Wywiady
Ryszard Darmosz
fot. Tadeusz Link

Wywiad opublikowany
w JAZZ FORUM 3/1999

Błękitny Jazz



Z Ryszardem Damroszem, twórcą i szefem legendarnej orkiestry Błękitny Jazz, rozmawiał na łamach JF Marek Gaszyński.

JAZZ FORUM: Panie Ryszardzie, obaj jesteśmy radiowcami - proszę opowiedzieć nam pokrótce o swojej pracy w tej instytucji...

RYSZARD DAMROSZ: Do Polskiego Radia w Warszawie przyszedłem w maju 1949 roku. Rozpocząłem pracę w Redakcji Muzycznej, w dziale programów ogólnopolskich, a do pracy przyjął mnie Roman Jasiński. Redakcję Muzyki Rozrywkowej prowadził Władysław Szpilman, a Ludowej i Kameralnej Henryk Swolkień. Pracowałem przy tworzeniu programów, pomagałem we współpracy z rozgłośniami regionalnymi, ale nie byłem autorem audycji. Razem z p. Rezlerem, starszym bratem kompozytora i dyrygenta Arnolda Rezlera, zajmowałem się głównie sprawami koordynacji programu. A potem, już po Zjeździe Intelektualistów we Wrocławiu, objąłem kierownictwo tego działu. Komponowałem, robiłem aranże – początkowo dla orkiestry Jana Cajmera, następnie orkiestry smyczkowej i symfonicznej, a potem głównie pisałem i komponowałem dla Rachonia. Pracowało mi się doskonale aż do momentu, w którym dowiedziałem się, że zostanę zwolniony.

Dostałem bardzo poufną wiadomość, że ze względów politycznych - zważywszy na moją AK-owską przeszłość – dostanę niebawem wymówienie. W gronie kolegów starałem się nie dyskutować nigdy na tematy polityczne, natomiast trudno było mi się powstrzymywać przed wygłaszaniem politycznych dowcipów. Moim ulubionym tematem było sądownictwo w Związku Radzieckim. A że w radiu bardzo rozbudowana była ...spółdzielnia ucho”, moje dowcipy dotarły gdzie trzeba i... takie były tego konsekwencje. Dział personalny miał wtedy wszędzie swoje wtyczki. Zaczęto grzebać w moje papierach i doszukano się, że byłem oficerem Armii Krajowej. Ale uprzedziłem moich szefów. Od pewnej osoby, która już nie żyje, dostałem wiadomość, że mnie zwolnią, i sam złożyłem wymówienie. Ten ktoś był w partii, zajmował tam bardzo wysokie stanowisko, a z drugiej strony był moim przyjacielem. Więc uprzedziłem Urząd Bezpieczeństwa, który zadecydował, że absolutnie w Radiu nie mogę pracować. Ta sama osoba znalazła mi od razu pracę w warszawskim teatrze „Syrena”, gdzie mogłem sobie spokojnie pracować. Potem, gdy tworzył się Błękitny Jazz, o mojej przeszłości zapomniano. Było to już po odwilży, po śmierci Stalina i słynnym referacie Chruszczowa, wtedy przeszłość nie była już takim ciężarem. Potem nawet dość szybko, dzięki moim wysoko postawionym przyjaciołom, dostałem paszport – ręczyli za mnie, że nie ucieknę. W późniejszym okresie miałem nawet propozycję przystąpienia do PZPR, ale spytałem: „Czy chcecie mieć wśród siebie czarną owcę?” – i propozycji nie ponawiano.

JF: A jak to było z Błękitnym Jazzem?

RD: Już w 1954 r. zgłosili się do mnie dwaj panowie: dyrektor Ogólnopolskiej Estrady p. Michał Duda i jego zastępca. Nagrywałem wtedy płyty w Polskich Nagraniach. Interesowała mnie muzyka instrumentalna i aranżowałem na zespół smyczkowy, zaproponowali mi założenie zespołu muzycznego wspólnie z kompozytorem Markiem Sartem. Sarta znałem, ceniłem go, ale odmówiłem z nim współpracy, bowiem przyjaźniłem się wówczas z Waldemarem Maciszewskim, doskonałym pianistą i kompozytorem, i to właśnie z nim chciałem prowadzić zespół. Był artystą wielkiej klasy, a poza tym interesował się jazzem. Ale wtedy jeszcze nie było mowy, że ten mój nowy zespół ma grać jazz, ma mieć słowo „Jazz” w nazwie. To miał być Państwowy Zespół Muzyki Rozrywkowej.


JF: A propos, jaka była wtedy muzyka rozrywkowa?

RD: Do śmierci Stalina, a także nieco później, wszystkie próby nowoczesnej aranżacji czy interpretacji utożsamiane były z muzyką amerykańską i taka muzyka była piętnowana. Pytano: jak można powielać muzykę imperialistów? Muzyką rozrywkową były nagrania orkiestr (np. Kostelanetza) i właśnie taką muzykę, nowocześnie aranżowaną, chciałem robić z moim zespołem. W Polsce muzykę taneczną, ale taką bardzo ociężałą, grała orkiestra Jana Cajmera, dla której wtedy też pisałem i aranżowałem. W zespole tym wówczas śpiewali: Marta Mirska, Andrzej Bogucki i chór Czejanda. A wracając do tego nowego zespołu: pozostawiono mi pełną swobodę w dobieraniu muzyków. Ponieważ nie chciałem grać jazzu, nie sięgałem do zespołów jazzowych, a raczej do filharmoników.

I tu postawił mi weto minister kultury i sztuki, gdyż rozbiłbym filharmonię, dając znacznie lepsze warunki finansowe, bo Estrada na założenie zespołu dała mi wielkie pieniądze. Więc po interwencji p. Wodiczki iministra sięgnąłem do muzyków radiowych i kawiarniano-knajpianych. Gdy do Warszawy przyjechał Jan Walasek, zaprosiłem i jego. Potem dołączył Władysław Kowalczyk, świetny saksofonista. Miałem do wyboru jego albo Alfreda Pradellę, ale Pradella był już mocno związany z radiem. A Walaska słyszałem w Warszawie na którejś imprezie pod hasłem „Jam Session” i zachwyciła mnie jego gra na saksofonie. Z orkiestry Wicharego przyszła wokalistka Carmen Moreno, która już w moim zespole poznała swego późniejszego męża – właśnie Janka Walaska. Przypadkowo trafił do mnie Rene Glaneau. Jeao z kolei protegował Ryszard Sielicki, kompozytor, dla którego Glaneau nagrał wcześniej kilka francuskich piosenek. Naprawdę nazywał się Roman Środa i był synem górnika polskiego, reemigranta z Francji. U mnie zaczął od słynnej Małej pszczółki, a potem śpiewał m.in. Moulin d’amour. Bardzo mi się też przydał Chór Czejanda, który ze mną nagrywał i koncertował.

JF: Panie Ryszardzie, cały czas mówimy o muzyce rozrywkowej. Skąd wiec wzięła się nazwa Błękitny Jazz?

RD: To było niestety moje nieszczęście. Wcale nie chciałem grać jazzu, nie byłem jazzmanem. Chciałem grać polską muzykę rozrywkową, tworzyć polski repertuar rozrywkowy, tylko z elementarni jazzu i muzyki amerykańskiej, ale też nie jazzowej. Takie miałem plany, ale pewnego razu dodano mi do zespołu kilku panów, którzy nie mieli nic wspólnego z muzyką, a mieli - jak sami mówili - zajmować się jedynie czuwaniem nad stroną administracyjną. I ci panowie zaczęli mi doradzać, że może będzie lepiej, jeśli do nazwy dodamy stówo „jazz", że to teraz takie modne, popularne, że ta muzyka będzie się lepiej sprzedawała. Mieliśmy się najpierw nazywać Błękitni, no i trzeba było zmienić nazwę na Błękitny Jazz. Nie miałem po prostu innego wyjścia, a po zmianie nazwy trzeba było muzykę zespołu o wiele bardziej nasycić elementami jazzu. I wtedy zaczął mi bardzo pasować Walasek i inni muzycy, którzy potrafili improwizować. W każdym razie ja wolałem prowadzić zespół raczej z aranżacjami typu sweet, a nie jazz.

JF: Jazz w Polsce już wtedy istniał, a nawet miał się nieźle. Jak na pana patrzyli polscy muzycy jazzowi?

RD: Ja nie byłem dla nich konkurencją, nie chciałem być konkurencją. Wszystko psuła ta głupia nazwa Błękitny Jazz. W każdym razie nazwa dla moich muzyków nie była w zasadzie ważna. Tam było dużo klezmerów, dla których ważne były pieniądze. I pieniądze niestety spowodowały rozbicie orkiestry, one były najważniejsze dla moich menedżerów. Dostawialiśmy duże dofinansowanie z Ministerstwa, z Komisji Kultury w Sejmie i od innych oficjalnych urzędów. Organizowano nam koncerty, dbano o nas i pod tym względem nie mogę nikomu niczego zarzucić. Byłem dyrektorem całości, nie tylko artystycznym, więc kiedyś zaczęła interesować mnie strona finansowa naszej działalności. Zacząłem przeglądać księgi rachunkowe, w których natrafiłem na wydatek pod nazwą „dekoracja” – suma ponad 60.000 zł. To były wielkie pieniądze, a cała nasza dekoracja to był czarny welwet. Więc kto wziął te pieniądze za dekoracje? Szukam głębiej, a tu pozycja „taksówki dla dyrektora Damrosza” i znów wielka suma. A ja nigdy taksówkami nie jeździłem!
To mnie zdenerwowało i poprosiłem Lecha Terpiłowskiego, żeby zaatakował linię repertuarową Błękitnego Jazzu, żebym potem sam mógł na ten list w prasie odpowiedzieć. Terpiłowski napisał, że u mnie podstawą repertuaru są amerykańskie standardy, że nie spełniam obietnic i nie rozwijam repertuaru polskiego. I ja na ten list odpowiedziałem.

Pisałem, że narzucono mi słowo „jazz”, że nie mam zupełnie swobody w dobór repertuaru. Chciano mnie zmusić do wycofania tej repliki, ale nie dałem się zastraszyć i gdy wróciłem z Błękitnym Jazzem z koncertów po Związku Radzieckim, zabrałem wszystkie papiery o nadużyciach, poszedłem do ministra Kuryluka, który natychmiast odwołał szefowstwo Estrady, ale na utrzymanie zespołu było za późno. Po powrocie z ZSRR zaproponowano nam urlopy. Ja z taką grupą – Zenon Wiktorczyk, Jerzy Jurandot, ktoś tam jeszcze – wyjechałem do Francji na badanie tamtejszego rynku muzycznego. Kiedywróciłem, zespołu już nie było. Grupą kierował Jan Walasek, a ja mogłem tylko przejąć kierownictwo artystyczne. Na to się nie zgodziłem i kierownictwo artystyczne przejął Edward Czerny.

JF: Ile czasu istniał pana zespół?

RD: Zespół w zasadzie zawiązał się wiosną 1955 roku. Pierwsze koncerty – w Wałbrzychu i Jeleniej Górze – mieliśmy w styczniu 1956 r. Oficjalna premiera odbyła się w lutym 1956 r. Kultury w Warszawie, potem graliśmy w teatrze na Żoliborzu, a także w kilku większych miastach Polski. Repertuar w zasadzie był bez zmian, musieliśmy tylko wycofać Błękitną rapsodię Gershwina. Najpierw miał ją grać Waldemar Maciszewski. Po jego tragicznej śmierci grała ją pewna pani, której nie bardzo to wychodziło. Ona przez pewien czas musiała grać, bo jej mężem był mój certmistrz (wtedy też były układy), ale po jakimś czasie zrezygnowaliśmy z tego dzieła. I na początku czerwca 1956 r. wyjechaliśmy na koncerty do Związku Radzieckiego.

JF: Jak tam było? Czy musieliście zmieniać repertuar? Jak was tam przyjmowano?

RD: Przyjmowano nas tam entuzjastycznie. Zaczynaliśmy w parku Ermitaż w Moskwie i to było wielkie „hallo”. Tam wszyscy widzowie się nie mieścili, trzeba było grać na okrągło przez dwa tygodnie, musieliśmy zrezygnować z wolnych dni. Potem przenieśliśmy się do Parku Gorkiego, gdzie batalion
musiał pilnować porządku. Znów dzień graliśmy dla 15 tysięcy osób, po kilka razy dziennie.

W Moskwie w sumie graliśmy cały miesiąc. Potem miesiąc grania w Leningradzie, dalej Odessa, Kijów, Lwów.


JF: Na zdjęciach z tych koncertów widzieliśmy wielu radzieckich muzyków – Adi Roznera, Leonida Utiosowa. Jak was przyjmowali tamtejsi muzycy?

RD: Im też się nasz zespół podobał. Z tym, że my byliśmy zespołem bardzo młodym, nie byliśmy tak zgrani jak orkiestry radzieckie. Nie graliśmy tak perfekcyjnie jak oni. U nich było z góry ustalone, że jak wstają puzony, to równiutko odwracają się w prawo, potem w lewo. U nas tak równo nie szło, myśmy takich cudów nie robili. Za to graliśmy bardziej żywiołowo. Pamiętam, że oni muzykę aranżowaną „pod Amerykanów”, ale były to przede wszystkim tematy rosyjskie. I po tych wielkich sukcesach i wielkich pieniądzach, które tam zarobiliśmy, wróciliśmy do Polski. Krótko potem – jak już powiedziałem – Błękitny Jazz przestał istnieć.

JF: I gdzie znalazł pan pracę?

RD: Ja w zasadzie nie szukałem pracy. Miałem duże wpływy z ZAiKS-u za moje kompozycje i duże pieniądze przywiezione z Rosji. Ponownie wyjechałem do Francji, a kiedy wróciłem, organizowano właśnie Zespół Pieśni i Tańca Marynarki Wojennej i zaproponowano mi utworzenie zespołu estradowego Flotylla.

 


Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu