureatem, wspólnie z Włodkiem Nahornym. Gratulował nam Duke Ellington. Potem podeszło do mnie dwóch panów, którzy założyli szkołę jazzową w Grazu i zapytali, czy nie chciałbym u nich studiować. Powiedziałem, że bardzo chętnie. „No to damy ci stypendium”. Dostałem niewielkie stypendium i mogłem studiować przez trzy lata. I wtedy wszedłem w wielki świat europejski. Zapraszano mnie trzy razy, jako młody talent, na festiwal do Hamburga. Tam zapraszano młodych muzyków z całej Europy, takich gówniarzy, jak myśmy wtedy byli. Przyjechali tam też muzycy z kraju: Stańko, Wróblewski, Trzaskowski. Trzaskowski zresztą prowadził jeden z warsztatów.

Mieliśmy zespół złożony z młodych muzyków, na perkusji grał Udo Lindenberg. To było jeszcze zanim zrobił wielką karierę jako wokalista rockowy. Przez kilka miesięcy, gdy nie miałem gdzie się zatrzymać, to mieszkałem u niego w domu. No i tak to poszło. W Hamburgu grałem z Big Bandem NDR.

Po trzech latach wciągnął mnie Erich Kleinschuster, który właśnie założył w Wiedniu big band radiowo-telewizyjny ORF. Tam grali świetni muzycy: Art Farmer na trąbce, Jimmy Woode na basie. No i zacząłem z nimi grać, to był 1971 rok. Gdy zostałem zaangażowany do big bandu, to Kleinschuster zatrudnił mnie też do swego sekstetu. Ze względu na swą pozycję w radiu, mógł on zapraszać jako gości najlepszych muzyków. Miałem okazję grać z wieloma słynnymi solistami, jak choćby Dexter Gordon. W tym czasie zacząłem też grać z Friedrichem Guldą. Założyłem też swój zespół Leszek Zadlo Ensemble. W 1973 nagrałem pierwszą płytę pod moim własnym nazwiskiem „Inner Silence”, która po pewnym czasie wyszła też w Polsce. Teraz prowadzę negocjacje w sprawie wydania w kraju kilku innych starszych płyt.

Bardzo dobrze się czułem na scenie wiedeńskiej. Jeśli chodzi o bardziej znane nazwiska, to grałem z Albertem Mangelsdorffem, dużo też z Joachimem Kuhnem. Grałem też z Friedrichem Guldą różne, dziwne projekty. Na przykład Anima Project z Mangels­dorffem i grupą z Iraku. Myśmy z tym jeździli po całej Austrii jako taki anty-festiwal w opozycji do dorocznego festiwalu mozartowskiego w Salzburgu. W 1974 roku założyłem Leszek Zadlo Quartet, w którym grali Joe Haider na fortepianie, Isla Eckinger na kontrabasie i Joe Nay na perkusji, z nimi nagrałem płytę „Thoughts”. Miałem jeszcze wtedy polski paszport i przyjechałem z nimi do kraju.

W tym czasie dostałem stypendium do Berklee College of Music w Bostonie, ale wybrałem Monachium i nie żałuję. To były piękne czasy, zatopiłem się totalnie w tę scenę niemiecką i europejską. Z polskim paszportem to była katastrofa z podróżowaniem, nie dostawałem wiz, przy każdym przedłużeniu robiono problemy. Dwa lata później w 1976 roku już mi go odebrano, to znaczy konsulat odmówił przedłużenia. Wtedy złożyłem wniosek o azyl polityczny (ja już w tym czasie współpracowałem z Radiem Wolna Europa) i go otrzymałem. Przez szesnaście lat (oprócz JAZZ FORUM) nie napisano o mnie w kraju ani słowa. Jeździłem po całym świecie, grałem na największych festiwalach, a w Polsce o mnie nikt nic nie wiedział.

JF: Nie skorzystałeś z zaproszenia do Berklee, pozostałeś muzykiem na wskroś europejskim. A czy nie czułeś czasem potrzeby sprawdzenia się w Stanach? Wielu muzyków z Europy uważa to za ostateczny test swych umiejętności.

LŻ: Byłem kilka miesięcy w Stanach, głównie w Kalifornii. No fajnie było, ale ja wolę Europę. Wolę ten rozgardiasz, ten chaos, wolę kulturę europejską. Oczywiście jazz wymyślili w Ameryce – tylko że to nie oni zrobili. To była czarna muzyka rozpropagowana przez społeczność żydowską. Z Dexterem Gordonem graliśmy razem w sekstecie, nagrywaliśmy wspólnie. Kilka razy spotykałem go w mym życiu. Grałem kilkanaście koncertów z sekstetem George’a Russella. Bodaj w 1987 czy ’88 zrobiłem trasę europejską, około trzydziestu koncertów z Elvin Jones Jazz Machine. W sumie to chyba grałem z tysiącem muzyków.

JF: A który z muzyków, z którymi grałeś, odcisnął największe piętno na Twym własnym stylu?

LŻ. W mej grze najwięcej jest Sidneya Becheta i Coltrane’a. Bardzo mi się podobała stylistyka Dextera Gordona. Wywarł też na mnie wrażenie Art Farmer, z którym grałem, również Jimmy Heath.

JF: Jak sam mówisz, jesteś multi-stylistą, ale który styl jest Tobie najbliższy?

LŻ: Moja własna stylistyka! Improwizowany jazz, harmoniczno-rytmiczny z wielką swobodą ruchu po akordach, po rytmice. Grałem wszystkie stylistyki jazzowe. Teraz gram to, co lubię – swoją muzykę, swoje kompozycje.

JF: Czyli już nie muzyka free?

LŻ: Ja grałem taką muzykę, miałem zespół free. Do dzisiaj grywam z muzykami free, ale sam gram bardziej zorganizowaną muzykę, z tematami. Uwielbiam Coltrane’a – to jest mój człowiek.

JF: A czy wśród młodych mistrzów saksofonu masz jakichś faworytów?

LŻ: Jest wielu dobrych, ale Mistrza, Trane’a nikt jeszcze nie pobił.

JF: A co sądzisz na przykład o Jamesie Carterze?

LŻ: Jazz trzeba przeżyć, to nie jest sprawa tylko czysto techniczna, to jest też psychika. Jazz to jest kwintesencja tego, co się przeżyło. To nie tylko jakie dźwięki się gra, ale jak się je gra. Miałem uczniów, którzy grali bardzo dobrze technicznie, ale bez jaj, jak to się mówi. Albo i odwrotnie, bez głowy. Ja ten cały proces sam przeszedłem. Nigdy nie podlizywałem się publiczności, grałem to, co lubię. I myślę, że publiczność właśnie tego oczekuje od muzyka, by grał to, co mu sprawia przyjemność.

Nie lubię oceniać innych muzyków – Dexter gra jak Dexter, James Carter jak
James Carter. To jest piękne w tej muzyce, indywidualność człowieka, gdzie widać jego myśli, czuje się jego aurę. Jako młody człowiek wzorowałem się na pewnych frazach, przejściach, ale wzorowałem się też na uczuciach ludzi. Ja lubię tę aurę Coltrane’a. Byłem wielkim fanem Erica Dolphy’ego, którego wielu innych muzyków nie uważało za dobrego saksofonistę, a ja kochałem jego muzykę, jego sposób myślenia.

JF: A jak teraz wygląda niemiecka scena free? Bo kiedyś była bardzo hermetyczna, zamknięty krąg ludzi takich jak von Schlippenbach, Brötzmann. A jak jest teraz?

LŻ: Oni w dalszym ciągu żyją i grają to samo, nie zmienili swojej stylistyki i grają tak, jak grali, nie poszli dalej. Ja zacząłem grać troszkę inną muzykę, bardziej zorganizowaną. Ale kocham free, to jest muzyka, która wymaga najwyższego stopnia muzykalności. Mam jeszcze świetne stare nagrania z Hamburga, które może teraz wyjdą, w kwartecie: Joe Nay, Larry Porter – świetny amerykański pianista, z którym dużo grałem i Günter Lenz. Graliśmy takie free, że się w głowie nie mieści. Do dzisiaj gram free w duecie z Klausem Bantzerem – organy i saksofon. Niedługo chcę wydać nową płytę z mymi kompozycjami, to będzie miękka, klasyczna muzyka.

JF: A kiedy zacząłeś grać z Januszem Stefańskim?

LŻ: Grywaliśmy razem jeszcze w młodości w Krakowie. Po ogłoszeniu w Polsce stanu wojennego założyłem Polski Jazz Ensemble i dawaliśmy koncerty na rzecz Solidarności. Jeździliśmy po całej Europie, byliśmy nawet w Izraelu. Graliśmy od 1982 do mniej więcej 1986 roku – Janusz Stefański, ja, Adzik Sendecki na fortepianie i Bronek Suchanek na kontrabasie. Część naszej gaży oddawaliśmy na Solidarność, no i robiliśmy jej reklamę. W 1986 r. zostałem zaangażowany jako pierwszy wykładowca jazzu w Bawarii, to był pilotażowy projekt w Wyższej Szkole Muzycznej w Wurzburgu. Do dziś tam uczę, to już 30 lat! Cztery lata później zostałem też zaangażowany do Richard-Strauss-Konser­vatorium w Monachium.

JF: Odwiedzałem Ciebie i Basię w latach 80. parokrotnie. Wasz dom pod Monachium był zawsze pełen przyjezdnych.

LŻ: Wtedy wszyscy do nas przyjeżdżali: Wajda, Agnieszka Holland. Każdy aktor, który zahaczył o Monachium, wstępował do Basi. To wszystko byli nasi przyjaciele. Zrobiłem kilkanaście programów jazzowych dla Radia Wolna Europa – z Jackiem Kaczmarskim, z Aliną Grabowską. Z Jackiem robiliśmy też wspólne występy na rzecz „Solidarności”.

W 1985 zorganizowałem wielki koncert Jazz Solidarność w Operze w Monachium. Wzięli w nim udział najwięksi muzycy, jacy byli dostępni, znani aktorzy. Na tym jednym występie zebraliśmy 70 tysięcy marek. Kupiliśmy za to kilkanaście ton żywności i sprzętu. Wynajęliśmy wielką, 15-tonową ciężarówkę. Basia wsiadła do niej i z szoferem pojechała do kraju. Rzeczy te zostały następnie rozwiezione do teatrów w Krakowie i Warszawie oraz do PSJ. Zakupiłem też dwa komplety aparatury nagłaśniającej, które przekazaliśmy w darze PSJ-owi. Po drodze oczywiście trzy mikrofony zniknęły, ale reszta szczęśliwie dotarła do adresatów.

Dopiero niedawno, trzy lata temu, dostałem z powrotem polskie obywatelstwo. Złożyłem papiery i w przeciągu trzech tygodni je dostałem. Zaproszono mnie do konsulatu, złożono gratulacje. W międzyczasie, jak obliczyłem, grałem w ponad 40 krajach, nagrałem ponad 100 płyt, tylko w samych uczelniach, Wurzburgu i Monachium wypuściłem w sumie około 150 uczniów, którzy u mnie robili dyplomy.

JF: Gdy uczysz, na co zwracasz przede wszystkim uwagę u młodych muzyków?

LŻ: Staram się dać im pewność siebie poprzez własne granie. Aby to mieć, trzeba się czegoś nauczyć. Na początku – jak się trzyma instrument, jak go używać. Równolegle do tego następuje rozpoznanie, jaką muzykę chce się grać, wiedza o tych wszystkich modelach muzyki, które były dotychczas. Ja mówię moim uczniom: „Dopiero wtedy zaczniesz grać muzykę, gdy polubisz to, co grasz”. Teraz sprawa jest bardzo łatwa, bo jest bardzo dużo materiałów muzycznych, nawet szkół nie potrzeba, bo to wszystko masz w internecie. Szkoły, nuty, nagrania – wszystko masz, gotowe. Oczywiście ważne jest też, aby ktoś stał obok ciebie i patrzył na palce. Ucząc muzyki, uczę przede wszystkim wolności. Improwizacja – to jest właśnie w jazzie najpiękniejsze, ale do tego trzeba być znakomicie przygotowanym.

Marek Garztecki



Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu