Wywiady

fot. Marcin Wilkowski

Rafał Gorzycki: Zawsze wybiorę trudniejszą drogę

Łukasz Iwasiński


Perkusista i kompozytor Rafał Gorzycki to dziś jeden z najbardziej wyrazistych muzyków działających na pograniczu jazzu i kameralistyki. Ma na koncie ponad 20 płyt, jest współtwórcą m.in. takich grup jak Maestro Trytony, Sing Sing Penelope, Ecstasy Project.

JAZZ FORUM: Twoja ostatnia płyta to „Playing”, sygnowana przez Rafał Gorzycki Trio. Opowiedz o tym składzie, jego genezie, kulisach powstania; przedstaw członków tria i waszą muzykę.

RAFAŁ GORZYCKI: Długo grałem w dużych, jak na realia jazzowe, składach – kwintetach, sekstetach, a nawet septetach. Od jakiegoś czasu coraz bardziej interesowała mnie muzyka kameralna i to nie tylko ta jazzowa, a klasyczna, współczesna. Nagrałem więc trzy płyty duetowe z różnymi wykonawcami z różnych krajów. Tak mi się spodobała ta intymność w muzyce, że zdecydowałem się przygotować kolejne trzy albumy na trio.

„Playing” to pierwszy z tego tryptyku. Wiedziałem, że będzie to trio z gitarą jako instrumentem solowym i basem elektrycznym, bo takie brzmienie za mną chodziło od dłuższego czasu, kiedy zagraliśmy mini-występ z Olem Walickim i Piotrem Pawlakiem. Chciałem stworzyć working band, który dużo gra i ćwiczy, a nie kolejny projekt na kilka prób, sesję i trasę koncertową.

Wiedziałem, że to solista, a w tym przypadku gitarzysta, zdefiniuje brzmienie i charakter zespołu. Postawiłem na Marka Malinowskiego. To młody i kompletny muzyk; świetnie także komponuje – jest bardzo nowoczesnym brzmieniowo i formalnie, ale lirycznym artystą. Na początku na basie grał Patryk Węcławek z Sing Sing Penelope, z którym gram od wielu lat, w różnych składach i rozumiemy się doskonale. Patryk jednak wybrał emigrację, a mając w Bydgoszczy innego muzyka, Wojtka Woźniaka, jednego z najlepiej grających groove basistów, choćby w rockowym Variete, muzyka także szkolonego klasycznie. Wiedziałem, że skład już jest ostateczny i przez rok nagrywaliśmy wszystkie próby tego tria. Budowały się nastrój i brzmienie.

W pewnym momencie okazało się, że wszystko jest podane w dostępny, ale wciąż subtelny i głęboki, pozbawiony efekciarstwa i banału sposób. Wtedy poczułem, że warto to pokazać światu właśnie w takiej formie. Tym bardziej, że kiedyś zostałem wrzucony do szufladki z napisem muzyka trudna, niedostępna. W latach 90. jako młody muzyk nagrałem, bardzo dobrą moim zdaniem, płytę z Tomkiem Gwincińskim ze sceny yassowej. Miałem 21 lat, mieszkałem w Bydgoszczy, gdzie to się wszystko rodziło, zaczynałem karierę, chciałem po prostu grać. Teraz nastała idealna chwila, żeby pokazać inną twarz. Wykorzystując For Tune i patronat radiowej Dwójki chyba się udało.

JF: Wspomniałeś o „tryptyku triowym”, wiem, że masz w zanadrzu parę kolejnych projektów, w tym album solowy. Opowiedz o nich.

RG: Od kwietnia zaczynam prace nad drugim triem – czyli Rafał Gorzycki Tuning Ensemble z Kubą Ziołkiem, który otrzymał w tym roku Paszport Polityki (będzie odpowiedzialny za elektronikę) oraz Tomaszem Pawlickim (geniuszem fletu, koncertmistrzem Opery Nova w Bydgoszczy), z którym nagrałem chyba już pięć płyt z Ecstasy Project i Maestro Trytony. Trio to będzie właśnie tuningować, a więc operować brzmieniem. To będzie baza i trzon tej odsłony tryptyku. Sądzę, że bazą „Playing” była melodia i nastrój, a w Tuning Ensemble będzie to brzmienie. Słuchając muzyki słyszy się najpierw barwę i na niej chcę się skupić – aby była niespotykana, nowa, intrygująca. To duże wyzwanie, ale artyści, którzy mi będą towarzyszyć, to gwarancja inteligencji i bezkompromisowości. Tryptyk triowy zamknie album nagrywany w Norwegii ze skrzypkiem i tubistą.

Co do projektu solowego, to dojrzewałem do niego około 20 lat, od kiedy usłyszałem album „Pictures” Jacka DeJohnette’a. Teraz już jestem gotowy i opracowałem własny język jako perkusista oraz kompozytor. Będę też grać na fortepianie, wibrafonie, organach. Zawsze zazdrościłem pisarzom, malarzom, bo od początku do końca sami mogą stworzyć dzieło. Nie ma aparatu wykonawczego w postaci innych ludzi z zespołu. Tylko ty. Nic pomiędzy. Czasem też jest tak, że aparat wykonawczy, czyli na przykład zespół, w którym właśnie grasz, daje ci kopa, inspiruje, rozwija. Ale nie zawsze tak jest.

Kocham grać w zespole, ale mam wrażenie, że projekt solowy to dla mnie etap, który muszę przejść żeby wrócić do większych form. Chcę to zrobić i mam już na to pomysł. Chcę z tym projektem wyjść poza muzykę. Interesuje mnie film i sztuki plastyczne. Byłem ostatnio w CSW Zamek Ujazdowski na wystawie „Rzeczy robią rzeczy” – mnóstwo lalek, pacynek, filmów animowanych. Bardzo to wszystko mi się spodobało. Zdecydowałem się zrobić z mojego solowego występu spektakl – kolor, światło, film, lalki, ruch. Dopiero rodzi się to w mojej głowie, ale czuję, że to ciekawy kierunek. Ponieważ nie będę musiał się użerać z kolegami z zespołu, całą energię mogę poświecić na połączenie muzy i obrazu.

JF: Jesteś muzykiem wszechstronnym, ale chyba można przyjąć, że osią Twoich zainteresowań jest szeroko pojęty jazz. Zgodzisz się z tym? Sam czujesz się jazzmanem? A może takie definicje nie są Ci w ogóle potrzebne?

RG: Wychowałem się na jazzie i na klasyce, na początku była też elektronika i zimna fala. Wiele stylów mnie inspirowało, choć jazz w największym wymiarze. Po raz enty powiem, że szufladki to domena dziennikarzy i krytyków. Robię swoją muzykę i nie zastanawiam się, czy nadaje się do klubu jazzowego, czy bardziej do sali kameralnej w filharmonii. Ecstasy Project, na przykład, jest zespołem stworzonym pomiędzy gatunkami i, moim zdaniem, to wartościowa rzecz. Sądzę, że nadejdzie czas tej muzyki, jeśli nie tu, to w Japonii, jeśli nie teraz – to po mojej śmierci. (śmiech) Nowa płyta w oktecie będzie dziełem poważnym, wyzwaniem dla mnie, może zwieńczeniem mojej twórczości. Oby nie. (śmiech) Słyszę to brzmienie, zbieram już do skarbonki i szukam grantów.

A wracając do pytania – jazz jest tak pojemnym pojęciem, że obejmuje bardzo rożną twórczość. Nie jestem klasykiem, ani bluesmanem, nie wiem, co ma znaczyć pojęcie muzyki improwizowanej. Zatem – tak, czuję się jazzmanem. To chyba Hancock powiedział, że jazz będzie żył póki tworzyć będą bezkompromisowi muzycy szukających nowych rozwiązań. Dlatego uważam, że jazz nigdy nie umrze, tylko będzie ewoluował. Ewoluuje i to jest piękne – i ja tak czuję, dlatego buntuje się słuchając wywodów niektórych konserwatywnych twórców.

JF: Jesteś z Bydgoszczy, niegdyś jednego z dwóch głównych centrów yassu. Jak wygląda obecna bydgoska jazzowa scena. Wydaje się, że wyrosło tam młode pokolenie improwizatorów, o akademickim przygotowaniu, które nie kontestuje jazzowego środowiska i tradycji, a jest zarazem otwarte na eksperymenty, jakie były udziałem yassu.

RG: Sadzę, że bez szacunku zarówno do tradycji, jak i do nowoczesności, nie można być kompletnym artystą. Zawsze działamy w kontekście tego, co było i jest. Dlatego uważam, że muzyków należy dzielić na tych, którzy mają coś do powiedzenia i tych co nie mają, dobrych i słabych, a nie mainstreamowców i awangardzistów. Uważam, że zawsze w Bydgoszczy było sporo dobrych muzyków jazzowych. Jest dużo młodej krwi od kiedy mamy Wydział Jazzu na Akademii Muzycznej, muzyków takich jak Marek Malinowski, Albert Karch, Karwid, Cichocki, Krawczyk, tych trochę starszych, jak Paweł Urowski, Kamil Pater, czy w końcu Wojtek Jachna.

W szerszej perspektywie uważam, że obecny czas jest najciekawszym od 20 lat okresem w polskim jazzie. Mnóstwo dobrych płyt, oryginalnej muzyki, autorskich projektów. Ostatnio słuchałem „Bukolików” High Definition – rewelacja. Dojrzałość, świadomość, kunszt, otwartość, szacunek właśnie do tradycji i nowoczesności. I gra tam perkusista z Bydgoszczy, Dawid Fortuna. Notabene bydgoska szkoła perkusyjna to osobna historia: Jerzy Rogiewicz, Sebastian Frankiewicz, Łukasz Żyta, Kuba Janicki – to są poważni goście.

JF: Jesteś muzykiem działającym w przestrzeni między undergroundem, a instytucjami; na pograniczu jazzowego offu, kanonu i muzyki akademickiej. To pewnie temat rzeka, ale postaraj się w skrócie opowiedzieć o organizacyjnej stronie swojej aktywności artystycznej. Co jest tu największą przeszkodą, bolączką?

RG: Nigdy nie czułem się undergroundowcem czy offowcem. Uważam, że pracuję w lewym skrzydle szeroko pojętego centrum. Poświęciłem się cały muzyce. To bardzo trudne zadanie w tych czasach, gdzie tandeta i kicz są na porządku dziennym, ale nie widzę innej drogi dla siebie. Czasy są trudne; to, że nagrałeś dobrą płytę, niestety nie wystarczy, by odnieść sukces. Nie jestem sidemanem, który gra w czyichś projektach. Mogę liczyć tylko na siebie. Jako lider potrzebujesz całej machiny promocyjnej, która tę muzykę odpowiednio pokaże światu, sprzeda, a nasze wytwornie płytowe się tym nie zajmują.

Oddałbym królestwo za dobrego menedżera, który odpowiednio pokieruje tymi sprawami. Mam już jakiś dorobek i markę, nie wypada mi czasem dzwonić czy pisać we własnym imieniu. Bolączką zatem jest ilość zadań, które trzeba wykonać, żeby twoje dzieło ujrzało światło dzienne i zostało dostrzeżone. Zwłaszcza, że jestem płodnym artystą, więc tych dzieł i pracy jest bardzo dużo. (śmiech) Oczywiście ostatecznie to mnie raduje, daje satysfakcję. Czuję, że to kawał dobrej muzyki. Ostatnie duety i „Playing” to albumy, które zostały przyjęte bardzo pozytywnie. Jestem z nich zadowolony. Najważniejsze jednak jest to, że mam synka, któremu chcę poświęcać i poświęcam dużo czasu, więc ustawić te wszystkie klocki nie jest łatwo – trasy, wyjazdy, sesje, próby, terminarze, granty, promocja, dom…

JF: Czy funkcjonując w takich realiach możesz pozwolić sobie na komfort bycia artystycznie bezkompromisowym?

RG: Uważam, że w definicji słowa artysta jest zawarte słowo „bezkompromisowy”. Nikt mnie nie zmusi do kompromisu artystycznego, a niektórzy próbowali. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, bo kocham muzykę. Oczywiście, czasem musiałem zrezygnować na przykład z okładki albumu, bo wydawca się nie zgadzał na mój typ, albo dogadać się z muzykami co do doboru repertuaru. Myślę raczej o rzeczach fundamentalnych. Uważam, że dzięki konsekwencji, uporowi i pracy, wizji i wyobraźni udaje mi się czasem tworzyć ciekawe rzeczy. Będąc konformistą żyłbym pewnie lepiej i spokojniej, ale artystycznie – niekoniecznie. Zawsze wybiorę trudniejszą drogę. To moja natura. Niestety. (śmiech)

JF: Co jest dla Ciebie największym wyzwaniem dla artysty i co daje Ci najwięcej satysfakcji? Czy te kwestie na przestrzeni blisko ćwierćwiecza twojej muzycznej aktywności ewoluowały?

RG: Ewolucja to naturalny i potrzebny proces. Czasem czytam swoje słowa z wywiadów sprzed 15 lat i nie wierzę. Co za ćwok? O co mu chodziło? (śmiech). Wiem, że i czytając te dzisiejsze słowa za jakiś czas może być podobnie, więc przestałem się tym przejmować, robię to, co w danej chwili wydaje mi się słuszne. To nie znaczy, że stronię od refleksji czy analizy, ale perspektywa się zmienia i to dobrze.

Kiedyś będąc w muzeum Reina Sofia w Madrycie oglądałem wielkie płótna Miro – 4 na 3 metry i kilka kropel farby na nich, obrazy z lat 50. XX wieku. Ten człowiek był wielkim bohaterem, artystą odważnym. Złamał formę, ale pozostał malarzem. To jest wyzwanie – przekroczyć formę! Myślę, że na przykład Shorter przekroczył granice i jest wielkim artystą i intelektualistą. Ja wciąż szukam nowego języka w brzmieniu perkusji, zespołów, w kompozycji. Stąd może moje częste zmiany, tryptyki, duety, tria, elektryczne, czy elektroniczne, akustyczne. To jak bycie wciąż dzieckiem. I to chyba dobrze dla twórcy – do końca życia być dzieckiem (śmiech). To ciekawe, ale właśnie zauważyłem, że dużo już mówię, a bardzo mało słów poświęciłem swojemu instrumentowi – perkusji. To znamienne. Ja postrzegam muzykę dużo bardziej kompletnie niż tylko przez pryzmat wykonawcy, perkusisty, instrumentalisty. To mój mały sukces.


Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu