Wywiady
Melody Gardot

MELODY GARDOT: Over the Rainbow

Paweł Brodowski


Amerykańska wokalistka Melody Gardot przyjechała do Polski po raz pierwszy pod koniec września 2009 roku, by wystąpić w radiowej Trojce. Przed koncertem udzieliła nam ekskluzywnego wywiadu, który został opublikowany w JAZZ FORUM 12/2009.

Jej występ w Studiu im. A. Osieckiej był transmitowany na żywo w Trójce, a my, stuosobowa grupa szczęśliwców, mogliśmy zobaczyć z bliska tę tajemniczą 24-letnią artystkę o intrygującym głosie. Jest taka jak na okładce płyty. Piękna, wysmukła, ma wysokie obcasy, włosy blond, tym razem nie rozpuszczone na ramiona, a spięte w kok, ciemne okulary, idzie wspierając się na lasce.

Zaskakujący jest już sam początek koncertu, bo Melody śpiewa archaiczny blues, więzienny „holler” – na raz mocno tupie obcasem, na dwa strzela palcami, mruczy, jęczy, krzyczy, jak murzyńska Mama na plantacji bawełny. Pieśni tej nie nagrała jeszcze na żadnej płycie.
Jest razem z nią na scenie tylko trzech muzyków – saksofonista z dredami, który również gra na klarnecie i flecie, perkusista i wyglądający jak Amisz kontrabasista z długą czarną brodą.

Pozostałe piosenki, które wypełnią koncert, pochodzą z jej dwóch albumów, tego najnowszego – „My One And Only Thrill” i wydanego rok temu „Worrisome Heart”. Our Love Is Easy, rozpoczęty wstępem Gardot na fortepianie, ma rześki swingowy rytm na 4/4. Przepełniony smutkiem Love Me Like a River Does płynie leniwie jak Missisipi. Pomiędzy utworami Melody wrzuca anegdoty. „I believe music is a universal language, my grandmother was Polish, I know only bad words”. W Les Etoiles zabiera nas na spacer po bulwarach Paryża, zespół swinguje delikatnie w stylu Hot Club de France. Gardot siada teraz z gitarą po środku sceny przy stoliku, na którym stoi kieliszek i butelka czerwonego wina. „Dziękuję. My grandmother used to speak Polish, she’d yell at me. Are you fools for love?”

Po balladzie Baby I’m a Fool śpiewa Pretend I Don’t Exist (to „hidden track” na japońskim wydaniu). If the Stars Were Mine ma rytm samby, a Worrisome Heart, który Melody śpiewała jeszcze w szpitalu, to rozdzierający serce blues na 6/8. The Rain wprowadza klimat hard-bopowy z jazzującym solem tenoru.

Anegdota o babci, która zmuszała wnuczkę do oglądania w kółko filmu „Wizard of Oz” zbliża nas do finału:  Somewhere Over the Rainbow. Ale jest jeszcze jazzowy bis – ellingtonowska Karawana z solówkami wszystkich muzyków, w miejsce refrenu pojawia się Sweet Georgia Brown.

Po koncercie zamieniam kilka słów z muzykami. W tym składzie zagrali dopiero dwa koncerty. Saksofonista Irwin Hall Jr. to nowa twarz w zespole, jest z Nowego Jorku. Basista Ken Pendergrast współpracuje z Gardot od czterech lat i jest na jej wszystkich płytach, na perkusji gra Chuck Staan. Obaj pochodzą, jak Melody, z Filadelfii. „A gdzie teraz mieszka Melody Gardot?  W Nowym Jorku czy w Filadelfii? „Nigdzie, ani tu, ani tam. Sprzedała swój dom i meble. Wszystkie rzeczy ma spakowane w dwóch walizkach. Jest cały czas w drodze.”

Nazajutrz, w niedzielne południe mam rendez-vous z Melody Gardot w Hotelu La Regina na Nowym Mieście. Moja rozmówczyni układa się wygodnie na sofie. Mówi szeptem, jest pogodna i wyraźnie ożywiona.

JAZZ FORUM: Zastanawiałem się, czy Melody to Twoje prawdziwe imię, czy sceniczny pseudonim?

MELODY GARDOT: To imię, które dała mi matka. Wiele osób zadaje mi to pytanie, gdyż jest w tym jakaś ironia. Sama zapytałam o to matkę: „Dlaczego wybrałaś dla mnie to imię?” W końcu opowiedziała mi tę historię. Miałam być chłopcem. Kiedy się urodziłam, doktor powiedział: „Gratulacje, to dziewczynka!” Mama zaniemówiła. Nastawiała się, że to będzie chłopiec. Rozmyślała nad moim imieniem przez dwa dni. Kiedy byłam w jej łonie, kopałam. Wtedy ona śpiewała i ja przestawałam kopać. Muzyka była we mnie od samego początku.

JF: Nie powiedziałbym, że kryje się w tej historii ironia, to raczej znak proroczy. Czy Twoja mama była muzykiem?

MG: Miała piękny głos. Nigdy nie była zawodowym muzykiem, ale jest artystką. Zawsze interesowała ją sztuka, muzyka, literatura. Wszyscy w mojej rodzinie po stronie matki byli muzycznie uzdolnieni. Wywodzę się z rodziny utalentowanych muzyków. Mój pradziad był dyrygentem w Polsce, ale występował też w innych krajach Europy. Moja babka miała panieńskie nazwisko Majewska. Jestem melanżem wielu różnych narodowości – francuskiej, czeskiej, austriackiej i polskiej. Moja matka pochodzi z rodziny europejskiej, ale wychowywała mnie na Amerykankę.

JF: Czy znałaś swojego ojca?

MG: Nie za bardzo.

JF: Na koncertach wspominasz swoją babcię, zadedykowałaś jej na płycie jeden z utworów.

MG: (śpiewa) Somewhere, over the rainbow, way up high.
There’s a land that I heard of once in a lullaby.
Somewhere, over the rainbow, skies are blue.
And the dreams that you dare to dream
Really do come true.

Umarła, kiedy miałam sześć lat. Była niesamowita. Kiedy nie wiedziała, co ze mną począć, czym mnie zająć, sadzała mnie przed telewizorem i zmuszała do oglądania w kółko filmu „Czarodziej z Oz”. Była dość twarda, obcesowa, gruboskórna, ale słodka. To była mocna kobieta.

JF: Jakie piosenki śpiewała Twoja mama?

MG: Och, śpiewała wszystko – Summertime, Bye, Bye Blackbird... (Melody nuci swingując i pstrykając palcami: Where somebody waits for me, Sugar’s sweet, so is she, bye bye Blackbird) Ale także Boba Dylana, The Mamas and the Papas, uwielbiała Carole King. W naszym domu zawsze była muzyka, przy muzyce spędzaliśmy czas. Mama uczyła mnie jak harmonizować, zawsze śpiewała drugim głosem, powyżej, albo poniżej.

JF: Gry na fortepianie uczyłaś się w szkole?

MG: Brałam lekcje prywatne. Przychodził do mnie do domu nauczyciel, kiedy miałam dziewięć, dziesięć lat, przez dwa lata. Od niego nauczyłam się wszystkiego, co wiem. Uczyłam się szybko. Zaczęłam od muzyki klasycznej. Nauczyłam się jednego z utworów Czajkowskiego na pamięć, tak szybko, że zaczęłam się nudzić i próbowałam w tym utworze coś zmieniać. Gram, a nauczyciel jest kompletnie zaskoczony: „Co ty wyprawiasz!” „Dodaję nuty.” „Nie możesz dodawać nut.” „Dlaczego nie mogę?” „Po prostu nie wolno nic dodawać, ta muzyka jest skończona. Nie wolno jej zmieniać.” A ja grałam dalej i śmiałam się. Wtedy on: „Dodajesz blue notes. Nie mogę ciebie uczyć dalej klasyki.” Na następną lekcję przyniósł księgę ze standardami i położył przede mną nuty C-Jam Blues. Zdziwiłam się: „Tylko dwie nuty? Chyba pan żartuje”. A on: „Zaufaj mi”. To była moja pierwsza lekcja jazzu. W pewnym sensie miałam rację, bo w jazzie jest wolność, której nie ma w muzyce klasycznej.

JF: Ważną częścią Twojej muzyki jest blues.

MG: Mam swoje zdanie na temat bluesa. Pamiętam moment, kiedy po raz pierwszy usłyszałam Janis Joplin. Zupełnie oszalałam, gdyż nigdy wcześniej nie słyszałam kogoś, kto by miał w sobie tyle duszy, tyle emocji. Kiedy dorastałam, odkrywałam stopniowo coraz więcej. Decydującym był moment, kiedy wpadła w moje ręce płyta Alana Lomaxa „Prison Songs”. Wiele z tych więziennych pieśni w jego kolekcji to po prostu głos i uderzenie młota, i zawołania polne, field-hollers – ktoś coś intonuje, ktoś inny mu odpowiada.

Jak wiadomo blues narodził się wcześniej niż jazz. Czuję, jakbym rozumiała jazz bardzo dobrze, gdyż blues jest poprzednikiem jazzu. Blues zrodził się z bólu. A ja o bólu wiem wszystko. Kiedy spojrzysz wstecz, usłyszysz takie głosy jak Louis Armstrong, Bessie Smith, Billie Holiday... Czarna społeczność miała wiele wspólnego z tym, że jazz miał tak ogromny wpływ. To oni nadali mu kierunek. Dopiero kiedy skończyła się segregacja, ci ludzie mogli w końcu wyjść z getta. Jazz też wywodzi się z czasów, kiedy panował ból –  ból poniżenia, ubóstwa, wykluczenia ze społeczeństwa, wyzucia z praw. I nagle jazz znalazł dla siebie miejsce. Myślę, że blues jest fundamentem jazzu. Blues jest sercem i duszą jazzu.

JF: Zaczęłaś śpiewać bluesy po wypadku?

MG: Nie, śpiewałam bluesa wcześniej.

JF: Jesteś silną kobietą, masz prezencję, masz osobowość i można odnieść wrażenie, że to, co przekazujesz, czujesz bardzo głęboko, że jest to prawdziwe, autentyczne, że nie ma w tym pozy ani udawania.  Dlatego to tak bardzo porusza.

MG: Jest we mnie w środku mała bestia. Rozpoczęłam koncert od pieśni Alana Lomaxa – jest to pieśń o tym, by nie patrzeć nigdy za siebie:

No more, my Lord,
No more, my Lord,
Lord, I’ll never turn back no more.

Przed koncertem myję ręce, to rodzaj duchowej medytacji. Czasami nie śpiewam tej pieśni na początku koncertu i wtedy czuję, że coś jest nie tak. Ten blues jest jak zew – to jestem ja, to jest moja droga, idę i nie oglądam się za siebie. Jest w tym jakiś sens, bo idąc przez życie, nie możesz iść do przodu z głową odwróconą do tyłu. Więc w pewnym sensie jest to główny utwór mojego koncertu.

JF: Ale i w pozostałych utworach, które w większości sama napisałaś, jest  feeling bluesa, już bardziej subtelny, wyrafinowany, właśnie jazzowy. I jest w Twoim głosie tęsknota, melancholia, która przypomina wokalistki lat 50., jak Helen Merrill czy Peggy Lee...

MG: Nie znam Helen Merrill, ale Peggy Lee uwielbiam. Kocham jej styl, jej podejście. Pamiętam ją jeszcze z dzieciństwa. Jako dziecko słuchałam jej piosenki Lady Is a Tramp, w filmie Disneya. (Melody śpiewa:

He’s a tramp but I love him and I wish that I could travel his way)

Oczywiście „Lady” w tym filmie to pies, suka (Cocker Spaniel). Miała włosy takie jak ja. Oglądając ten film śmiałam się i krzyczałam: „Ja nie jestem psem!”.
Kilka miesięcy temu odkryłam tę piosenkę na nowo na YouTube. I znowu było bardzo, bardzo śmiesznie.

JF: Co robiłaś przed wypadkiem? Występowałaś w klubie?

MG: Przygrywałam jako pianistka-taper. Byłam muzyczną tapetą.

JF: Co grałaś?

MD: Wszystko. Dostałam tę pracę przez przypadek. Było to w Filadelfii. Skończyła mi się benzyna, potrzebowałam trochę pieniędzy, żeby wrócić do domu. Weszłam do tej restauracji, gdyż przy wejściu świecił neon. Stałam przed drzwiami jak jeleń w świetle reflektorów. Wyszła jakaś pani i spytała: „Czy mogę ci pomóc?” Zajrzałam do środka. „O! Macie tu fortepian!” „Umiesz grać?” „Trochę”. „Nasz pianista właśnie odszedł. Chcesz spróbować?” „Oczywiście”. Zawsze potrafiłam grać ze słuchu. Nie jestem największym muzykiem, ale mam słuch. Znałam około 50 utworów. Usiadłam i zaczęłam grać. Miałam 16 lat, a chłopak, z którym byłam, tylko 15. Zaczął się niepokoić: „Muszę już iść, bo mnie ojciec zabije”. „OK” powiedziałam. A ta pani próbuje mnie zatrzymać: „Dokąd idziesz? Zaczekaj!” Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, ile mam lat. Zjawił się właściciel: „Może zechcesz tu wrócić w przyszłym tygodniu? Zapłacimy ci 50 dolarów za wieczór”. A ja na to: „Właśnie grałam przez 45 minut!” Dał mi 20 dolarów. Wróciłam za tydzień. I grałam tam przez trzy lata! W piątki i soboty, przez cztery godziny każdego wieczoru.

Ale nigdy nie mówili mi, co mam grać. Nie jestem idiotką. Grałam za napiwki. Zauważyłam, że jeśli grałam coś, co nie podobało się gościom, to nie dostawałam napiwków. Gdy grałam piosenki z mojego pokolenia, nikt nie narzekał. Ale jeśli tylko grałam utwory Sinatry, piosenki, które śpiewała mi moja mama, napiwki zaczynały płynąć. Nauczyłam się, jak pracować nad salą. To było ważne doświadczenie.

JF: Śpiewasz swoje własne piosenki. Jak one powstają? Skąd czerpiesz natchnienie?

MG: Zaczęłam pisać piosenki w szpitalu. Przez rok leżałam w łóżku i nie mogłam mówić, powoli odzyskiwałam pamięć, miałam mnóstwo czasu na rozmyślanie. Wtedy wiele różnych rzeczy przychodziło mi do głowy. Nauczyłam się grać na gitarze.

Wiem jedno – jak nie masz nic do powiedzenia, to nie możesz komponować. Jeśli jesteś kompozytorem, musisz mieć jakąś perspektywę, jakiś punkt widzenia, jakieś doświadczenie. A po tym, co ja przeżyłam, to mogę powiedzieć, że mam doświadczenie olbrzymie.

Jeśli chodzi o komponowanie, to są dwa rodzaje ludzi. Są tacy, co piszą niemal podświadomie, mimo woli, i są tacy, co pracują nad swoimi utworami całymi dniami, spędzają długie godziny w studiu, mozolnie cyzelują szczegóły, poprawiają. A ja siadam, krzyżuję ręce na piersi i czekam. I nagle czuję coś w szyi. Jak błysk światła pojawia się melodia i pojawiają się słowa – jednocześnie. A ja tylko staram się to dogonić, żeby nie uciekło. Trochę głupio się czuję, kiedy widzę swoje nazwisko na okładce płyty pod tymi utworami. Jak mogę się pod tym podpisać, skoro to po prostu przyszło! Czuję, jak by to przyszło skąd indziej, sama nie wiem skąd.

JF: Ale przecież odciskasz na tym swoje piętno, swoją osobowość, dajesz swój podpis. Czy Twoje słowa mają charakter autobiograficzny? Piszesz o swoich własnych przeżyciach i odczuciach?

MG: Od czasu do czasu. Słowa są odbiciem tego, co czuję, ale niekoniecznie dotyczą jakiegoś konkretnego doświadczenia. Np. My One and Only Thrill –napisałam muzykę, a dopiero potem zdałam sobie sprawę, skąd wzięła się ta piosenka. Nie zawsze jestem świadoma, co się ze mną dzieje. Lepiej nie wiedzieć o sobie zbyt wiele.

JF: Generalne odczucie jest, że Twój głos brzmi jakbyś była o wiele starsza niż jesteś, może nawet dwa razy starsza. Śpiewasz głosem kogoś, kto doświadczył w życiu wiele.

MG: To oczywiście nie dotyczy jednego momentu, jak ten mój nieszczęśliwy wypadek. Miałam już długie, bardzo intensywne życie od chwili, kiedy przyszłam na świat. Czuję się, jakbym miała dwa miliony lat! Znam rzeczy, o których nie powinnam wiedzieć. Przyjeżdżam do różnych części świata i często mam wrażenie, że już tu byłam. Spotkałam kiedyś dziewczynę, która spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała: „Masz w sobie dwadzieścia życiorysów, jesteś tak stara! To niewiarygodne! Jesteś starożytna!” Musiała usiąść i zaczęła płakać. Zamurowało ją. Powiedziałam: „OK, nie płacz”. I zaczęłyśmy się obie śmiać.

JF: Masz wielkie poczucie humoru. Umiesz się śmiać. Twój rozbrajający śmiech słychać czasem na płycie. Od ukazania się ostatniej płyty Twoja kariera nabrała przyspieszenia. Wydawcą albumu jest wytwórnia Verve, a producentem Larry Klein. Jak nawiązałaś z nim kontakt? Czy była w tym jakaś kalkulacja?

MG: Powiem ci coś – od samego początku ani razu nie załatwiłam grania, zawsze ktoś dzwonił do mnie z propozycją. Nigdy nie promowałam swojej płyty w radiu. Nienawidzę telefonu, a muszę mieć przy sobie telefon do końca życia. Ale gdy coś ma się moim życiu wydarzyć, to najpierw dostaję telefon. Ten Pan, którego wymieniłeś przed chwilą, zadzwonił do mnie: „Chciałbym się z Tobą spotkać”. Usłyszał mnie w radiu. Śpiewałam w programie transmitowanym na żywo przez satelitę. Choć wydawało mi się, że wypadłam tak sobie, a nawet byłam trochę zakłopotana, jemu się bardzo podobało. Spotkaliśmy się w Nowym Jorku, zaczęliśmy rozmawiać. Nie wiedziałam kim on jest. Cierpiał jak ja na ból kręgosłupa, zjedliśmy razem śniadanie i rozmawialiśmy o muzyce. Poszliśmy na spacer. Idziemy ulicą i napotykamy gościa, który wygląda jak mój wuj. Okazuje się, że chciałby wydać moją płytę! Namawia mnie, bym przyjechała do L.A. na rozmowy. Wszystko ułożyło się w logiczną całość – od producenta przez menedżerów do ludzi z wytwórni płytowej. To był dobry wybór.

Postanowiłam zacząć przygotowywać się do występów na scenie, początkowo dawałam dwa koncerty miesięcznie. Był luty, padał gęsty śnieg, przed klubem wielka zaspa śnieżna, musiałam się wdrapać, żeby się tam dostać. Możesz sobie to wyobrazić! Wreszcie jestem w środku, patrzę, a tam tłum ludzi. 200 osób ściśniętych jak sardynki w puszce. Patrzę wokół, a to sami faceci w garniturach! Dziwne. Spojrzałam na okno, a tam po drugiej stronie 30 osób przyklejonych do szyby – to ci, co chcieli przyjść na mój koncert i nie dostali biletów. Po koncercie wręczono mi około 30 wizytówek. Musiałam zostać jeszcze pół godziny, każdy chciał ze mną porozmawiać. To byli przedstawiciele różnych wytwórni płytowych. Nie wiem, skąd się dowiedzieli o moim koncercie.

Ten gość, co-producent, dzwonił do mnie trzy razy, by namówić mnie na nagranie płytowe. Odmawiałam, ale w końcu się zgodziłam. Pomyślałam, że jestem już gotowa. Nie spieszę się.

JF: Aranże orkiestry smyczkowej towarzyszącej ci na tej płycie, to pomysł wytwórni?

MG: Nie, to mój pomysł, takie było moje życzenie. Jak wszystko w moim życiu i to też stało się przez przypadek. Leciałam z Nowego Jorku do Los Angeles, miałam ze sobą I-Pod. Ktoś dał mi I-Pod, żebym mogła nadążyć za tym, co się dzieje w muzyce. Wgrałam sobie około 300 płyt i zaczęłam słuchać. Po sześciu godzinach lotu wybrałam sześć utworów, które mnie najbardziej zainteresowały. Następnego dnia spotykam Larry’ego i podsuwam mu I-Pod: „To są piosenki, które mi się podobają”. Larry był zdumiony, bo okazało się, że wszystkie miały aranże, które napisał jego przyjaciel Vince Mendoza. Czy to nie dziwne? Były to nagrania z różnych płyt, różnych wykonawców, z różnych okresów. To była rewelacja, jak wszystko w moim życiu. Pomyślałam więc: „To jest właśnie to, co muszę zrobić”. Larry zaprosił Mendozę. Było kilka momentów, które wymagały uzgodnień, o które żeśmy się spierali, ale Vince zmienił tylko kilka rzeczy.

JF: We wszystkich utworach grasz na fortepianie.

MG:  To tylko plumkanie. Mam przyjaciół, którzy są wspaniałymi pianistami. Teraz jestem w innym miejscu, mam zespół, będziemy razem przez kilka miesięcy, chcę być dobrą sidemanką. Musimy się dotrzeć. To był dopiero drugi koncert z tym zespołem, i chociaż nie miałam tremy, byłam zaniepokojona tym, jak zespół będzie tkał dywan dźwięków. Na płycie brzmienie jest bardzo pełne, soczyste, tutaj mam do dyspozycji tylko mały zespół, a chciałabym uzyskać podobną ekspresję, podobny nastrój.

A w ogóle to jestem zafascynowana tym, co grają muzycy brazylijscy, portugalscy, afrykańscy, chciałabym znaleźć dla nich miejsce w swojej muzyce, w tym, co słyszę. Brazylijskie harmonie są nieziemskie, te napięcia i rozwiązania! Muzyka jest dla mnie ważna, bo mnie podtrzymuje. Nie oddam jej zbyt łatwo, bo to moje dziecko.

*

W 2003 roku, kiedy Melody Gardot miała 19 lat, pewnego feralnego dnia jechała na rowerze ulicą po Filadelfii, uderzył w nią rozpędzony Jeep Cherokee, którego kierowca zignorował czerwone światło. Melody ledwie przeżyła, miała rozległy uraz głowy, złamany kręgosłup i roztrzaskaną miednicę. Leżała unieruchomiona w gipsie przez ponad rok. Powoli odzyskiwała pamięć i mowę. Jako część terapii lekarze zalecili jej muzykę. Leżąc w łóżku w szpitalu nauczyła się grać na gitarze i zaczęła komponować piosenki, które ukazały się w 2005 roku na płytce „Some Lessons: Bedtime Sessions”. Nie odzyskała w pełni zdrowia ani sprawności fizycznej, cierpi na chroniczny ból kręgosłupa, musi chodzić o lasce i nosi ciemne okulary, bo jest nadwrażliwa na światło. Potrafiła przezwyciężyć ból, niedomaganie i dolegliwości. Dzięki sile woli i samozaparciu tragedię obróciła w sukces. Jej nazwisko pojawia się na afiszach obok Diany Krall i Madeleine Peyroux, a najnowsza płyta sprzedana została już w nakładzie prawie miliona egzemplarzy. To niezwykła amerykańska historia.


Rozmawiał: Paweł Brodowski


Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 12/2009



 


Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu