Festiwale
Makoto Ozone i Anna Maria Jopek
fot. Jan Rolke

Chopin i Jego Europa

Piotr Iwicki


Warszawski festiwal od pięciu lat przyciąga melomanów, którzy nie tylko skupiają swoje zainteresowania na dziele mistrza Fryderyka, ale również szukają źródeł jego inspiracji, tła kulturowego i muzycznego chopinowskiej epoki oraz tego, jak ta muzyka i cała chopinowska spuścizna wywarła piętno na innych. Choć nazwisko naszego mistrza i Stary Kontynent pojawiają się w tytule znakomitego festiwalu, to w programie można znaleźć dzieła kompozytorów niemal wszystkich epok i kontynentów. A to oczywiście cieszy i nikogo nie dziwi, bowiem ktoś, kto sądzi, że w czasie Festiwalu Mozartowskiego w Salzburgu grywa się wyłącznie dzieła Amadeusza, jest tak samo w błędzie jak ten, kto myśli, że w czasie festiwali North Sea Jazz i Montreux Jazz rozbrzmiewa wyłącznie jazz.

Tegoroczna edycja była bardzo kolorowym stylistyczno-gatunkowym przekładańcem, który zachwycił zarówno bywalców filharmonicznych sal, jak i jazzowych klubów. My skupiamy się na tym, co mniej lub bardziej wiązało się z jazzem, dodając jedynie, że w programie festiwalu znaleźli się giganci muzyki klasycznej tacy jak m.in. Marta Argerich, Maria Joăo Pires, Dang Thai Son, Fabio Biondi z zespołem, Ewa Pobłocka, Kaja Danczowska, Joshua Bell (grał nam porywająco na wartych 4 miliony dolarów skrzypcach Stradivariusa z 1713 roku, onegdaj należących do polskiego mistrza Bronisława Hubermana, a których historia mogłaby służyć dzięki wielokrotnym kradzieżom, za scenariusz świetnego filmu), Mischa Maisky, Frans Brüggen i jego słynna orkiestra, Janusz Olejniczak, Fou Ts’Ong, natomiast klasycznego pianistycznego nelsona zakładali nam panowie Nelson Goerner i Nelson Freire. Uff! Jeśli dodać, że jazz miał równie silną obsadę, to można mówić o festiwalowym fenomenie formatu światowego.


Fryderyk Stańki
Zapewniam, że nie chodzi tutaj o słynną statuetkę – „polskie Grammy”, którą Tomasz Stańko wielokrotnie dzierżył w dłoni, ale o osobliwą, autorską wizję muzyki Fryderyka Chopina którą właśnie Stańko jako pierwszy jazzman zaprezentował nam w ramach festiwalu „Chopin i Jego Europa”. I powiem szczerze, koncert był piękny, ale chyba słowo Chopin w programie zostało potraktowane bardziej jako „wytrych” do tego, aby osadzić ten występ w ramach imprezy, niż coś, co determinuje program recitalu.

Owszem, koncert w wypełnionym szczelnie klubie Palladium rozpoczął pierwszymi dźwiękami Preludium nr 15 Des-dur z op. 28 nasz budzący wielkie nadzieje pianista Dominik Wania (nowy członek kwartetu Stańki), jednak okazało się ono wyłącznie tłem do bardzo swobodnej introdukcji. Po tym byliśmy świadkami typowego „Stańkowego” koncertu, w którym chopiniana pełniły bardziej rolę interludiów pomiędzy kompozycjami naszego znakomitego jazzmana, tylko chwilami pobudzając muzyków do wyrażenia kilku nut improwizowanej opinii na temat wielkości mistrza Fryderyka. Jedynie w wypadku Preludium nr 7 A-dur op. 28 można było mówić o odrobinie większej dawce improwizacji, tym bardziej, że powróciło ono w formie bardzo przetworzonej jako introdukcja w bisie. W tym koncercie słowo Chopin obecne było chyba bardziej jako klucz do rozumowania, szukania polskości, słowiańskiej liryki, eteryczności i romantyzmu.

Genialnie z liderem współdziałali jego muzycy, ze wspomnianym Dominikiem Wanią i Sławkiem Kurkiewiczem (to bez wątpienia jeden z najlepszych kontrabasistów, z którymi Stańko grywał) na czele. Wielkie brawa zdobył zasłużenie perkusista Olavi Louhivuori, czujny w akompaniamencie (brawa za Komedowską Kattornę), jak i pięknie grający solówki, w których tak samo czarował barwą, co dynamicznym zróżnicowaniem. Ten mający niespełna 30 lat muzyk, to bez wątpienia kolejny as w talii Stańki.
Ciekawie wypadł ten koncert również pod względem socjologicznym… widowni. Tę zdominowali klasyczni melomani jak i czołowi krytycy „poważni” dla których muzyka Stańki jest pewnym wyzwaniem. Jednak – co słychać było w pokoncertowych wypowiedziach – pojmują oni naszego trębacza jako człowieka muzycznego establishmentu, gwiazdę niekwestionowaną. Bezwzględnie zasłużenie.


Więcej Caine’a!
Kolejny koncert „jazzowy” zapowiadał się jako połączenie akustycznego brzmienia fortepianu, ludzkiego głosu, piękna barwy wiolonczeli, perkusyjnego imperium i elektronicznych (w tym również multimedialnych) sztuczek. Tytuł intrygował – „Chopin’ Around – Preludia – Portrety – Wizje”, a finalny sukces był tylko częściowy. Artyści: Uri Caine (fortepian), Agata Zubel (śpiew); Andrzej Bauer (wiolonczela, elektronika); Cezary Duchnowski (elektronika, fortepian), Jacek Kochan (perkusja, instrumenty perkusyjne); Maciej Walczak (wizualizacje) zaanektowali do swoich potrzeb 11 spośród 24 chopinowskich preludiów. Raz czyniąc to ze smakiem i klasą (choćby Preludium e-moll czy c-moll), kiedy indziej rozbijając się o wtórność w stosunku do wcześniejszych dokonań Caine’a (patrz kamień milowy podobnych muzycznych transformacji – mahlerowski Urlicht z 1997 roku).

I ta wtórność, kalka – niestety – mnie zniesmaczyła. Mając taki aparat wykonawczy (Zubel, Caine, Bauer) można góry przenosić, a nie tylko Chopina w świat dźwięków z pogranicza jazzu czy eksperymentu. W tej opinii nie byłem odosobniony. I to właśnie wymieniona trójka uratowała całe przedsięwzięcie przy niebagatelnym wtórze ciekawych, chwilami wręcz wybornych wizualizacji Walczaka. Aż chciało się zakrzyknąć: Więcej Caine’a!

Gdy ten geniusz pianistyki bawił się nakładając w niby-ragtime’owych bluesach chopinowskie tematy, zmieniając tryb z moll na dur, reharmonizując frazy, odkrywaliśmy spuściznę mistrza Fryderyka niejako na nowo. Caine pokazywał nowe tory myślenia, tworzył nową wartość, sięgał w tej konwencji szczytu. A to w sztuce najważniejsze, o czym chyba niektórzy zapomnieli. Kunszt naszej światowego formatu wokalistki, wsparty wirtuozerią wiolonczelisty w dialogu z Caine’em dawały możność obcowania z czymś nieprzeciętnie pięknym. Ale co z tego, skoro za chwilę misternie budowana forma padała przytłoczona nijakością. Owszem, słychać było ogrom włożonej w przedsięwzięcie pracy, lecz górę wzięło zasłuchanie we wcześniejsze dokonania Caine’a kosztem oryginalności. Szkoda.


Iberia vs Orient
Kolejne dwa interesujące nas koncerty upłynęły pod znakiem flamenco z silnymi chopinowskimi akcentami oraz osobliwej, pięknej wizji uswingowionego Chopina w wykonaniu Makoto Ozone i jego gości.

Pierwsza część występu Paco Peñii i jego tanecznej kompanii była typowym koncertem w rytm andaluzyjskiego kanonu tej muzyki. Dopiero w drugiej części gigant flamenco pokazał wraz z własnym Flamenco Dance Company jak przełożyć Chopina na język improwizacji jazzowej silnie podszytej rytmami tak chętnie anektowanymi przez Chicka Coreę. Zwłaszcza kompozycje w metrum trójdzielnym wypadły wspaniale, tak jakby mistrz Fryderyk pisał je z myślą o translacji na język passo doble. Walc a-moll podobnie jak Mazurek nr 4 z opusu 57 zabrzmiały tak, jakby zostały wymyślone nie pod wpływem uroku mazowiecką równiną a bezmiarem surowego krajobrazu Andaluzji. Chyba najpiękniejszym momentem był ten, w którym tancerz mistrza Paco „wytańczył” wspomnianego Walca tak, że nawet płci brzydkiej ciarki chodziły po plecach. To było „coś”!

Na kompletnie innym biegunie emocjonalnym leżał koncert Makoto Ozone, który nie ograniczył się do interpretacji w wersji „live” znakomitego albumu „Road To Chopin”. Na ściągniętym prosto z Japonii najnowszym modelu fortepianu Yamaha (grał na nim jako pierwszy, po nim zagrają jesienią uczestnicy słynnego chopinowskiego konkursu) pokazał, jak muzykę Chopina można przełożyć na jazz z silnym piętnem japońskiej czasowej swobody. Nie tylko bawił nas piękną grą, ale również bardzo osobistymi opowieściami.
Cały koncert rozpoczął od ukłonu w stronę publiczności oraz nie mniej „głębokiego” w kierunku rozwieszonego w tle portretu Chopina. Gdy pisałem o jego chopinowskiej płycie zaznaczyłem, że już kilka tygodni starsza interpretacja koncertowa w Tokio była inna, radykalniejsza, głębsza.

W Warszawie dostaliśmy niemal filozoficzny traktat o tym, jak słyszą Chopina tam, zwłaszcza ci, którzy czują blue-nutę. Na scenie lidera wspierali Gregoire Maret (brawa za piękne połączenie Preludium e-moll z Jobimowskim How Insensitive) oraz Ania Maria Jopek (porywająca zabawa z Nie ma czego trzeba i Cyraneczką). Festiwalową publiczność zdumiał zwłaszcza słynny Szwajcar, postać kompletnie fanom „klasycznym” nieznana. Po występie znamienici krytycy „poważni” nie szczędzili mu pochwał, zaskoczeni możliwościami… harmonijki ustnej. Cóż, mają lekcję do odrobienia.

A Ozone? Mnie porwał, podobnie jak siedzącego trzy rzędy bliżej słynnego chopinistę Nelsona Goernera. Jest jednak małe „ale”. Ozone dwa razy przekroczył delikatną granicę obciachu. Raz, gdy zagrał swoją kompozycję, którą nawet krytycy „klasyczni” dostrzegli słusznie jako kalkę... Chicka Corei (chyba przechodzi chorobę wieku średniego pod tytułem „Chickomania”); drugi zagrawszy kalecząc niemiłosiernie Etiudę nr 4 z opusu 10., po koncercie sam poddawał pod wątpliwość celowość tego wykonania: „Dałem się namówić. Niepotrzebnie.” – skwitował.

Bobby nie zawodzi
Dwuznaczność nadtytułu tego akapitu jest przypadkowa. Nie od dzisiaj wiadomo, że Bobby McFerrin to pewniak, człowiek, który nie tyko z big bandem, ale sam jak palec na scenie potrafi bawić publiczność godzinami. Tym razem z jazzową orkiestrą Norddeutscher Rundfunk, czyli znanym nie tylko za Odrą Big Bandem NDR prowadzonym przez samego Gila Goldsteina (za bębnami siedział nie kto inny jak Alex Acuña) z urastającym do roli samoistnej gwiazdy zespołu naszym klawiszowcem Władysławem „Adzikiem” Sendeckim, zabrali nas w dwugodzinną podróż po muzyce Chopina pełnej ukłonów w stronę klasyki jazzu.

Był więc Chopin na modłę modern-swingu, kiedy indziej w sosie boogie-woogie, a bywało, że mistrz Fryderyk odwiedzał karnawał w Rio bądź dotykał finezji aranżacyjnej á la Gil Evans i Maria Schneider. Tu znakomicie wypadała sekcja drzewa, zwłaszcza w partach rozpisanych na flety. Chopinowskie mazurki, polonezy, walce czy preludia stawały się u Goldsteina suitami, w których cała forma stawała się gruntem do jazzowych eksperymentów (raz udanych, kiedy indziej mniej), zaś szef łączył je w mini suity, pewnie prowadząc zespół wtórując sobie jednoczesną grą na akordeonie. I to właśnie brzmienie tego instrumentu w piękny sposób dodawało ludycznego zaśpiewu całości, a to skrzętnie wykorzystywał McFerrin, tutaj zdecydowanie osadzony w roli niemal instrumentalnej (jego głos był traktowany na równi z innymi barwami big bandu). Oczywiście na wokaliście spoczywał ciężar prowadzenia większości improwizacji, jednak swoją wielkością Amerykanin nigdy nie przytłoczył całej formy.

Fantastyczne momenty koncertu to również te, kiedy do głosu dochodził Adzik Sendecki, każdą nutą pokazujący zarówno przy fortepianie jak i modulowanym elektronicznie Fenderze, że w Europie jest na jazzowym topie. Podobnych wątpliwości nie mieliśmy również, gdy na scenie w charakterze gości pojawiły się Ania Jopek i Ula Dudziak (Ta ostatnia w tym samym miejscu w ramach Jazz Jamboree wtórowała McFerrinowi dokładnie ćwierć wieku temu! Wierzyć się nie chce.). Obie Panie porwały wraz z McFerrinem publiczność spontaniczną zabawą, która balansowała między żartem, a tym czymś, co w muzyce Chopina tak istotne – ludowymi źródłami wielu fraz. Było wybornie.

Piotr Iwicki

Artykuł opublikowano w JAZZ FORUM 9/2010


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu