Festiwale
Ahmad Jamal Quartet
fot. Janusz Różański

Bielska Zadymka Jazzowa 2011

Krystian Brodacki


Według słów prezesa Stowarzyszenia Sztuka Teatr Jerzego Batyckiego na program
13. Lotos Jazz Festivalu – Bielskiej Zadymki Jazzowej (16-20 lutego 2011), którą SST organizuje, złożyły się trzy nurty tematyczne; w swej recenzji będę się trzymał tego podziału.

Polacy z Amerykanami
Sięgnijmy do historii: u brzegów jazzu w Polsce nikomu nawet się nie marzyło, że kiedyś nasi muzycy nie tylko będą grać u boku jazzmanów z USA (vide Stan Getz z polską sekcją w 1960 r.), lecz także będą ich angażować do swych zespołów. Takim pierwszym odważnym był Andrzej Trzaskowski, który zaprosił do współpracy trębacza Teda Cursona, a było to w 1965 r. Musiało minąć jeszcze sporo lat zanim „Polish-American Stream” nabrał mocnych kolorów, myślę o działalności na terenie Stanów Michała Urbaniaka, Urszuli Dudziak i Adama Makowicza. No a potem takich fuzji było coraz więcej, i to na rodzimym polskim terenie, że wspomnę Jarosława Śmietanę, Piotra Wojtasika, Krzysztofa Popka, grupy Miłość czy Jazz Band Ball Orchestra. Dziś można mówić o pewnej tendencji, czy nurcie na naszej scenie: bez kompleksów zapraszamy Amerykanów (a są to nieraz muzycy z wysokiej półki), aby z nami grali i nagrywali, zapewniając im godziwe warunki.

Podczas Zadymki usłyszeliśmy trzy polsko-amerykańskie zespoły. Zacznę od bielskiego saksofonisty, flecisty i kompozytora Marcina Żupańskiego, który przywiózł do Polski trzech młodych jazzmanów z Chicago (na co dzień grają u siebie w kwartecie polskiego gitarzysty Macieja Barabasza, który w Bielsku wystąpił z nimi w roli gościa), a są to pianista Stuart Mideman, basista Patrick Mulcahy i perkusista Cliff Wallace. Przedstawili różnorodny program złożony z utworów lidera, zamieszczonych na jego autorskiej płycie „Marcin Żupański Chicago Quartet”; która niedawno się ukazała. Ich muzyka utrzymana była na ogół w pogodnym nastroju, choć z echami Coltrane’a. Rytmy latynoskie (np. w utworze Ion Positive) sąsiadowały z jazzem klasycznym (Brightness), słychać też było wpływy folkloru – warto wiedzieć, że Żupański prowadzi zespół Beskidians, nawiązujący do muzyki góralskiej z Beskidu Żywieckiego. Na koniec koncertu w sali Państwowej Szkoły Muzycznej zaprosił na estradę dwu muzyków z tej grupy – Przemysława Ficka (dudy i piszczałki) i Marcina Pokusę (skrzypce i śpiew), by wspólnie „podokazywali” z jazzowym kwartetem w utworze Beskid Blues, który to fakt piszący te słowa przyjął z aplauzem.

Płytę kwintetu Tomka Grochota pt. „My Stories” cenię za świeżość i osadzoną w tradycji nowoczesność. W zespole, obok lidera, Roberta Kubiszyna, Dominika Wani i Adama Pierończyka błyszczy amerykański trębacz Eddie Henderson, nie po raz pierwszy zresztą współpracujący z polskimi muzykami. Jednak do Bielska-Białej przywiózł perkusista krakowski skład nieco zmieniony, z Maciejem Sikałą na saksofonach i Henrykiem Gradusem na basie; dali sobie radę, choć wolałbym usłyszeć „Opowieści” Grochota w obsadzie oryginalnej. Przypuszczam, że był to „zespół jednej próby”, co dało się zauważyć w partiach aranżowanych: Hendersonowi i Sikale chyba zabrakło czasu na wzajemne „dotarcie”. Jeszcze drobna, ale istotna (i życzliwa!) uwaga pod adresem lidera – zapowiadanie utworów to też sztuka, której wszelako trzeba się nauczyć...

Trzeci, wielce ciekawy projekt z polsko-amerykańskiego nurtu pokazał coraz bliższy ścisłej czołówki fortepianowej w Polsce Piotr Wyleżoł. Kwartet w składzie: lider, Billy Hart - dr, Ed Schuller - b (obaj USA) i Robert Majewski - tp dowiedli tej prostej prawdy, że jeśli się ma coś do powiedzenia i umie to coś przekazać, wszelkie dyskusje na temat tzw. zmierzchu jazzu tracą sens. Tak sędziwy Hart, jak i Schuller (syn promotora III Nurtu Gunthera Schullera) to muzycy znakomici i zasłużeni, powiedziałbym jednak, że stanowili oni swego rodzaju dodatek, solidnie utkane tło – dla Piotra i Roberta. Pierwszy grał wysmakowane, mądre improwizacje (i to jakim dźwiękiem!); drugi czarował opowieściami z wyimaginowanego świata, gdzie istnieje tylko prawda, piękno i dobro; takie właśnie przesłanie zdaje się nieść jego trąbka, a przede wszystkim skrzydłówka. Wykonano ciekawie dobrany zestaw utworów – kompozycję Wyleżoła Nicolas Patu utrzymaną w duchu komedowskim, Kind Folk Kenny’ego Wheelera, tajemniczy Double Exposure Herbie’ego Nicholsa, balladę If One Could Only See Billy’ego Harpera, wreszcie Tamarę Sławomira Kurkiewicza, a na bis – Body and Soul oraz Saint Louis Blues, którego na polskich estradach nie słyszałem od niepamiętnych czasów.

Premiery
Do nurtu „premierowego” podczas 13. Zadymki należały (obok już wymienionych Żupańskiego i Wyleżoła) koncerty dwojga artystów zagranicznych: wokalistki Céu z Brazylii i wokalisty-basisty Avishaia Cohena z Izraela. Na ostro reklamowaną Brazylijkę cieszyłem się jak dziecko, bo uwielbiam muzykę z tamtych stron, i nie tylko bossa novę.

Cóż za zawód! Pani Céu to ładna, zgrabna dziewczyna i miło na nią spoglądać, póki nie zacznie tańczyć na scenie... Ale co tam taniec, w końcu nie musi być baletnicą. Gorzej, że przedstawiła repertuar godny dyskoteki w prowincjonalnym domu kultury. Jej muzycy grali prymitywnie, bez gustu, za to głośno. Poza jednym bodaj utworem Bubuia – ani śladu brazylijskiej lekkości, ekscytujących rytmów czy barw. Oczywiście ciżba młodych osób w klubie Klimat bawiła się przy Céu dobrze, jednak o ileż byłoby lepiej, gdyby na estradzie śpiewali np. Gilberto Gil czy Djavan. Prawdziwe wielkie gwiazdy Brazylii dziwnie jakoś omijają Polskę.

Co do Avishaia Cohena – „nie mam pytań”. W bielskim Teatrze Polskim podczas koncertu galowego miała miejsce światowa premiera jego najnowszej płyty „Seven Seas”. Podobno muzycy, którzy ją nagrywali, po raz pierwszy zobaczyli tę płytę właśnie 19 lutego w Bielsku. Dodajmy jednak, że nie wszyscy – w nagraniu wzięło udział dziesięcioro muzyków, natomiast na Zadymkę przybyło tylko trzech z nich: pianista Shai Maestro, perkusjonista Itamar Doari i lider.

Cohen rozpoczął koncert efektowną solówką na kontrabasie; dalej – ale już w trio – poszły utwory z płyty, głównie skomponowane przez Avishaia, niektóre z jego słowami (po hebrajsku), jak Dreaming, czy Ani Aff, ale był też utwór Oyfn weg shtet a boym (w jidysz) Marka Warshawsky’ego. Osnute nostalgią, oparte wyraźnie na motywach tradycyjnej muzyki żydowskiej, były te kompozycje zarazem bardzo jazzowe, dzięki improwizacyjnym zdolnościom całej trójki i rytmom wybijanym na różnych „przeszkadzajkach” przez Doariego, oraz przez lidera, który uderzając dłonią w pudło basu swoim zwyczajem wzbogacał paletę rytmiczną. To jego specjalność, doceniona przez Chicka Coreę, który już w latach 90. zaangażował go do swej grupy Origin. Słuchałem ich na Sardynii w 1998 r.: „Płynący nieprzerwanie strumień energii Cohena spotykał się z równie umocowaną into the groove odpowiedzią Corei, obaj świetnie się rozumieli...”, napisałem wtedy w JF w recenzji z Cagliari Jazz Festival. Nie miałem wątpliwości, że o tym jeszcze nieznanym basiście wkrótce będzie głośno. Koncert izraelskich muzyków spotkał się w Bielsku z bardzo gorącym przyjęciem, wręcz owacyjnym; szkoda, że na sali nie było prof. Grossa, iżby zobaczył, jak wygląda naprawdę „polski antysemityzm”...

Były jeszcze dwie ważne – przynajmniej dla mnie! – premiery Zadymki, podczas finału dorocznego festiwalowego Konkursu, a mianowicie występy wokalistki Niki Lubowicz z zespołem (zwrócili mą uwagę puzonista Michał Polcyn i pianista Nikola Kołodziejczyk) i grupy Atom String Quartet. Lubowicz dysponuje niebywałą techniką wokalną, dlatego mogła sobie pozwolić na gardłołomny scat w Giant Steps. Ciekawie zaaranżowała Softly, zmieniając tempo na bardzo powolne. Międzynarodowe jury (z Mikiem Hennessym) pod dowództwem Ptaszyna przyznało Nice i jej zespołowi drugą nagrodę, wyróżniając zarazem Kołodziejczyka.

Nagrodę pierwszą, czyli Jazzowego Aniołka otrzymał Atom String Quartet, grający własne kompozycje, częściowo pod wpływem The Turtle Island String Quartet. Atom brzmi świetnie! Oto skład: Dawid Lubowicz, Mateusz Smoczyński - skrzypce, Michał Zaborski - altówka, Krzysztof Lenczowski - wiolonczela. Nazwisko Smoczyńskiego jest już dobrze znane (przypominam Dni Seiferta w Krakowie w 2009 roku!), ale pozostali Atomiści także zasługują na uwagę.

W koncercie galowym przedstawili program inny niż przed obliczem jury: między innymi dwa standardy: Beautiful Love i, z udziałem Niki Lubowicz, Spain, ale oczywiście były też utwory własne jak Triton Blues i Zakopane Smoczyńskiego (powiało od Podhala...), czy First Waltz Lubowicza. Mało kto z publiczności zauważył, że to nie jest ten zespół, który zwyciężył w Konkursie. Smoczyński musiał wyjechać na Dni Seiferta do Trzcianki, aliści natychmiast znalazł zastępstwo – Bartłomieja Staniaka, a ten perfekcyjnie wcielił się w rolę Mateusza.

Gwiazdy
Oprócz Cohena były na Zadymce takie trzy: Candy Dulfer, Joshua Redman i Ahmad Jamal, wszyscy ze swoimi zespołami. Mimo już nie pierwszej młodości Candy Dulfer nadal jest bardzo atrakcyjną kobietą i na tym koniku zapewne długo jeszcze pojedzie, nie zmieniając wiele ani w swej funkowo-popowej muzyce na saksofonie altowym, ani w swym śpiewie. Nie musi zmieniać – od czasów Lily Was Here ludzie taką właśnie ją lubią, niektórzy kochają. Klub Klimat wypełnił się zatem ogromnym tłumem, nastrojonym na muzykę lekką, łatwą, przyjemną, do tańca prowokującą – i taką też otrzymał. Tyle „w tym temacie”.

Joshua Redman przybył ze swym triem (Reuben Rogers, kontrabas; Gregory Hutchinson, perkusja), o którym pisać mogę tylko w superlatywach. Sądziłem dotąd, że Joe Henderson ustanowił przed laty najwyższy osiągalny w jazzie standard gry saksofonu z basem i perkusją, bez fortepianu (w 1987 r. na płycie „Evening With Joe Henderson” z Charlie’m Hadenem i Alem Fosterem oraz w 1991 r. na płycie „The Standard Joe”, z Rufusem Reidem i Fosterem).
Redman, dziś chyba u szczytu swych możliwości, właśnie w tej formule tworzy nowe światy – dzięki swej niebywałej wyobraźni, szalonej ekspresji, energii. Jest to opowieść o przekraczaniu granic, ale pod kontrolą – dźwięki Redmana nigdy nie epatują „brudami”, wrzaskiem czy charkotem (jak niektórzy „frytowcy”), a jednak są kwintesencją wolności. I jazzu! Rytm jest tu pierwszoplanowy, no a mając takich partnerów, jak Rogers czy Hutchinson (który nota bene kiedyś nagrywał z Joe Hendersonem), można szaleć.

Co jest szczególnie ważne? Skoro muzyk ze swych żył i ścięgien dobywa muzykę o wysokim napięciu emocjonalnym, nie może to nie wpływać na jego zachowanie na scenie: Redman poddaje się rytmowi własnej muzyki, jego ciało tańczy, jego gesty są jakby dokończeniem, domknięciem frazy, którą właśnie zagrał na saksofonie. Podobnie reaguje Hutchinson. Trio zagrało m.in. utwory z ostatniej płyty Redmana „Compass”, jak Hutchhikers Guide i Ghost, lecz także standardy East of the Sun and West of the Moon i Sophisticated Lady; nie zabrakło bluesa.

Ahmad Jamal, młodzieniec 80-letni, znokautował wszystkich! Mam ten honor, że jako pierwszy polski publicysta przepro¬wadziłem wywiad z Jamalem, podczas festiwalu Umbria Jazz ’87 w Perugii (ukazał się tylko w angielskim wydaniu JAZZ FORUM, nr 108/1987). To wstyd, że dopiero w 1999 r. Jamal, jeden z ostatnich autentycznych Gigantów Jazzu (piszę to bez źdźbła przesady) pierwszy raz dotarł do Polski, do Poznania. To wstyd jeszcze większy, że nigdy nie zaproszono go do Warszawy. A czy to nie wstyd, że jego płyt w Polsce niemal w ogóle nie ma w sklepach muzycznych?

Rycerz „amerykańskiej muzyki klasycznej”, jak od lat nazywa jazz, na szczęście nadal jest w pełni sił twórczych, a jego koncert w Teatrze Polskim w Bielsku chłonąłem z podziwem i wzruszeniem. Towarzyszyli mu najwierniejszy z wiernych – basista Jammes Camack, mistrz perkusji Herlin Riley i perkusjonista Manolo Badrena (w latach 70. w Weather Report ). Ahmad, „perkusista fortepianu”, lubi otaczać się rytmikami. Oczywiście była nieśmiertelna Poinciana, utwór, którym dawno temu Jamal przełamywał uprzedzenia jazzowych ortodoksów do rytmów latyno-amerykańskich (robił to zresztą przy innej okazji, do swej wersji piosenki Billy Boy wprowadzając bongosy), a na bis był nawet standard Like Someone in Love.

Mnie urzekła jednak najbardziej kompozycja Jamala Topsy Turvy, w której artysta jakby wyłożył swą ideologię muzyczną – najpierw był wstęp, z poszarpanym rytmem, z sekwencjami gwałtownie uderzanych oburącz akordów, którym jak cienie towarzyszyły bas i perkusja. Dynamika falowała, nigdy nie trwając długo na tym samym poziomie, a fortissimo nagle przeszło w pianissimo. Wyłonił się temat, pozornie pastelowy, łagodny, ale nie należało się łudzić, że pozostaniemy długo w tej aurze.

Jamal kocha kontrasty. Od klawiatury stale steruje akcją, on tu jest niekwestionowanym wodzem, jego partnerzy (ale i zarazem – poddani) są gotowi na każde jego skinienie. Ani oni, ani my, słuchacze, nigdy nie jesteśmy pewni, co się wydarzy za chwilę. Totalna improwizacja, przepojona rytmem. To jest właśnie Jamal.

Naturalnie festiwal dostarczył innych jeszcze wzruszeń, że wspomnę koncert Big Bandu Instytutu Jazzu w Katowicach pod dyrekcją prof. Andrzeja Zubka i wyprawę z pochodniami (zapewniam, że nie miało to nic wspólnego z faszyzmem!) na mroźną i ośnieżoną górę Szyndzielnię do schroniska, by tam posłuchać zespołu ludowego Śtyry i Hillbilly Moon Explosion ze Szwajcarii, wolę jednak pozostawić Czytelnika w atmosferze mego zauroczenia muzyką Jamala i dodać pewną refleksję na koniec: obserwując, jak Ahmad rządzi tokiem wydarzeń na scenie nagle uświadomiłem sobie, że to mi przypomina... Milesa Davisa! Tak! Teraz w najmniejszym stopniu nie dziwię się, że Miles wymieniał tego artystę wśród swych nielicznych faworytów.

Krystian Brodacki

Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 3/2011
 


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu