Wywiady
Cezary Konrad, Paweł Pańta, Adam Klocek, Włodek Pawlik, Randy Brecker
fot. Tomasz Skórzewski

Artykuł opublikowany w
JAZZ FORUM 10-11/2012

Włodek Pawlik: Night in Calisia

Piotr Iwicki


O płycie „Night In Calisia”, współpracy z Randym Breckerem oraz o tym, co to jest polskie brzmienie jazzu, opowiada Włodek Pawlik, pianista, którego wszechstronność stylistyczna i formalna pięknie umieściła na styku kilku muzycznych gatunków, ku radości tych, dla których muzyka i sztuka, to jedność.

JAZZ FORUM: Pozwól, że na wstępie pogratuluję Tobie tej znakomitej muzyki. W mojej ocenie jednej z najlepszych w Twoim dorobku. Ale przyznam też, że jestem zaskoczony. Jawicie się tutaj z Randym Breckerem jako jazzowi lirycy. Czy to świadoma droga?

WŁODEK PAWLIK: Trudno mi powiedzieć. Raczej intuicyjna potrzeba tworzenia muzyki wypływającej z głębi serca. Inna sprawa, że nie wyobrażam sobie muzyki bez liryzmu. To tak, jakbyśmy nie potrafili wypowiedzieć słowa – „kocham”... Widocznie z upływem czasu więcej w nas pokory i refleksji, co bez wątpienia wpływa również na podejście do tworzenia muzyki. Może dlatego po prostu więcej w niej kontemplacji niż młodzieńczej emocjonalności z tendencją do epatowania tanim efekciarstwem. Z drugiej jednak strony, oprócz utworów stricte lirycznych znajdziesz na CD nagrania bardzo dynamiczne, w konwencji jazz-rockowej, jak choćby Quarrell of the Roman Merchants.

JF: Adam Klocek, skądinąd znakomity muzyk i dyrygent, szef Kaliskiej Filharmonii, z którą album nagraliście, rekomenduje ten album słowami: „Muzyka, którą Włodek Pawlik stworzył jest w moim odczuciu bardzo piękna, pełna emocji i kontrastów”. Ja dodałbym – łączy w sobie elegancję fraz napisanych na klasyczną orkiestrę z energią jazzowego grania.

WP: Wydaje mi się, że poprzez wykorzystanie instrumentarium orkiestry symfonicznej i połączenie go z jazzowym triem i genialną trąbką Randy’ego, uzyskuję dynamiczne i przestrzenne, a jednocześnie eteryczne brzmienie całości. I jak sądzę w specyfice brzmienia ukryty jest liryzm, o którym wspominasz, niezależnie od charakteru kompozycji. I to był generalnie mój cel. Nie uzyskałbym tego efektu aranżując „Night In Calisia” na typowy skład big bandu, to oczywiste. Ważną rolę pełnią tu również instrumenty perkusyjne, takie jak marimba, ksylofon i wiele innych, dodając kilku ekspresyjnym nagraniom rytmicznego drive’u i etnicznego kolorytu.

JF: Wasza artystyczna przyjaźń trwa już sporo czasu. Od „Turtles” upłynęło już 17 lat. Na czym polega ta artystyczna empatia?

WP: To miłe, co mówisz, a istota naszej przyjaźni wynika ze wzajemnego szacunku do siebie i, co dla mnie bardzo ważne, z podobnego odczuwania świata w aspekcie estetycznym, jak również etycznym. Randy Brecker to jedna z tych ikon jazzu, które mają potrzebę poszukiwania nowych artystycznych doświadczeń, wykraczających poza utarte schematy. Jest bardzo kreatywny, rzekłbym niedefiniowalny, ale to w jego przypadku brzmi jak tandetny slogan. Muzyk z taką skalą dokonań wykracza poza proste definicje, bo cóż można dodać, gdy ma się świadomość współpracy z kimś, kto współtworzył brzmienie muzyki m.in. Franka Zappy, Janis Joplin, Horace’a Silvera, Charlesa Mingusa, a przede wszystkim legendarnej grupy Brecker Brothers wraz ze swoim bratem, genialnym saksofonistą Michaelem. Mogę tylko dziękować Bogu, że od czasu do czasu spotykamy się na scenie i w studiu, pozostawiając po sobie wspólne ślady naszych muzycznych fascynacji. Mam to szczęście, że znalazłem dla siebie wymarzonego solistę do moich jazzowo-orkiestrowych projektów.

JF: Opowiedz nam historię tego albumu.

WP: Te sześć kompozycji pod wspólnym tytułem „Night In Calisia” napisałem dwa lata temu na zamówienie Miasta Kalisza w związku z obchodami 1850-lecia jego powstania. Adam Klocek bardzo chciał, aby zaprosić do tego projektu Breckera, będąc pod wielkim wrażeniem CD „Tykocin”. Miałem trochę wątpliwości, czy zdołam oderwać się mentalnie i estetycznie od idei, którymi wypełniłem tamtą muzykę. Ale po krótkim namyśle, zdecydowałem się na poświęcenie około dwóch miesięcy czasu na napisanie tego dzieła. Potem było wysłanie nut do Randy’ego i koncert premierowy w Kaliszu w czerwcu 2010 roku, poprzedzony kilkoma dniami intensywnych prób w pełnym składzie.

W ubiegłym roku nastąpiły sprzyjające finansowe okoliczności, aby dokonać profesjonalnych, studyjnych nagrań z tym materiałem, czego efektem jest wydanie w Polsce jesienią tego roku CD przez Licomp Empik. Na początku następnego roku płyta ukaże się na rynku amerykańskim i będzie wydana – tak jak w przypadku „Jazz Suite Tykocin” – przez firmę Summit Records, której płyta Breckera „Randy In Brasil” otrzymała trzy lata temu Grammy Award dla Najlepszego Jazzowego Albumu Roku.

JF: Nagraliście z Randym „Tykocin”, teraz mamy tylko pozornie podobne dokonanie. Tam była jakaś zawieszona między dźwiękami melancholia, teraz odmiana konwencji, energii…

WP: O ile muzyka z „Tykocina” ma bezpośredni związek z historią zmagań rodziny Breckerów z nieuleczalną chorobą Michaela, których konsekwencją było m.in. odnalezienie korzeni przodków Breckerów w okolicach Tykocina na Podlasiu, o tyle utwory dla miasta Kalisza są pozbawione wyraźnego rysu programowego. Bardziej bawiłem się tu konwencją, formą, wymyślając przy okazji zupełnie abstrakcyjne i surrealistyczne asocjacje w sferze choćby tytułów, nawiązujących wszakże do wędrówek kupców na starożytnym Bursztynowym Szlaku, na trasie którego wg. ksiąg rzymskich leżała osada nazwana Calisią. „Night in Calisia” nie jest związana z moimi emocjami dotykającymi konkretnych przeżyć, co nie znaczy, że nie ma w tych nagraniach ukrytej w tytułach pewnej tajemniczej opowieści...

JF: Jesteś jazzowym kameralistą, ale i człowiekiem znakomicie operującym dużym aparatem orkiestrowym. Jak musisz zmienić się mentalnie między combem a byciem frontmanem przed symfonikami?

WP: Jak doskonale wiesz, granie jazzu jest zazwyczaj domeną małych zespołów. Najpopularniejsze to kwartety lub kwintety. Ten schematyzm tworzenia składów jazzowych ma swoją tradycję osadzoną w pierwszych dixielandowych combach XX wieku, i generalnie rzecz ujmując, podobny model pozostał w użyciu do dzisiaj w prawie niezmienionej formie, oddając w pełni charakterystyczne cechy tej muzyki. Sekcja rytmiczna plus frontman, to jest praktycznie kanon jazzu. W tej ograniczoności tkwi paradoksalnie klucz do możliwości swobodnego improwizowania. Łatwiej jest kreować spontanicznie muzykę w mniejszym składzie, niż w dużych zespołach. Im większa orkiestra, tym mniejsze pole do improwizacyjnej swobody.

W przypadku takich przedsięwzięć muzycznych jak „Night In Calisia” skupiam się przede wszystkim na warsztacie kompozytorskim, gdyż mam świadomość, że tylko porządnie napisana partytura da zamierzony, całościowy efekt. Moja rola w tych nagraniach jako pianisty jazzowego podlega koncepcyjnym ograniczeniom, tak samo zresztą jak w przypadku solówek Randy’ego czy Pawła Pańty. Konglomerat jazzu z symfonicznym brzmieniem wymaga więc bardzo precyzyjnych zabiegów kompozytorskich. To tyle, albo aż tyle...

JF: Co jest tak szczególnego w Randym, że tak długo tworzycie razem, a to, co gracie podlega ciągłej progresji?

WP: Randy jest muzykiem, którego sama gotowość do współpracy stawia mnie do pionu, gdyż wiem, że nie mogę pozwolić sobie na muzyczną chałturę, bylejakość. Nie po to się artystycznie spotykamy, aby odsmażać stare kawałki, ale po to, aby dawać sobie możliwość tworzenia nowej muzyki. Nie mamy obaj natury weteranów, wypinających pierś do następnych orderów za dokonania z przeszłości, ale idziemy do przodu, szukając w sobie inspiracji do nowych twórczych poszukiwań. Być może to jest odpowiedź na Twoje pytanie dotyczące tego, co określasz mianem „progresja”.

JF: Jak wyglądał wkład Breckera w to, co słyszymy? Czy ograniczył się do wykonania zapisanych aranży i czarowania nas improwizacjami, czy też uczynił coś więcej?

WP: W przypadku tego albumu, jest to praktycznie w całości moja muzyka, tak więc Randy spełnia tu rolę solisty-improwizatora. Nie uważam tej formy jego udziału za ograniczenie, gdyż niewielu jest trębaczy jazzowych tej klasy, którzy podołaliby wyzwaniom, które postawiłem przed wykonawcą partii trąbki. Nasuwa mi się tu analogia współpracy Milesa Daviesa z Gilem Evansem przy nagraniu „Sketches Of Spain”, gdzie trąbka Milesa cudownie się wtapia w wyrafinowane brzmienie orkiestry Evansa, pozostawiając silne piętno jego osobowości. Wydaje mi się, że jest podobnie w wypadku udziału Randy’ego w mojej muzyce.

JF: Jestem pod wielkim wrażeniem utworu Amber Road (Bursztynowy Szlak). Gdy słucham tej kompozycji, przychodzą mi do głowy tylko najsłynniejsze tytuły w historii światowego jazzu.

WP: Bardzo się cieszę, że tak to odbierasz. Był on pierwszym z sześciu utworów które napisałem, otwierając mi drogę do powstania następnych kompozycji.

JF: Myślę też, że powiewające bardzo twoimi filmowymi frazami Orienthology znajdzie wielu fanów. Dla mnie jest bardzo polskie, choć przyznam, że trudno mi napisać, co owo „polskie” znaczy. Może wynikające z filmowej, jazzowej polskiej tradycji?

WP: Niecałe dwa lata temu, mając przyjemność prowadzić Master Class dla studentów wydziału jazzowego Eastman School of Music, przedstawiłem im nagrania z albumu „Tykocin”. Byłem ogromnie zaskoczony ich entuzjastyczną reakcją, gdyż podkreślali oni przede wszystkim oryginalne dla ich uszu i wrażliwości nowe brzmienie. W jednej z amerykańskich recenzji Owen Cordle z „The News & Observer” podkreślił „tajemniczy, wschodnioeuropejski mistycyzm tej muzyki”, na co bym sam nigdy nie wpadł. Może to jest ta polskość, o którą pytasz?

JF: Chyba nie wymyśliłbym lepiej. Jesteś teraz w bardzo osobliwym momencie. Po nagraniu, zgraniu i oddaniu albumu „do tłoczni”. Aż chce się zapytać: co dalej?

WP: Początek następnego roku, to moja nowa płyta solowa, ale przyjdzie na to czas, aby więcej o niej powiedzieć. Ponadto rozpoczynam pracę nad muzyką do wierszy Józefa Czechowicza na zamówienie Teatru Starego w Lublinie. Premiera w marcu 2013 roku. Również w następnym roku odbędzie się premiera mojego drugiego koncertu fortepianowego.

JF: Powracając do twojego ostatniego albumu, to jestem pod wrażeniem profesjonalnego brzmienia Kaliskiej Filharmonii i fantastycznej gry Pawła Pańty i Czarka Konrada, a także znakomitej realizacji dźwięku. Macie ten rodzaj empatii, która tak istotna jest dla stylu muzyki zapisanej w nutach i improwizacji.

WP: Nic nie dzieje się bez przyczyny, za tym stoją konkretni ludzie. Jeżeli chodzi o Pawła Pańtę i Czarka Konrada, to są oni dla mnie zawsze na pierwszym planie, gdy myślę o swoich ważnych projektach i nagraniach. Istnieje między nami trudny do wyartykułowania rodzaj synergii, który pozwala nam na wręcz intuicyjną, wzajemną inspirację. Jest to również efekt naszej wieloletniej współpracy, niezliczonych koncertów i nagrań. Szczególne miejsce w tych nagraniach ma bez wątpienia dyrygent Orkiestry Filharmonii Kaliskiej – Adam Klocek, który oprócz tego, że jest znakomitym muzykiem, jest również wizjonerem, potrafiącym wyjść poza ramy sztywnych form panujących w muzyce symfonicznej.

Ostateczny kształt brzmienia płyty zawdzięczam czterem znakomitym realizatorom: Leszkowi Kamińskiemu, Jarkowi Regulskiemu, Pawłowi Radziszewskiemu oraz Jackowi Gawłowskiemu odpowiedzialnemu za miks i mastering. To właśnie współpraca i entuzjazm wszystkich wyżej wymienionych plus kilkudziesięcioosobowej orkiestry sprawiła, że możemy mieć ogromną satysfakcję z wysiłku, jaki włożyliśmy w ten projekt, a efektem jego jest płyta „Night In Calisia”.


Rozmawiał: Piotr Iwicki


Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu