Wywiady

fot. Jan Bebel

Paweł Kaczmarczyk: Something Personal

Marek Romański


Po kilku latach Paweł Kaczmarczyk powraca wraz z nową, najbardziej osobistą w swojej dyskografii, płytą. Album „Something Personal”, wydany przez słowacką oficynę Hevhetia, to jednocześnie debiut jego nowego Audiofeeling Tria z Maciejem Adamczakiem na kontrabasie i Dawidem Fortuną na perkusji.

W szczerej rozmowie pianista odsłania szczegóły powstania nowego krążka. Dzieli się także swoimi refleksjami dotyczącymi współpracy z niemiecką wytwórnią ACT Music, opowiada o licznych projektach muzycznych, w których uczestniczył, a także zdradza nam, kto wyznacza nowe kierunki we współczesnej pianistyce.

JAZZ FORUM: Od Twojej ostatniej płyty „Complexity In Simplicity”, wydanej przez firmę ACT, minęło już ponad sześć lat. Co spowodowało tak długą przerwę?

PAWEŁ KACZMARCZYK: Kiedy podpisywałem kontrakt z ACT-em – jedną z najważniejszych europejskich firm płytowych – byłem młody i nieprzygotowany na wszystko, co się wówczas wokół mnie wydarzyło. Mówiąc kolokwialnie – sodówka uderzyła mi do głowy. Trochę wówczas zatraciłem racjonalne myślenie na temat tego, jak i gdzie podążać w sztuce oraz funkcjonowania w – nie lubię tego słowa, ale tu jest chyba najwłaściwsze – showbiznesie. Zapomniałem też, że moja muzyka jest już postrzegana poza granicami naszego kraju i muszę zmienić myślenie na temat tworzenia i samego siebie. Także moje podejście do ludzi w tamtym okresie nie było najlepsze.

W takich wytwórniach, jak ACT, wszystko jest podyktowane sprzedażą. To jest ważny element całej zabawy w nagrywanie i wydawanie płyt. Album „Complexity In Simplicity” chyba nie sprzedawał się tak, jak założył to Siggi Loch i moje projekty straciły priorytetowe znaczenie w polityce firmy. Zresztą od samego początku było wiadomo, że nie będę należał do najważniejszych postaci wydawnictwa i kontrakt był dla mnie tylko szansą na zaistnienie. Tak wielkie firmy wydają wiele znakomitych płyt i spora część z nich przepada później medialnie i nie jest promowana koncertami.

Obecnie w Hevhetii jestem traktowany zupełnie inaczej – mam stały, niemal 24-godzinny support. Czuję się tam ważnym artystą, co sprawia, że możemy razem dużo osiągnąć w sferze promocji mojej muzyki i koncertów na świecie.

JF: Co się z Tobą działo w ciągu tych ostatnich lat?

PK: Przede wszystkim bardzo dużo ćwiczyłem. Nadrabiałem stracony czas, który przepadł mi na studiach, bo byłem zainteresowany bardziej dobrą zabawą niż zajmowaniem się muzyką. Prowadzę też od 2010 r. projekt „Directions in Music” w krakowskim klubie Harris Piano Jazz Bar. To przedsięwzięcie mające na celu prezentację publiczności muzyki wielkich artystów. Do tej pory wraz z zaproszonymi kolegami muzykami zrealizowaliśmy około 30 koncertów w ramach tego projektu. To było nowe, inspirujące doświadczenie i świetny pretekst, by zapraszać do zespołu rozmaitych muzyków, z którymi chciałem zagrać.

Dzięki temu projektowi nauczyłem się szybko i efektywnie pracować, w ciągu dwóch tygodni musiałem przygotowywać kolejną porcję aranżacji i nut, które musiały być łatwo „przyswajalne” dla muzyków na kilka godzin przed koncertem, a jednocześnie być efektowne dla publiczności. To jest dla mnie świetna szkoła. Ten cykl przerodził się w festiwal, który odbywa się w kwietniu i połączony jest z urodzinami klubu, w przyszłym roku odbędzie się już czwarta edycja.

Zaproszony zostałem jako dyrektor artystyczny do festiwalu Jazz Juniors – nie lubię tego określenia – wolałbym być kimś w rodzaju pomocnika, osoby sugerującej w kwestiach programowych. Ta praca dała mi sporo wiedzy na temat sposobów tworzenia festiwali, ich finansowania, kontaktów pomiędzy muzykami a biurem festiwalowym.

JF: Byłeś też aktywnym muzykiem-
sidemanem.

PK: Sporo grałem z m.in. takimi artystami jak Grzech Piotrowski, Rafał Sarnecki, czy z zespołem New Bone, któremu pomogłem wyprodukować płytę „Destined”. To był okres wielu koncertów, wielu, często trudnych i nowych dla mnie, wyzwań artystycznych. Kiedy patrzę teraz wstecz – widzę, jak wiele się dzięki temu nauczyłem. W pewnym sensie poznałem siebie, swoje możliwości, na co mnie stać. Nabrałem pokory koniecznej do bycia dobrym muzykiem – kiedyś mi tego trochę brakowało, nauczyłem się też panować nad emocjami publiczności podczas koncertów. To są ważne sprawy, które później ujawniają się w różnych okolicznościach.

Podam przykład – niedawno grałem w duecie z Adamem Bałdychem w małym zameczku w Niemczech, zresztą współpracujemy dość regularnie od dwóch lat, pomagałem w przygotowaniu jego płyty z Yaronem Hermanem dla ACT-u. Kiedy przyjechaliśmy na ten koncert okazało się, że nie ma właściwie żadnego nagłośnienia, tylko wzmacniacz dla Adama i akustyczny fortepian. Zrezygnowaliśmy więc ze wszelkich popisów, zagraliśmy skupioną, głęboką muzykę. Dzięki temu powstało między nami magiczne porozumienie, improwizowaliśmy jakieś niesamowite ciągi dźwięków. W dodatku, kiedy wybrzmiał ostatni akord, w pobliskim miasteczku odezwał się z wieży kościelnej dzwon – dokładnie w tej samej tonacji, w której graliśmy! Myślę, że ta magia kiedyś nie byłaby możliwa, bez mojej dzisiejszej pokory, bez tych wszystkich rzeczy, które teraz wiem.

JF: Opowiedz o historii powstania Twojego aktualnego tria.

To była konsekwencja licznych koncertów, które grałem w 2010 r. po wydaniu „Complexity In Simplicity”. Mój zespół mieszkał w Warszawie, ja w Krakowie – więc spotykałem się z moimi muzykami tylko bezpośrednio przed koncertami. Czasem dawało to świetny efekt, często jednak po intensywnej próbie nie mieliśmy już sił zagrać dobrego koncertu. Brakowało nam energii, żeby grać z taką intensywnością, jak byśmy chcieli. W końcu podjąłem niełatwą decyzję – podziękowałem moim muzykom za współpracę i zacząłem szukać innych na miejscu, żebyśmy w każdej chwili mogli razem ćwiczyć.

Przez pierwszy rok grałem ze znakomitym kontrabasistą Henrykiem Gradusem i bardzo wówczas młodym perkusistą Dawidem Fortuną. Intensywnie ćwiczyliśmy w tym składzie, ja zacząłem komponować nowy materiał, niestety Henryk z różnych powodów zrezygnował z grania, a na jego miejsce przyszedł Maciej Adamczak. To mój dobry znajomy od wielu lat, z którym graliśmy już wcześniej m.in. w klubie U Muniaka. W tym składzie pojechaliśmy na długą trasę po Czechach i Słowacji w 2012 r. To był w pewnym sensie przełom – bo okazało się, że jesteśmy w stanie grać muzykę na podobnym poziomie emocjonalnym, jak w większych składach, z którymi grałem wcześniej. Dzięki temu przełamałem pewną barierę psychiczną, strach przed graniem w trio, od którego się już trochę odzwyczaiłem – a to nie jest łatwa sprawa. W tak małym składzie konieczna jest nieustanna koncentracja i ogromny wysiłek wszystkich trzech muzyków.

Podjęliśmy decyzję o dalszej współpracy, zacząłem komponować kolejne utwory, a wreszcie dwa lata temu pojawił się sponsor Jacek Kliszcz z firmy PWS Konstanta, któremu serdecznie dziękuję za wsparcie. Pierwszy impuls zresztą zawdzięczam audiofilowi i kolekcjonerowi płyt Markowi Labusowi, który przyszedł do mnie po koncercie w Raciborzu i powiedział, że za punkt honoru bierze sobie załatwienie sponsora. Po dwóch miesiącach zadzwonił, że ma dla mnie pieniądze. Dzięki tym środkom mogliśmy wejść do studia Alvernia i zrealizować nagrania, które znalazły się na nowym albumie.

JF: Album „Something Personal” ukazał się nakładem słowackiej firmy Hevhetia, której szefem jest Jan Sudzina. W jaki sposób nawiązaliście współpracę?

PK: Z Janem spotykaliśmy się od wielu lat podczas moich koncertów w Czechach i na Słowacji. Przez długi czas nie mieliśmy jakichś szczególnie bliskich kontaktów, obserwowałem jednak jak buduje swój label, poznałem wielu artystów, których on wydaje. Wreszcie postanowiłem zapraszać muzyków z jego stajni na Jazz Juniors – dzięki temu nawiązałem też bliższe relacje z Janem. Przyszło nagranie „Something Personal” – wysłałem go do ACT-u, gdzie zostało odrzucone, podobnie jak dwa wcześniejsze projekty. Wtedy płyta trafiła do Sudziny, który przyjął ją entuzjastycznie i od razu opracował plan wydania, promocji itp.

JF: Tytuł płyty sugeruje, że to muzyka bardzo osobista, opowiadająca o Tobie i ważnych dla Ciebie osobach.

PK: Materiał na ten album napisałem na przestrzeni pięciu lat. Kolejne utwory powstawały w wyniku konkretnych sytuacji. To są kompozycje w większości dedykowane moim przyjaciołom, którzy pilnowali bym stał się taki, jaki dziś jestem. Starali się, żebym nie zbaczał z właściwej drogi, koncentrował się na rzeczach ważnych, nie robił i nie mówił rzeczy, które mogłyby mi zaszkodzić. Bardzo wiele im zawdzięczam. Mam wokół siebie ludzi, do których mogę zadzwonić nawet w środku nocy i wiem, że na pewno mi pomogą – nie chcę podawać nazwisk, bo nie wiem, czy by sobie tego życzyli.

JF: Opowiedz o samym procesie nagrania.

PK: Lubię rzeczy wysokiej jakości – począwszy od jedzenia, skończywszy na sztuce. Dlatego wiedziałem, że jeżeli nagranie ma mieć dla mnie sens, to musi to być najlepsze dostępne mi studio – ze znakomitymi mikrofonami, stołem mikserskim, akustyką i oczywiście personelem.

Te warunki spełniała Alvernia, gdzie mniej więcej rok temu nagraliśmy materiał. Kilka dni wcześniej zagraliśmy duży koncert w krakowskiej Rotundzie. Na środku Rotundy ustawiliśmy fortepian i zagraliśmy bardzo akustyczny koncert specjalnie po to, żeby poprawić aranżacje i sprawdzić, czy odpowiednio działają na słuchaczy.

Leszek Możdżer często nagrywał w Al­vernii. Postanowiłem więc nie wyważać otwartych drzwi i skorzystać z jego doświadczeń – od lat uważnie go obserwuję i zawsze imponowało mi, w jaki sposób on pracuje, jaki ma management, jak myśli o muzyce. Widzę u niego prawdziwą i głęboką pokorę w tym, co robi. To samo dotyczy też innych pianistów, w których jestem zapatrzony, takich jak Marcin Wasilewski, Piotr Wyleżoł, czy Michał Tokaj.

Nagranie płyty trwało trzy dni, mieliśmy świetnego realizatora – Piotra Witkowskiego. Od razu na samym początku pojawiły się kłopoty, bo okazało się, że kontrabas ma defekt. Musieliśmy przerwać sesję, żeby Maciek mógł pojechać do Krakowa, do znakomitego lutnika, Mariana Pawlika. Udało się wypożyczyć nowy instrument i dokończyć sesję. Podziwiam Maćka, że zagrał cały ten materiał na cudzym kontrabasie – każdy muzyk wie doskonale, że trudno jest osiągnąć idealną intonację i naturalność gry w takiej sytuacji.

Z reguły staram się nagrać jak najwięcej śladów, dopóki widzę w zespole koncentrację. Potem wychodzimy na przerwę i nie odsłuchujemy – bo odsłuch na gorąco, w studiu, jest zbyt emocjonalny, żeby zdobyć się na obiektywizm oceny. Wróciłem do tych nagrań dopiero po trzech miesiącach, kiedy uznałem, że emocje i wrażenia wyparowały mi z głowy. Wtedy zaczął się żmudny, wielogodzinny proces miksowania i produkcji w studiu Tokarnia u Janka Smoczyńskiego. Każda sekunda tego nagrania jest dokładnie przemyślana i opracowana – jak namalowany obraz.

JF: Czy wchodząc do studia wiedzieliście już dokładnie, jakie dźwięki zagracie, czy w części ta muzyka rodziła się w trakcie nagrania?

PK: Ja nie jestem zwolennikiem nagrywania płyt, w jakimś sensie, live. Zawsze nim wejdę do studia, wcześniej ogrywam utwory na koncertach. Kiedy nagrywam, mam już dokładną koncepcję utworów, wszystko jest już w dużym stopniu zaplanowane. Dla mnie płyta studyjna jest rodzajem fundamentu, odskoczni do wyzwolonego, intuicyjnego grania na koncertach. Żeby to jednak miało sens, najpierw trzeba mieć dobrze opracowany i opanowany materiał wyjściowy – czyli wersje studyjne.

JF: Muzyka na „Something Personal” sprawia wrażenie bardzo mocno zaaranżowanej.

PK: To prawda, aranżacja to moja pasja, uczyłem się komponować – aranżując. Jeden z moich pierwszych utworów wyszedł z utworu The Theme Milesa Davisa, w którym radykalnie pozmieniałem harmonię i metrum. Dla mnie aranżowanie i komponowanie łączą się ze sobą nierozerwalnie i sprawia mi to mnóstwo frajdy.

Na „Something Personal” jest dużo fragmentów zamkniętych, które trzeba odgrywać nuta w nutę – ale w kontraście do nich pojawiają się części otwarte, improwizowane. Dzięki temu ta płyta jest ciekawa, intryguje słuchacza, nie nudzi.

Dla mnie bardzo ważna jest pewna – nazwijmy to tak – teatralność muzyki. Nie mam tu na myśli typowej ilustracyjności, ale istnienie w muzyce jakiegoś scenariusza, według którego jest zaplanowana. To ma swój wymiar jednostkowy – w poszczególnych partiach solowych, utworach – ale także w większych całościach, takich jak koncert czy płyta. Wszystko musi mieć swoją dramaturgię. Często np. nie gram na koncertach najpopularniejszych, najbardziej oczekiwanych utworów, bo nie pasują do koncepcji całości.

Tak jest też z „Something Personal” – to również jest zaplanowana całość, kolejność utworów, ich dynamika, mają swoje znaczenie.

JF: Początek albumu to utwór Teardrop trip-hopowej grupy Massive Attack, grasz go rubato, dość minimalistycznie.

PK: To utwór, który znalazł się tylko na promocyjnej wersji płyty. Wersja regularna w to miejsce zawiera kompozycję IEQ, w której jest sporo elektroniki. Ten utwór był już na mojej drugiej płycie „Audiofeeling”, ale tutaj jest w zupełnie nowej, przetworzonej wersji. Teardrop jest pochodną mojego zainteresowania historią jazzu. To taki współczesny standard. Kiedyś standardy powstawały np. jako piosenki na Broadwayu, które później publiczność słyszała w klubie jazzowym przy piwie. Dzięki tym znanym tematom jazzmani potrafili zainteresować swoją wyrafinowaną muzyką także osoby, które wcześniej nie miały z nią do czynienia. Myślałem w podobny sposób – moje wykonanie zostało zainspirowane wersją Brada Mehldaua, tylko on zrobił to solo, a ja rozpisałem ten utwór na trio. Starałem się przy tym nadać temu tematowi głębokiego, przestrzennego, trochę ECM-owego klimatu.

Something Personal – tytuł tej kompozycji wymyślił Marek Labus, któremu zresztą ją zadedykowałem, to rzeczywiście bardzo intymna, osobista muzyka.

Mr. Blacksmith poświęciłem mojemu przyjacielowi, mistrzowi jazdy off road, który obecnie jest szefem serwisu Landrovera i zapewnia mi od czasu do czasu wrażenia związane z ekstremalną jazdą samochodem. Jest tu wiele części, wszystko szybko i często się zmienia – jak podczas jazdy off road. Pojawia się bardzo trudne solo bębnów, niecodzienne metrum, bodaj 23/8, fajnie też są wyeksponowane partie solowe wszystkich instrumentów. To jeden z najbardziej energetycznych utworów na płycie.

Birthday Song napisałem dla Janusza Muniaka na jego 68. urodziny. Sunrise powstał jako muzyka do filmu niemego, w którym grałem generalnie free, ale do czołówki wymyśliłem właśnie ten, konkretny temat. To prosta, słodka ballada. Podczas nagrywania miałem problem z intrem do tego utworu, bo za każdym razem czułem, że jest zbyt przestrzenne. Dopiero podczas produkcji z Jankiem Smoczyńskim wpadliśmy na pomysł zabawy brzmieniami – dodania spadających kropli, odgłosów ptaków, okazało się, że świetnie pasują do tego takie dźwięki wydobywane z syntezatora.

Garana to oczywiście reminiscencja festiwalu w Rumunii. Grałem tam niedawno z Adamem Bałdychem, a wcześniej z moim zespołem Audiofeeling Band. To niesamowita impreza – gra się tam dla publiczności liczącej ponad 13.000 osób. Zetknięcie się z taką energią jest nieporównywalne z niczym. Wszystko odbywa się na wielkiej polanie, gdzie zbudowano drewniany, pięknie wpisujący się w przyrodę, obiekt. To spokojny, odprężający utwór, wpadająca w ucho piosenka. W pewnym momencie pojawia się większa dawka energii, dynamika rośnie – ale generalnie traktuję go jako balladę.

Crazy Love jest o pewnej bardzo ważnej kiedyś w moim życiu osobie, która nadal jest przy mnie, ale w zupełnie innej roli. Utwór oparty jest o figuracje prawej ręki, ładna melodia połączona z nieco zaskakującym ro­ckowym przyłożeniem w środkowej części. Pojawiają się wówczas przestery. Od balladowego, klasycyzującego grania przechodzi do intensywnego łojenia, końcówka jest zupełnie inna niż początek, ale pasuje równie dobrze do całości utworu.

JF: Kim się inspirujesz?

PK: Oczywiście cały czas mam w głowie klasykę, moich mistrzów, takich jak Wayne Shorter, Brad Mehldau, Tord Gustavsen i wielu innych. Inspirowałem się też wieloma muzykami, których słuchałem przygotowując się do kolejnych projektów – np. Rafałem Sarneckim, który używa dosyć nietypowej harmoniki. Słucham też dużo nowej muzyki – grup Hiatus Kaiyote, Snarky Puppy, Roberta Glaspera. Ostatnio bardzo dużo dało mi spotkanie ze skrzypkiem Markiem Feldmanem. On pokazał mi, jak zorganizowane, przemyślane może być free. Myślę, że kiedyś nagramy coś razem. Teraz chyba najbardziej inspirują mnie poszczególni ludzie, artyści, mniej jakaś konkretna muzyka.

JF: Kto według ciebie jest dzisiaj najciekawszym pianistą, kimś kto współcześnie wyznacza directions in music?

PK: Do niedawna kimś takim był Brad Mehldau, obecnie tę rolę przejął m.in. Vijay Iyer. Nie powiem w tym wypadku raczej nic zaskakującego. Jest sporo młodych pianistów, którzy może formalnie nie robią nic nowego, ale mają świeże brzmienie, indywidualny pomysł na muzykę, należą do nich np. Aaron Parks, Jason Moran, Yaron Herman, Gwylym Simcock. Najbardziej w ostatnim czasie wzruszył mnie Tord Gustavsen, jego pianistyka trafia do mnie idealnie, on ma fantastyczne brzmienie w grze piano – chyba najlepsze we współczesnym jazzie. Interesująco rozwija się Gonzalo Rubalcaba, gra teraz zupełnie inaczej niż kiedyś. Mamy zresztą ogromną ilość utalentowanych muzyków po obu stronach Atlantyku, właściwie co chwilę wyskakują jakieś nowe nazwiska i okazuje się, że ci goście grają świetne rzeczy.

Rozmawiał: Marek Romański



Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu