Festiwale
Bottleneck John
fot. Ewa Turowska

Toruń Blues Meeting

Andrzej Dorobek


Co czyni dobry festiwal muzyczny? Jeden powie: sprawna organizacja. Drugi pospiesznie doda: miła atmosfera. Trzeci fachowo zauważy: przemyślana polityka repertuarowa. Czwarty tryumfalnie oznajmi: obecność na afiszu gwiazdy pierwszej wielkości, opromienionej blaskiem artystycznej legendy.

Toruń Blues Meeting przez dwie dekady niezawodnie spełniał trzy pierwsze warunki: dzięki charyzmie organizacyjnej i urokowi osobistemu inicjatora, czyli szefa miejscowego klubu Od Nowa, Mirosława „Maurycego” Męczekalskiego, który potrafił
też wypracować oryginalną formułę programową (rodzimi klasycy i debiutanci naprzeciw mniej lub bardziej dystyngowanych ambasadorów ojczyzny bluesa oraz innych krajów). Mimo dobrej klasy artystycznej i renomy środowiskowej takich wykonawców, jak Michael Roach, Ike Cosse, czy Eddie Turner, brakowało jednak do tej pory na festiwalowej scenie artysty z obszaru pop-kulturowej mitologii, funkcjonującego ponad podziałami stylowymi, gatunkowymi, czy pokoleniowymi.

Artystą takim jest Johnny Winter – wirtuoz gitary i mistrz wokalnego krzyku, z uwagi na miejsce urodzenia i temperament wykonawczy zwany „teksaskim tornado”, rozpoznawalny ongiś – jak jego przyjaciele, Jimi Hendrix i Jim Morrison – w całym uniwersum muzyki popularnej. Kiedyś, w pełni sił fizycznych, podziwiany przez tysiące wielbicieli w Woodstock, czy choćby w nowojorskim Fillmore East – teraz, po dwóch głębokich kryzysach zdrowotnych, słuchany... już tylko przez niedobitków dawnej armii fanów, w klubach typu warszawskiej Progresji bądź poznańskiego Eskulapa (listopad 2009). W Od Nowie wystąpił na koniec drugiej wizyty w Polsce, podczas inauguracyjnego wieczoru ubiegłorocznej, XXI edycji TBM (19-20 listopada).

Przyjechał z tym samym zespołem, co rok temu (Paul Nelson - gitara rytmiczna, Scott Spray - gitara basowa oraz Vito Luzzi - perkusja) – i ponownie udowodnił, że nie jest eksponatem z blues rockowego muzeum. Choć, ze względów zdrowotnych, musiał grać w pozycji siedzącej, i tak rozpętał istne muzyczne tornado, oznaczające bezwzględny triumf ducha nad materią cielesną.

Rozbrzmiewały znane z koncertów ubiegłorocznych standardy dwunastotaktowe. W odmianie szybkiej (Hideaway F. Kinga, Road Runner B. Didleya) i wolnej (Hendriksowski Red House), a nawet rockandrolle (Boney Moroney). Obok wykonanych po raz pierwszy w Polsce Good Morning Little Schoolgirl, Black Jack (ongiś w repertuarze Polan), czy Johnny B. Goode. Zespół grał z niemal hard-rockową dosadnością, a zarazem z typowo amerykańskim wyczuciem swingu, mistrz olśniewał zaś kaskadami gitarowych ornamentów. Szczególną maestrią – w grze techniką slide na słynnym Firebirdzie – zabłysnął w danym na ostatni bis Dylanowskim Highway 61 Revisited. Rok temu potraktował go jak podniosłą blues rockową rapsodię o fakturze iście polifonicznej, teraz, zgodnie z wersją z pamiętnej płyty „Second Winter” (1970), jak frenetyczne boogie (okraszone cytatem z Hendriksa).

Mimo nieporozumienia, w wyniku którego akustyczny recital Marka Wojtowicza okazał się „musztardą” po Winterowskim „obiedzie”, czy też dyskusyjnych produkcji mazowieckiego Why Ducky?, na wyrost porównywanego do Tower of Power, mistrzów blues-funku. Outsider Blues z Przeworska – w podobnie rozbudowanym składzie, choć bliższy bluesa chicagowskiego – dał godziwy występ o niezłej dramaturgii (wzruszająca interpretacja Modlitwy ś. p. Nalepy). Elżbieta Mielczarek, sposobiąca się do wznowienia działalności, z wdziękiem przypomniała swe akustyczne hity sprzed ponad ćwierćwiecza (przy pomocy basisty Dariusza Ziółka i znanego gitarzysty Leszka Windera). Szwedzki gitarzysta i wokalista Johan Eliasson, występujący jako Bottleneck John, przedstawił, z towarzyszeniem kontrabasisty Fredrika Erikssona, szereg stylowych, pełnych inwencji opracowań klasycznych tematów dwunastotaktowych (głównie Roberta Johnsona). Oryginalne, graniczące z field hollers podejście do bluesa akustycznego objawił, mimo ewidentnych ograniczeń techniki gitarowej i wokalnej, islandzki solista Et Tumason.

Niebanalnie pomyślaną fuzję muzyki dwunastotaktowej i „etnicznej” zaprezentował, niezależnie od niedostatków inwencji melodycznej i warsztatu, kwartet Los Agentos pod wodzą harmonijkarza Roberta Lenerta. Dżem – jak zwykle na deser – znów okazał się smakowity, dzięki właściwej kompozycji starych i nowych składników (odwieczne hity naprzeciw rozbudowanych utworów z promowanego właśnie kolejnego albumu).

Andrzej Dorobek

Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 1-2/2011


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu