Festiwale
Manuel Hermia
fot. Marek Romański

Belgian Jazz Meeting 2011

Marek Romański


W dniach 2-4 września br. w pięknym średniowiecznym mieście Brugii odbyła się pierwsza edycja showcase’u Belgian Jazz Meeting. Brugia to stolica belgijskiej prowincji Zachodnia Flandria, nie bez powodu zwana „belgijską Wenecją”. To miano zawdzięcza doskonale zachowanej średniowiecznej i renesansowej zabudowie i pełnym uroku kanałom.

Nie będę szczególnie odkrywczy, jeśli zauważę, że w przeszłości istniały napięcia pomiędzy francuskojęzyczną Walonią a flamandzkojęzyczną Flandrią. Co jednak denerwuje
nacjonalistów i stanowi pożywkę dla wybujałych ambicji polityków, zupełnie nie przeszkadza muzykom i konsumentom kultury. Stąd pomysł, by dotychczasowy Flamish Jazz Meeting przemianować na Belgian Jazz Meeting i zaprezentować światu pełny potencjał jazzowego środowiska Belgii. Tym bardziej, że obie te sceny (walońska i flamandzka) różnią się od siebie, a jednocześnie doskonale dopełniają. Flamandowie (nieco wzorem Holendrów) preferują granie swobodniejsze formalnie, bardziej eksperymentalne, przesycone często charakterystycznym, abstrakcyjnym humorem. Walończycy z kolei hołdują w większym stopniu jazzowej tradycji i szeroko pojętemu mainstreamowi. Nie trzeba tu oczywiście zaznaczać, że obie te narodowości przenikają się w ramach wspólnych projektów, a jakiekolwiek granice zupełnie jazzu nie dotyczą.

Jury złożone z 60 znawców jazzu, pochodzących z całego kraju, wyłoniło 12 zespołów godnych zaprezentowania sporej grupce międzynarodowych gości (dziennikarzy, wydawców, organizatorów festiwali, menedżerów klubów itp.). Na miejsce koncertów wyznaczono De Werf – prężny klub, centrum artystyczne (także firma płytowa, mająca w katalogu m.in. nagrania naszego Cezariusza Gadziny).

Na pierwszy ogień poszła młoda grupa Rackham kierowana przez zdolnego saksofonistę i klarnecistę Toine Thysa, której skład dopełniają Benjamin Clement - g, Eric Bribosia - keys, Nathan Wouters - b i Steven Cassiers - dr.  To dzieci nowych czasów, dowcip, zabawy konwencjami muzycznymi, eksperymenty brzmieniowe (szalone modulacje gitary, użycie klawisza jako żywo kojarzącego się z przedpotopowym Moogiem). Słychać, że to muzycy wychowani na IPodach i żadne bariery stylistyczne w ich twórczości nie istnieją, wszystko można mieszać ze wszystkim – post rock, free improv, jazzową tradycję, a wreszcie popularną muzykę rozrywkową. Trudno im odmówić wyobraźni dźwiękowej, odwagi i talentu melodycznego.

Po szybkiej interwencji ekipy technicznej (technicy działali błyskawicznie, a nagłośnienie było znakomite) pojawił się kwintet Nicolas Kummert Voices. Obok lidera grającego na saksofonie i śpiewającego ciekawą techniką symultanicznego śpiewu (której uczył się ponoć w Afryce) wystąpili: nasz dobry znajomy z formacji Tomasza Stańki – Alexi Tuomarila na fortepianie, Herve Samb na gitarze, Nicolas Thys na kontrabasie i Lionel Beuvens na perkusji. Ich muzyczną propozycję można w skrócie określić jako mainstream jazz chwilami skręcający w stronę jazz rocka z elementami muzyki afrykańskiej. Oprócz intrygującej wokalistyki Kummerta i jak zawsze znakomitego Tuomarili uwagę zwracał gitarzysta, który potrafił tworzyć przestrzenne delikatne partie jak Bill Frisell, a kiedy było trzeba grał dynamicznie podkreślając rytm niczym gitarzyści z Afryki.

Jako następni na scenie pojawili się pianista Fabian Fiorini i saksofonista Jeroen van Herzeele. Właściwie zamiast Fioriniego miał zagrać perkusista Giovanni Barcella – stały partner van Herzeela, niestety kłopoty zdrowotne nie pozwoliły mu na przyjazd do Brugii. Tym większy podziw budziło telepatyczne wręcz porozumienie obu muzyków. Pomimo, że obaj deklarowali uwielbienie dla Coltrane’a, podstawą ich muzyki była raczej europejska tradycja klasyczna i muzyka współczesna. Spore fragmenty tego niełatwego w odbiorze koncertu można by również określić jako free improv. Jeśli miałbym gdzieś szukać wpływu Trane’a, to w żarliwości i frenetycznym zapamiętaniu, z jakim od czasu do czasu snuł swoje improwizacje saksofonista.

Po półgodzinnej przerwie na scenę wkroczył saksofonista Manuel Hermia na czele swojego tria – Manolo Cabras - b i Joao Lobo - dr. Hermia to już muzyk o sporym międzynarodowym doświadczeniu, grywał także w Polsce m.in. z braćmi Olesiami (w przygotowaniu płyta tego polsko-belgijskiego tria). Oprócz całej rodziny saksofonów (sopranowy, altowy i tenorowy) grywa także na japońskim flecie shakuhachi. I to w tym zespole było bardziej czuć ducha wielkiego Trane’a. Bynajmniej nie w postaci naśladownictwa – raczej w skupieniu, z jakim muzycy podążali za arabeskowymi liniami instrumentów dętych lidera, powadze i sile przesłania, które niosła ze sobą muzyka. Również w inspiracji muzyką afrykańską i orientalną można znaleźć powinowactwo z Coltrane’em. To był zdecydowanie najlepszy koncert pierwszego dnia imprezy.

Na deser dostaliśmy Christian Mendoza Group liderowaną przez młodego pianistę z Gandawy o korzeniach peruwiańskich. Dużo partii aranżowanych, niewiele ciekawych improwizacji, muzycy raczej bazowali na kunsztownych współbrzmieniach, rozbudowanych kompozycjach, przez co trudno było im się wykazać w partiach solowych. A znajdowało się w ich składzie kilku naprawdę ciekawych instrumentalistów np. saksofonista Joachim Badenhorst. Po znakomitym koncercie zespołu Manuela Hermii pozostawili lekki niedosyt.

Kolejny dzień (sobota) rozpoczął się od niecodziennego wydarzenia. W porozumieniu z władzami miejskimi Brugii na pięknym rynku (Grote Markt) o godz. 11:00 zabrzmiały standardy jazzowe grane... na XVIII-wiecznym carillonie (instrumencie zbudowanym z 47 dzwonów o łącznej wadze blisko 60 ton) w wykonaniu Carla van Eyndhovena. Po tym koncercie zostaliśmy zaproszeni na szklankę doskonałego belgijskiego piwa do miejskiej dzwonnicy (Belfort), gdzie można było zamienić kilka słów z muzykiem i opiekunem carillonu Frankiem Deleu.

Dalsze koncerty odbywały się już tradycyjnie w De Werf i rozpoczęły się od tria bardzo obiecującego pianisty Pascala Mohy (obok lidera Sal La Rocca - b i Antoine Pierre - dr). Mohy to gruntownie wykształcony, sprawny muzyk poruszający się w tradycji Billa Evansa i Keitha Jarretta. Nieobce są mu także dynamiczne pochody akordowe à la Herbie Hancock. W jego grze zwraca uwagę szlachetny liryzm, umiejętność kreowania nastrojów i swoista poetyka. Z pewnością warto śledzić jego karierę.

Po krótkiej przerwie na scenie znów pojawiło się trio z fortepianem w roli głównej – De Beren Gieren (Fulco Ottervanger - p, Lieven Van Pee - b, Simon Segers - dr). Jakże jednak inny był to zespół! Jeśli szukać jakichś porównań, to byłyby to z pewnością amerykańskie The Bad Plus i nieodżałowane E.S.T. Czyli ciągłe próby wyjścia z jazzowej konwencji, inspiracje rockiem i popem, żonglerka gatunkami i stylistykami, kompozycje zbudowane jak patchwork ze strzępów melodii – słowem muzyczny postmodernizm.

Niezbyt często można usłyszeć solowe koncerty na saksofon, a jeszcze rzadziej występy tego rodzaju, które są poprawnie zbudowane dramaturgicznie, ciekawe melodycznie, czyli mówiąc krótko – nie nudzą. Z pewnością za taki można uznać koncert Joachima Badenhorsta, którego wcześniej słyszeliśmy w składzie Christian Mendoza Group. Uwolniony ze sztywnego uniformu kompozycji i aranżacji, zaprezentował się jako interesujący, pomysłowy, doskonale operujący techniką okrężnego oddechu muzyk. Jego improwizowane utwory zagrane na klarnecie, klarnecie basowym i saksofonie tenorowym nie tylko nie nudziły, ale frapowały inwencją artykulacyjną, inspiracjami zaczerpniętymi z muzyki repetytywnej, a nawet elektronicznej i urodą melodyczną. Festiwalowa publiczność długo później dyskutowała na temat tego koncertu i przeważała opinia, że mamy do czynienia z wrażliwym i utalentowanym artystą.

Zupełnie inne podejście do materii jazzowej zaprezentował zespół Collapse. To kwartet wzorowany składem i muzyką na grupie Ornette’a Colemana z żywiołowym Jean-Paulem Estievenartem na trąbce i bardziej stonowanym Cedrikiem Favresse na saksofonie altowym. Nawiązania do odiomu Colemanowskiego były oczywiste, ale w całkowicie współczesnym sosie – słychać tam i etniczne tematy, i melodykę kojarzącą się z Dave’em Douglasem. Kreatywna sekcja rytmiczna z kontrabasistką Yannick Peeters i perkusistą Alainem Devalem aktywnie współuczestniczyła w budowaniu muzycznej akcji.

Wieczór zakończył kwintet Hamster Axis of the One-Click Panther. Muzyka tych młodych ludzi jest równie szalona jak ich nazwa. Rolę lidera pełni mający chyba ADHD perkusista Frederik Meulyzer – przez prawie cały koncert nadaktywny na swoim zestawie perkusyjnym, zakończył cały występ dosłownym demontażem swojej perkusji (jej fragmenty fruwały po sali!). Trzeba jednak oddać młodym Belgom, że w tym szaleństwie kryła się metoda – bo jeśli przeanalizować ich muzykę, to znajdziemy w niej dużo ciekawych partii instrumentów dętych (dwóch saksofonistów) rozpisanych w kontrapunkcie i unisono, piękne improwizacje fortepianu (Bram Weijters), ciekawe pomysły kolorystyczne perkusisty (w tym czasie rolę instrumentów perkusyjnych przejmowała reszta instrumentów).

Na ostatni dzień Belgian Jazz Meeting (niedziela) zaplanowano już tylko dwa koncerty, o niecodziennej dla jazzu godzinie 11:00. Oczywiście wszystko po to, by dać możliwość powrotu międzynarodowym gościom.

Dwa koncerty – ale bodaj najefektowniejsze na całym festiwalu. Pierwszy z nich w wykonaniu septetu Reve d’Elephant Orchestra to właściwie zderzenie dwóch grup – tria dętego (Pierre Bernard - fl; Michel Massot - tuba, tb, śpiew; Alain Vankenhove - tp, electronics) z prawdziwą orgią rytmów w wykonaniu tria perkusyjnego (Michel Debrulle, Etienne Plumer, Stephan Pougin). Łącznikiem obu tych formacji był niekonwencjonalny, momentami iście heavy metalowy gitarzysta Benoist Eil. Krzyżujące się rytmy afrykańskie, latynoskie, orientalne zderzone z ostinatowymi partiami dęciaków, które przeradzały się w nieokiełznane improwizacje przypominały chwilami zespoły Henry’ego Threadgilla, innym razem Willem Breuker Kollektief (tym bardziej, że muzycy tryskali równie abstrakcyjnym poczuciem humoru). Wszystko to oszałamiało słuchaczy i doskonale wprowadzało do Grande Finale imprezy, czyli występu Tuur Florizone & MixTuur.

Akordeonista i lider całego projektu Tuur Florizone zgromadził na scenie mały tłumek: Aly Keita z Mali na balafonie, Michel Massot na euphonium, Laurent Blondieau na trąbce, Marine Horbaczewski na wiolonczeli, Chrisa Jorisa na instrumentach perkusyjnych, Wendlavim Zabzone z Burkina Faso na perkusji, kontrabasistę Nicolasa Thysa i barwny żeński chórek z Konga. Afrykańska rytmika i wokalistyka przenikały się z tradycją francuskiego musette, rasowymi jazzowymi improwizacjami, wszystko wykonane ze sceniczną dezynwolturą, entuzjazmem, który chwilami nabierał niemal cech transu.

Ten iście multietniczny i multikulturowy finał belgijskiego showcase’u uświadomił wszystkim, jak dalece zmieniła się dzisiaj kultura europejska, jak wiele rozmaitych elementów i gatunków się na nią składa, i jak wiele tracimy dając się omamić wszelkim szowinizmom i nacjonalizmom.

Marek Romański


Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 10-11/2011

 


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu