Wywiady

fot. Szymon Góralczyk

Steve Smith: Drummer uniwersalny

Paweł Urbaniec


Steve Smith, 62, uchodzi za jednego z najbardziej wszechstronnych, uniwersalnych i rozchwytywanych perkusistów jazzowych na świecie. Sławę zdobył grając w zespole rockowym Journey i swoim własnym jazz-rockowym Vital Information, a jego umiejętności obejmują szerokie spektrum współczesnej mu­zyki amerykańskiej, od Nowego Orleanu, bluesa i rhythm and bluesa po bop i free. Jego time-keeping i zapierające dech solówki zapewniły mu miejsce w czołówce „mistrzów bębnów wszech czasów”.Ta rozmowa miała miejsce pod koniec zeszłego roku w klubie Ronnie’ego Scotta w Londynie.

JAZZ FORUM: Niedawno odwiedziłeś Polskę. Jak spodobał Ci się festiwal perkusyjny w Opolu?

STEVE SMITH: Już drugi raz mogłem tam zagrać i ponownie sprawiło mi to wiele radości. Wojtek potrafi stworzyć świetne widowisko złożone z wielu interesujących koncertów. To dla mnie wielka przyjemność móc tam grać. Widownia była niesamowita, a smak jedzenia, którego tam próbowaliśmy, jest niezapomniany. Macie w Polsce świetną kuchnię.

JF: Które potrawy najbardziej Wam smakowały?

SS: Szczególnie do gustu przypadła mi golonka. Potem mieliśmy okazję spróbować smalcu z kawałkami kiełbasy i cebuli. Na koniec polska wódka. Spędziliśmy tam świetny czas.

JF: Jak zwykle wygląda praca nad materiałem Vital Information? Skąd czerpiecie inspiracje?

SS: Proces tworzenia nowych utworów nigdy nie wygląda podobnie. Czasami dzieje się tak, że jeden z członków zespołu przedstawia nam już gotową kompozycję. Zazwyczaj tą osobą jest Vinny. Nie jest to jednak praca wykonana w stu procentach przez jedną osobę. Wszyscy w zespole pracujemy nad napisaną melodią i staramy się nadać jej nasze charakterystyczne cechy, brzmienie The Vital Information.

Główną rolę odgrywają tutaj różne osobowości muzyków. Innym razem, bierzemy jakieś jazzowe standardy, ale dodajemy do nich coś unikalnego, żeby stworzyć inną, bardziej pasującą i ciekawszą dla nas muzykę. Wymyślamy także nowe aranżacje, jak choćby w utworze Sonny’ego Rollinsa Oleo, którego nie gramy w typowym rytmie. Cały czas staramy się odkryć nowe sposoby. Kolejnym utworem, do którego dodajemy coś od siebie, jest Mr. P.C. Johna Coltrane’a. Tak jak mówiłem, muzykę piszemy wspólnie, tworząc przy tym kolektyw. Zbieramy się razem w pokoju i zaczynając od linii basowej lub rytmu perkusji piszemy muzykę. Kiedy już skończymy proces tworzenia utworu – nagrywamy go.

JF: Bazujesz na muzyce, którą znasz i doceniasz, czy szukasz innych wyzwań?

SS: Zawsze staram się szukać nowych wyzwań. Przede wszystkim szukam muzyki, której wykonywanie będzie mi sprawiać przyjemność, i mam nadzieję, przypadnie także do gustu słuchającym. Kolejnym sposobem, dzięki któremu tworzę muzykę, jest wybieranie kompozycji, których słuchanie od lat sprawia mi wiele radości. Bardzo często wybrane przeze mnie utwory są związane z którymś z moich ulubionych perkusistów. Właśnie dlatego wykonaliśmy tak wiele z repertuaru Buddy’ego Richa. Aktualnie pracujemy nad I’m an Old Cowhand, który wykonywał Sonny Rollins wraz z Shellym Manne’em na perkusji, który grał bardzo interesujący rytm. To kolejny ze sposobów, w który wybieram muzykę. Poszukuję takiej, w której mogę odszukać najciekawsze partie perkusji, jak na przykład styl, w którym Art Blakey zagrał A Night in Tunisia. Chciałbym grać i bawić się tym. Chan’s Song to kolejna piękna melodia, która posiada charakterystyczne partie perkusyjne doskonale pasujące do naszej grupy.

JF: Czy dzisiaj masz te same wzorce co przed laty?

SS: Nieprzerwanie słucham moich ulubionych perkusistów, przy których muzyce dorastałem, ale także młodych artystów. Nie ograniczam się również do jednego gatunku, ale staram się słuchać jak najwięcej różnej muzyki. Nie chcę niczego przeoczyć i być na bieżąco z ciekawymi wydarzeniami.

JF: Czy tak doświadczony perkusista może się jeszcze czegoś nauczyć?

SS: Oczywiście, można czerpać wiele interesujących pomysłów od takich artystów jak Mark Guiliana, Jeff Ballard, Ari Hoenig, Bill Stewart i wielu innych wspaniałych muzyków.

JF: Jesteśmy teraz w klubie Ronnie’ego Scotta. Czy jest to dla Ciebie szczególne miejsce?

SS: Jest dla mnie jednym z pięciu najlepszych klubów na świecie. Historia tego miejsca jest niezwykła, a będąc na scenie można odczuć to na własnej skórze. Grając koncert czuje się energię, nagłośnienie jest świetne, a wszystko dopełnia wspaniała publiczność, która sprawia, że każdy koncert tutaj jest wyjątkowym przeżyciem. Dla mnie jest tylko kilka takich klubów, a wśród nich mogę wymienić Birdland i Iridium w Nowym Yorku, Marians Jazz Roomw Szwajcarii, gdzie niedawno spędziliśmy tydzień na koncertowaniu, Dakota Jazz Clubw Minneapolis, czy Yoshi’s w Oakland. Bardzo ważną częścią każdego klubu jest jego widownia. Tutejsi goście słyszeli już wiele świetnej muzyki i doskonale znają się na niej, wiedzą, jak mają się zachować podczas koncertu.

JF: W swojej karierze muzycznej należałeś do społeczności rockowej i jazzowej. W której czułeś się bardziej komfortowo?

SS: Wychowałem się w świecie jazzu i dlatego to środowisko zawsze było dla mnie bardziej przyjazne. Od najmłodszych lat, ucząc się gry na perkusji, byłem ukierunkowany na muzykę jazzową. Słuchałem wtedy big bandów, Buddy’ego Richa i Dave’a Brubecka. Wychowywałem się w latach 60., więc oczywiście miałem styczność z rockiem, bo była to muzyka mojego pokolenia. Uczęszczałem do Berklee College of Music, gdzie miałem okazję pracować z wieloma świetnymi muzykami jazzowymi. Jazz jest językiem, którym się posługuję.

JF: Pamiętasz swoich kolegów z Berklee, którzy potem stali się sławni?

Bardzo wielu. Vinnie Colaiuta był tam moim dobrym przyjacielem, tak samo jak John Robinson i Kenwood Dennard. Pierwszy raz miałem okazję wystąpić tam z takimi artystami jak Mike Stern, Jeff Berlin. Uczyło się tam wielu świetnych perkusistów, którym nie udało się zrobić kariery.

JF: Jak wspominasz tamte czasy?

SS: Chodziliśmy na regularne zajęcia, w których skład wchodził język angielski czy historia. To był college, w którym oprócz tego uczyliśmy się harmonii, historii muzyki, a także mieliśmy próby w zespole, gdzie zbieraliśmy się wszyscy i ćwiczyliśmy.

JF: Musiałeś grać wtedy na koncertach, żeby zarobić dodatkowe pieniądze?

SS: Tak, wszyscy graliśmy wtedy koncerty wokół Bostonu. Były to nie tylko występy jazzowe, ale także popowe. Grałem z różnymi zespołami, w tym z The Fringe George’a Garzone’a, gdzie graliśmy free jazz, ale także z wieloma big bandami. Konieczność gry z wieloma różnymi muzykami była bardzo dobrą lekcją. Na zajęciach dowiadywałem się wiele, ale jeszcze więcej uczyłem się przez samo granie.

JF: Co wykładowcy myśleli o graniu muzyki popowej przez ich studentów?

SS: Nie mieli nic przeciwko, a czasami zdarzało się, że grałem w jakimś zespole wspólnie ze swoim wykładowcą. (śmiech) Byliśmy tylko muzykami starającymi się zarobić na życie. Nikt nie nakazywał nam wykonywania wyłącznie jazzu.

JF: Jak się zaczęła się Twoja przygoda z muzyką rockową?

SS: Kiedy miałem niewiele ponad dwadzieścia lat, granie rocka było dla mnie bardziej pociągające. Byłem młody i był to doskonały czas, żeby zaangażować się i spróbować czegoś innego. Z dystansu łatwo dostrzec, że jazz, który grałem we wczesnych latach 60., stał się muzyką fusion. Myśleliśmy wtedy, że to wszystko dzieje się w obrębie jazzu, ale ta muzyka zawierała w sobie także rock. Linie zaczynały się zacierać.

Zastanawialiśmy się, w którym miejscu kończy się rock, a w którym zaczyna jazz. Nie można było tego zobaczyć czarno na białym. Pod wieloma względami muzyka grana obecnie przez młodych jest bliższa jazzowi, niż miało to miejsce w latach 60. Jazz mojej generacji to fusion. Byłem zainteresowany graniem tej muzyki wspólnie z muzykami rockowymi. To było zabawne i pouczające doświadczenie. Sprawiło mi wiele radości. Ale przecież nie przestałem tego robić, cały czas występuje z rockmanami. Gram na nowym solowym albumie Neala Schona, w tym roku zagram trochę koncertów z Journey. Przez lata odbyłem wiele sesji nagraniowych z muzykami rockowymi. To nie były jednak rzeczy, których robienie sprawiało mi największą frajdę. Wolę grać ze swoim zespołem i z takimi muzykami jak Mike Stern, Bill Evans, czy Randy Brecker.

JF: To ciekawe, że słuchaliście i graliście fusion, kiedy jeszcze nikt tak nie nazywał tej muzyki.

SS: Myśleliśmy, że ta muzyka była w zasięgu jazzu. Byliśmy młodymi ludźmi grającymi mieszankę rocka i jazzu. Mogę wymienić takie osoby jak Larry Coryell, Bob Moses, Tony Williams, John McLaughlin, Dave Holland, Chick Corea, czy Herbie Hancock. Każdy z nich zaczął grać w tym stylu, więc nie było tak, że jazz się skończył i na jego miejsce narodził się fusion. To cały czas był jazz, w końcu tę muzykę grali muzycy jazzowi.

JF: Pamiętasz, jakie czynniki miały największy wpływ na to, że muzyka jazzowa obrała taki kierunek?

SS: Graliśmy muzykę tamtych czasów. Około 1969 roku, muzycy jazzowi przestali nosić garnitury i krawaty, a zamiast tego ubierali wygodne koszulki. Zaczęli włączać dźwięki i rytm rocka do ich muzyki, ponieważ byli młodymi ludźmi reagującymi na zmiany kulturowe. Kochali Beatlesów, Hendriksa, Sly & The Family Stone, Jamesa Browna. Czerpali inspiracje od tych muzyków i dawali termu wyraz w jazzie. Kolejnym bardzo ciekawym zjawiskiem, które zaczęło się w tamtych czasach i nigdy nie miało miejsca wcześniej, to fakt, że w obrębie jazzu zaczęli pojawiać się muzycy z całego świata. Można wymienić takich artystów jak Jan Hammer i Miroslav Vitous z Czech, Airto Moreira z Brazylii, Dave Holland i John McLaughlin z Wielkiej Brytanii, Billy Cobham z Panamy, Joe Zawinul z Austrii, Jean-Luc Ponty z Francji, czy Urszula Dudziak i Michał Urbaniak z Polski. Muzycy grający jazz, bebop zaczęli mieszać te gatunki z muzyką wywodzącą się z kultury ich kraju. Ich muzyka była interesująca, świeża, a ludzie kochali to, co słyszeli. Dzięki temu zaczęli tworzyć coś zupełnie nowego, a jazz stał się bardziej uniwersalny.

JF: Jak czujesz się jako lider zespołu?

SS: Czuję się w tym dobrze, pomimo że jest z tym związane dużo pracy. Jestem temu przychylny, ponieważ lubię mieć swój zespół, w którym decyduję, jak będzie on funkcjonował pod względem muzycznym, gdzie mogę grać własne utwory i kierować procesem twórczym.

JF: Myślisz, że jesteś dobrym liderem?

SS: Myślę, że tak. Każdy z liderów jest inny i przez całą swoją karierę grałem z różnymi osobowościami. Część z nich, jak choćby Mike Stern, pisze całą muzykę samodzielnie. Ludzie tacy jak on mogą mieć zupełnie inny zespół na każdą trasę koncertową, ponieważ muzycy i tak grają jego aranżacje. Mike tak właśnie robi, na jego koncertach rzadko można spotkać tych samych muzyków. Nie jestem takim liderem, pod względem pisania muzyki przypominam raczej Arta Blakeya czy Buddy’ego
Richa.

Staram się zebrać grupę dobrych muzyków, którzy będą wspólnie pisać i wnosić swój wkład w styl zespołu. Tak samo postępowali Wayne Shorter, Benny Golson i wielu innych. Nie piszę całej muzyki, ale współpracuję przy jej tworzeniu. Mam ogólne wyobrażenie jak chciałbym, żeby wyglądała nasza muzyka. Jednak zawsze jestem otwarty na sugestie i skłonny zmienić zdanie, tak żeby było to jak najbardziej komfortowe dla wszystkich członków zespołu. Dzięki temu cała grupa odzwierciedla tożsamość ludzi znajdujących się w niej. To sprawia, że każdy z muzyków chce się zaangażować. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym powiedzieć: „Tutaj macie muzykę i musicie ją grać w sposób, który wam pokażę”. Zamiast tego mówię: „Tu są moje pomysły. Co myślicie na ich temat?” I dopiero wtedy rozpoczynamy pracę nad utworem.

JF: Wciąż bierzesz udział w nagraniach jako muzyk sesyjny. Czy taka działalność sprawia Ci przyjemność?

SS: Sprawiała mi przyjemność, ale rzadko miałem okazję pracować w ten sposób. Zwykle mówię „nie”, zgadzam się tylko raz na jakiś czas. Kiedyś odbywałem sporo sesji i było to dla mnie istotne. Było tak do czasu, kiedy nauczyłem się, jak robić to dobrze i wtedy sesje przestały być dla mnie interesujące. Po drugie, zabierało to mnóstwo czasu, którego potrzebowałem na własne występy i trasy koncertowe. Wolę udać się w trasę u boku Hiromi, Mike’a Sterna, czy własnego zespołu, niż pracować w studiu. Jednak kiedy dzwoni do mnie Neal Schon, wtedy zgadzam się i robię dla niego wyjątek. Jest tylko kilku takich ludzi, którym nie odmówię.

JF: Widziałeś „Whiplash”? Odnalazłeś siebie w tym filmie?

SS: Ani trochę. Według mnie był okropny, ponieważ kompletnie nie oddaje prawdziwego życia. Z pewnością jest to ciekawy i rozrywkowy film, ale nie był realistyczny nawet w najmniejszym stopniu. Sposób, w jaki przedstawiono nadużycia i znęcanie się lidera zespołu jest zupełnie nieprawdopodobny. Przez całą swoją karierę nie spotkałem nikogo takiego, także wśród nauczycieli i wykładowców. Przypominał bardziej postać z filmu wojskowego. Sposób, w jaki młody perkusista chciał nauczyć się gry, jest chyba najgorszym możliwym rodzajem ćwiczeń. Chciał nauczyć się grać szybko, ale nie można tego zrobić w ten sposób. Musisz być odprężony i upewnić się, że twoje ruchy są płynne. Trzeba ćwiczyć wolno i ostrożnie, unikać ruchów nerwowych. Nie wolno się przy tym spinać i denerwować. Ćwicząc w ten sposób nie poprawiłby techniki. Trudno się na niego patrzyło, ponieważ trzymał pałeczki w taki sposób, że od razu można stwierdzić, że nie jest perkusistą. Bardzo kiepsko udawał muzyka. (śmiech)

JF: Jakie są najbliższe plany
Steve’a Smitha i Vital Information?

SS: W tej chwili, razem z zespołem, pracujemy nad nowym albumem. Na szczęście skończymy nagrywanie w ciągu najbliższych kilku miesięcy i płyta pojawi się jeszcze w tym roku. Granie w kwartecie sprawia nam ogromną przyjemność. Zaczęliśmy jako kwintet, ale Andy Fusco miał ostatnio trochę problemów zdrowotnych i nie jest gotowy ruszyć w trasę. Zdecydowaliśmy, że nie zastąpimy go innym saksofonistą i na razie będziemy występować w czwórkę. Okazało się, że wychodzi to nam bardzo dobrze. Tom Coster, nasz były klawiszowiec, odszedł na emeryturę i obecnie mieszka w Meksyku. Mieliśmy nowy świetny zespół z Markiem Soskinem na klawiszach, Vinnym Valentino na gitarze i Baronem Browne’em na basie. Vinnie i ja nagraliśmy niedawno nowy utwór z klawiszowcem Tonym Monaco. Prawdopodobnie w trójkę udamy się w trasę koncertową, wystąpimy w Birdland, gdzie każdego roku organizuję projekt poświęcony Coltrane’owi. Przygotowujemy też album o nazwie „Steps Ahead Goes Big Band”.

W kwietniu zaczynamy nagrania z Big Bandem WDR. Udział wezmą Mike Mainieri, Bill Evans, Anthony Jackson, Chuck Loeb i ja. Zamierzamy stworzyć aranżacje kompozycji z albumu Steps Ahead dla big bandu.



Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu