Festiwale

fot. Łukasz Rak

Opublikowano w JAZZ FORUM 3/2016

Rawa Blues 2016

Ryszard Gloger


Trzask prask i Rawa Blues Festival osiągnął status szacownego jubilata. Przez 35 lat impreza ugruntowała swoją pozycję daleko poza granicami kraju, nie obniżyła lotów artystycznych i co najważniejsze pozwoliła wykształcić kilkutysięczną grupę stałych uczestników. Jak pokazuje historia festiwalu, bez względu na mody do Spodka przybywa średnio cztery tysiące ładnie zmieszanych pokoleniowo słuchaczy. Tak było 3 października na jubileuszowej edycji Rawy, znowu tylko jednodniowej, bo koncert wybitnej pianistki Marthy Argerich w siedzibie NOSPR przekreślił wcześniejsze plany.

Tradycyjnie festiwal zaczął się od konkursu na małej scenie. W zmaganiach wzięło udział sześć podmiotów wykonawczych z bardzo różnymi propozycjami muzycznymi. To chyba znak czasu, że prawie wszyscy konkursowicze promowali właśnie wydane płyty. Zaczął zespół Droga Ewakuacyjna z wokalistką Kariną Osowską w typowych klimatach bluesowych. Potem bywało różnie, jak w przypadku grupy z Lublina Sex Machine Band odlatującej w taneczne rejony funku lub Wes Gałczyński Trio, prezentującego blues-rock z turbo doładowaniem. Jednak młodym słuchaczom trochę decybelowego czadu w sobotnie południe bardzo odpowiadało. Znacznie ciekawiej wypadły duet akustyczny Manfredi & Johnson i przede wszystkim zespół Joanna Knitter Blues And Folk Connection. Gdzieś po drodze mieliśmy również echo muzyki zespołu Dżem, łącznie z odtworzeniem wokalnego frazowania w stylu Ryśka Riedla. Nic dziwnego, skoro muzycy Acustic Trio reprezentowali Górny Śląsk. Międzynarodowe ad hoc wybrane jury konkursowe, na Scenę Główną kompetentnie wytypowało Joannę Knitter z zespołem.



Irek Dudek Big Band, fot. Łukasz Rak


Zanim słuchacze ruszyli ochoczo do wnętrza Spodka, skorzystali z szansy zakupu koszulek, płyt, jubileuszowego albumu o festiwalu i przede wszystkim spotkania z Bruce’em Iglauerem, szefem legendarnej wytwórni bluesowej Alligator Records z Chicago. Zarówno na wcześniejszej konferencji prasowej jak i podczas tego spotkania z fanami bluesa, Iglauer podkreślał wyjątkowość i rangę festiwalu Rawa Blues w porównaniu z imprezami tego typu w USA. Nawet na otwarcie jubileuszowej edycji, nie było odstępstwa od tradycji. W mroku rozległy się tony harmonijki ustnej i wszystkich powitał Irek Dudek. Tradycyjnie też od dyrektora festiwalu pałeczkę prowadzącego przejął Jan Chojnacki. Z animuszem wystartowali laureaci sceny konkursowej Joanna Knitter Blues And Folk Connection. Kwintet z Trójmiasta umiejętnie przetwarza tradycyjne tematy amerykańskiego folku, konsekwentnie buduje dramaturgię, proponuje współczesne elektryczne brzmienie i rewelacyjnie wspiera instrumentalnie śpiew Joanny Knitter. Nowa płyta zespołu może być dużym zaskoczeniem. Zaraz potem poznaliśmy laureata konkursu internetowego, którym okazał się…Wes Gałczyński Trio. W dużej kubaturze hali, dźwięki gitary lidera nie były już tak opresyjne i występ tria nabrał konkretnego wyrazu.

Ten nowy duch festiwalu pozostał także podczas krótkiego koncertu kwartetu Blues Junkers z Warszawy. Nietypowy skład grupy, bez basu za to z fortepianem, gitarą elektryczną i okrojonym do werbla zestawem perkusji, wcale nie pomniejszył mocy oddziaływania muzyki na publiczność. Duża w tym zasługa wokalistki Natalii Abłamowicz, która interpretacją standardu I’d Rather Go Blind wywołała żywą reakcję słuchaczy. Po latach niebytu na festiwal powróciła poznańska Wielka Łódź. Lider Krzysztof Rybarczyk w doborowym towarzystwie muzyków czuł się nadzwyczaj swobodnie, wykonując z kolegami motoryczną, mięsistą wersję chicagowskiego bluesa. Koncert ubarwili stylowymi solówkami pianista Piotr Kałużny, gitarzysta Janusz Siemienas oraz harmonijkarz Leszek Paech. Wielka Łódź wprowadziła jako pierwsza element zabawy z publicznością, co potem energicznie podchwycili i rozwinęli Boogie Boys oraz Sławek Wierzcholski i Nocna Zmiana Bluesa. Oba zespoły to klasa europejska, połączenie bluesowej muzyki i rozrywki, prezentowanych w dużym tempie i z bogatą ekspozycją popisów instrumentalnych.

Kilkunastominutowy oddech między zespołami zapewnił występ Romka Puchowskiego. Z towarzyszeniem gitary dobro, z nienaganną techniką fingerstyle, wykonał pięknie kompozycję The Maker Daniela Lanoisa, przy następnym kawałku pochwalił się nagraniem nowej płyty i wzmocniony o perkusistę Michaela Maassa, wprowadził widownię w lekki trans kawałkiem Who Do You Love Bo Diddleya.

Zagraniczny rozdział festiwalowego programu zainaugurował młody gitarzysta i wokalista Selwyn Birchwood. Artysta z Florydy z fryzurą afro, przekonał o znajomości bluesowego kanonu, potrafił wtrącić do własnych kompozycji czar dźwięków Freda McDowella, Alberta Collinsa lub Magic Sama. Utwory strukturalnie oparte na skali bluesowej ożywiała funkowa sekcja rytmiczna. Lider miał świetnego partnera – saksofonistę Regi Olivera, z którym wchodził w solówkowy dialog lub zachęcał do efektownego grania unisono. Instrument Olivera na początku nie brzmiał mocno, lecz z czasem współbrzmienie saksofonu z gitarą dodało pożądanego blasku muzyce. Birchwood zademonstrował również bardzo dobrą formę wokalną i klasę instrumentalną grając na lap steel.

Z jeszcze większym animuszem wystartował drugi młody wilczek amerykańskiej sceny bluesowej Jarekus Singleton. Mimo że przy perkusji zasiadła młoda dziewczyna Maya Kyles, rytmiczna podstawa muzyki nabrała potęgi współczesnej muzyki klubowej, z ostrym beatem i mocnym konturem basu. Lider – niedawny mistrz koszykówki – okazał się sprawnym gitarzystą i brawurowym wokalistą. W jego muzyce zatarły się granice między blues­em, hip-hopem i funkiem. Chociaż na pierwszy plan wybijały się piękne, rozwibrowane tony gitary Singletona i długie frazy jego emocjonalnych improwizacji, muzyka mieniła się różnymi odcieniami dzięki harmonii organów i drugiej gitary. To właśnie Singleton był potem oblegany przez fanów proszących o autografy i wspólne zdjęcia.

Z niesłabnącymi inklinacjami do eksperymentów artystycznych Irek Dudek pojawił się na scenie w towarzystwie okazałego big bandu. Perkusja, bas, fortepian i 11 pulpitów w sekcji dętej. Tych pulpitów w rzeczywistości nie było a „blacha” grała jak z nut bez partytur. Trudno było nie zauważyć, że w składzie nie ma gitary, a cały ciężar muzyki przejęły dęciaki. Zawrotne tempo utworów i szatańskie podziały blachy uskrzydlały Dudka, który w kilku utworach smacznie improwizował na harmonijce. Puzonista Bronisław Duży pięknie rozpisał aranżacje, dęciaki imponowały pełnym, scalonym brzmieniem, zaczepnymi riffami lub budowały nastrój utworu, jak w zaśpiewanym przez lidera standardzie Georgia on My Mind. Jak przystało na rasowy big band było również kilka znakomitych solówek w sekcji dętej. To był chyba najbardziej jazzowy koncert Dudka w całej jego karierze.

Po zejściu ze sceny orkiestry, drobna sylwetka Bettye LaVette w otoczeniu zaledwie kilku muzyków wydała się jeszcze skromniejsza. Jednak wkrótce okazało się, że ta wokalistka przeniosła słuchaczy w zupełnie inny wymiar. Kiedy ta wokalistka i aktorka zaśpiewała Unbelievable słuchacze stopniowo przyzwyczaili się do jej głosu, zaczęli również wyczuwać stężenie napięcia emocjonalnego w każdej kolejnej odsłonie tego spektaklu. Wydawało się, że na twarzy LaVette każdy nerw składa się na ładunek ekspresji, który artystka wkłada w kompozycje i w niemal z osobna w każde słowo. Pełen soulowej siły występ artystki składał się z dziesięciu utworów, ostatni wykonany a capella nie pozostawił żadnych wątpliwości, co do obcowania ze sztuką najwyższego lotu. Rewelacyjnie wypadł zespół towarzyszący, z wślizgującymi się w zawieszenie głosu lub w ciszę klawiszami i gitarą elektryczną. Rzadko się zdarzało w 35-letniej historii Rawy, by widownia była tak zasłuchana w muzykę, pozbawioną zupełnie narzucających się elementów rytmiki i zabawy.

A potem pojawił się przygarbiony Elvin Bishop z gitarą, w kolorowej marynarce. Dla sporej części fanów bluesa to nie tylko postać legendarna, lecz również główny powód ich uczestnictwa w jubileuszowej imprezie. Na scenie zrobiło się swojsko i luzacko. Bishop śpiewał i grał na swojej zabytkowej gitarze Gibsona, klawiszowiec grał też na akordeonie i harmonijce, puzonista i perkusista również śpiewali solo. Koncert tego zespołu był melanżem stylistycznym, obok bluesa pojawiały się utwory zahaczające o luizjańskie zydeco, country, soul, a nawet jazz.

Lider wyznaczał muzyków do zagrania solówki, inicjował zabawę śpiewając jazzowy standard Hey-Ba-Ba-Re-Bob, by w następnym utworze instrumentalnym pokazać pazur mistrza gitary. Oryginalność koncertu Bishopa polegała również na tym, że artysta potrafił wykonać temat Everyday I Have the Blues, a potem z humorem zaśpiewać wesołe bluesy Old School czy Everybody’s in the Same Boat. Widownię rozłożył zaśpiewany na głosy utwór Hallelujah z gospelowym uduchowieniem.



Bettye LaVette, fot. Łukasz Rak


Zamiłowanie do jamowania Bishop objawił na sam koniec, zapraszając na scenę Bettye LaVette, Selwyna Birchwooda, Jarekusa Singletona i Irka Dudka. Cała ekipa zapewniła długi, skrzący się popisami instrumentalnymi finał. Jeszcze nigdy na Rawie nie było tyle bluesa obudowanego jazzowym feelingiem, co pozwoliło muzykom głęboką nocą jeszcze wspólnie improwizować w hotelowej sali.



Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu