Festiwale
Keith Jarret
fot. Pierre Lapijover

50 Jazz a Juan

Andrzej Herman


Niewątpliwie środa, 21 lipca była dla wielu fanów dniem najważniejszym w repertuarze całego festiwalu. Nikomu nie przeszkadzało, że koncert Tria Keitha Jarretta rozpoczął się z 40-minutowym opóźnieniem.

Podobno szum rozgrzanej morskiej bryzy przeszkadzać miał Mistrzowi, a i on sam jeszcze na godzinę przed koncertem nie mógł się zdecydować, na którym z dwóch fortepianów zechce zagrać. Zresztą do rozpoczęcia koncertu przeszkadzało wszystko, co mogłoby zakłócić zamierzony minimalizm formy tego wydarzenia. Nie było więc ani fotografów (sprzęt rekwirowano), ekranów na obrzeżach sceny i zbędnego oświetlenia, dymu tytoniowego i czegokolwiek innego poza... samą muzyką, która najwspanialszą treścią wypełniła to wydarzenie.

Keith Jarrett, Gary Peacock i Jack DeJohnette zgodnie z oczekiwaniami przedstawili program podzielony na dwie części, niemal w całości składający się ze standardów, w tym autorstwa samego pianisty (Up for It). Od Portera (Night and Day) brawurowo wykonanego po przerwie, po
współczesną klasykę (My Funny Valentine) w ciekawie rozchwianej, harmonicznej postaci, Some Day My Prince Will Come oraz You Go to My Head i parafrazę na temat Frère Jacques – o której obecny na festiwalu krytyk Ira Gitler wypowiedział się następująco: „To wyraz aktualnej dziś tendencji do wykorzystywania modyfikowanych popularnych melodii i to nie tylko w postaci samych cytatów”.

To był fenomenalny koncert wszystkich trzech muzyków, nie tylko samego Jarretta. Peacock tworzący jakby własne aranżacje fortepianowych utworów na bas, tym razem został wyeksponowany do tej roli przez Mistrza. Sam Peacock natomiast oceniając grę Jacka DeJohnette’a skwitował: „DeJohnette nie gra solówek, bo cała jego gra jest jednym solo”.
A podsumowując to wydarzenie wypada zgodzić się z recenzją zamieszczoną w „Nice-Matin”: „Nie odkrywamy Jarretta na nowo, po prostu go odnajdujemy (On ne decouvre plus Keith Jarrett, on le retrouve)”.

Następnego wieczoru, w tej samej atmosferze doniosłego jubileuszu pięćdziesięciolatka, temperaturze rozgrzanego nadlazurowego wieczoru oraz zapachu stuletniego piniowego lasku, wypadało nam zmierzyć się z wydarzeniem zgoła odmiennym, lecz zawsze szczególnym.

Kyle Eastwood debiutujący na tej samej scenie w 1999 r., tym razem wystąpił w składzie: Andrew McCormack - p, Graeme Flowers - tp, Graeme Blevins - sax oraz Martyn Kaine - dr. Nietrudno jednak oprzeć się wrażeniu, że i tak nazwisko pomogło. Zresztą Kyle Eastwood wcale się od tego nie odżegnuje. Ale z każdym rokiem udowadnia, że jest dobrym, stale rozwijającym się muzykiem, basistą poszukującym i to w sferze tych środków wyrazu, jakie daje mu w szczególności gitara basowa. Ciekawe, że Eastwood po bas elektryczny sięgał częściej aniżeli po kontrabas (ze skróconym pudłem, jakiego używa Sławomir Kurkiewicz). W Juan-les-Pins pojawił się kilka dni wcześniej, ponieważ w Paryżu jego szesnastoletnia córka buduje swą karierę aktorską. Pojawił się po to, aby posłuchać swego mistrza Gary’ego Peacocka w składzie z Jarrettem.

Kyle pokazał się na scenie w towarzystwie muzyków brytyjskich. Wierny hard bopowi, zaprezentował głównie program ze swojej ostatniej płyty „Metropolitan”, zaś szczególną uwagę przykuły wykonania utworów Samba de Paris, Andalucia oraz Big Noise.

Po przerwie na scenie pojawiła się diva. Diana Krall przywiozła swój klasyczny kwartet (Anthony Wilson - g, Robert Hurst - b i Karriem Riggins - dr). Nawet gdyby wyszła w worku pokutnym, zasłonięta kapturem i ograniczyła swą prezentację wyłącznie do gry na fortepianie, to i tak byłby to jeden z najlepszych instrumentalnych zespołów! Koncert ten zmienił mój, jak się teraz okazuje – nieuzasadniony, sceptycyzm co do jej umiejętności pianistycznych.

Diana – jak zwykle piękna, ubrana w podkreślającą powaby czarną, mieniącą się suknię. Kusiła, czarowała, olśniewała. Samo jej wejście na scenę, sposób, w jaki zasiadła za klawiaturą mógłby służyć jako wzór dla początkujących gwiazd wybiegu haute-couture. Był zatem czas na powłóczyste spojrzenia sięgające każdego na widowni, na gęste, linearnie zbudowane faktury znanych standardów i na charakterystyczny obniżony głos pianistki-wokalistki. Diana przypomniała publiczności, że ostatnio grała tu, kiedy była w ciąży (przed czterema laty), po czym wybierała dla słuchających w upale lipcowego wieczoru najlepsze rzeczy z Cole Portera, Raya Browna, Nat King Cole’a oraz… Toma Waitsa. Na bis Diana przygotowała cały set składający się między innymi z Walk on By, Cheek to Cheek oraz wyśmienitych solówek Rigginsa i Hursta.

Piątek 23 lipca zapowiadał repertuar, przy którym krzesła na widowni miały być rzeczą zbędną. Ten wieczór miał być festiwalem funku, i tak w istocie było, aczkolwiek występujący jako pierwszy zespół Brooklyn Funk Essentials z esencją funku miał chyba niewiele wspólnego, zaś z mieszanki łączonych stylów najbardziej wyrazisty był chyba jedynie hałas.

Maceo Parker przedstawił program tak naprawdę poświęcony Jamesowi Brownowi, bo z wyrazistymi elementami kopiowania stylu (krótkie, chrypliwe, elektryzujące zaśpiewy), jak i jego scenicznej żywiołowości, oczywiście zawierającym i pierwowzór moonwalku, i nienaganną korelację z chórkiem przejętym po zespole Jamesa Browna. Górę zatem musiała wziąć spontaniczność sceny i widowni przeistoczona w atmosferę wspólnej zabawy. Maceo Parker przeistoczył się w Jamesa Browna tak dalece, że saksofon traktowany był jak dodatek do podstawowego tego wieczoru wcielenia – wcielenia wokalisty i showmana.

Ostatnie weekendowe dni festiwalu wypełniły programy przygotowane przez Manu Katché, Marcusa Millera (sobota 24 lipca) oraz przez Liz McComb i OC Brothers (niedziela 25 lipca).

Występ orkiestry Millera (m.in. z zaproszonym gitarzystą Raulem Midonem), tak naprawdę był ścisłym nawiązaniem (powtórką?) listopadowego występu artysty na warszawskim Torwarze z programem prezentującym ostatni elektryczny okres twórczości Milesa Davisa. Podobnie było w przypadku Manu Katché, dla którego występ na tej samej scenie po pięciu latach stał się okazją do prezentacji materiału z ostatniej płyty „Third Round”. 

Jubileuszowy Jazz á Juan rozpoczął następną pięćdziesiątkę tej znakomitej co do miejsca, formuły i historii festiwalowej tradycji.

Andrzej Herman

Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 10-11/2010


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu