Wywiady
fot. Gregor Hohenberg/ ACT Music

Opublikowano w JAZZ FORUM 6/2021

Gwi­lym Simcock

Tomasz Furmanek


Od czasu wydania pierwszego solowego albumu „Perception” i otrzymania w 2007 roku Parlimentary Jazz Award dla Jazzowego Muzyka Roku w Wielkiej Brytanii walijski pianista i kompozytor Gwilym Simcock zyskał międzynarodowe uznanie. Jego muzyka, zacierająca granice między jazzem a muzyką klasyczną, jest określana jako energetyzująca, ekscytująca, zaskakująca, o fascynującej melodyce, „cudownie optymistyczna”. Chick Corea powiedział o nim: „Gwilym to oryginał. Kreatywny geniusz.”

Od dłuższego już czasu Simcock współpracuje z Patem Methenym, koncertując z jego kwartetem, który tworzą również: kontrabasistka Linda Oh i perkusista Antonio Sanchez. Zagrali już ponad 300 koncertów, dwa lata temu byli w Polsce.

JAZZ FORUM: Od 2005 r., kiedy zdobyłeś zarówno BBC Jazz Award, jak i British Jazz Award dla „Wschodzącej Gwiazdy”, ugruntowałeś swoją pozycję jednego z najważniejszych europejskich pianistów jazzowych. Twoja współpraca z Patem Me­thenym to nowy rozdział w Twoim bogatym już życiu artystycznym.

GWILYM SIMCOCK: Oczywiście, to zupełnie inna historia, kiedy zaczynasz grać koncerty z Patem Methenym dla trzech, czterech czy pięciu tysięcy osób i w jakiś dziwny sposób przyzwyczajasz się do bycia w trasach trwających miesiąc lub dłużej. Granie prawie każdej nocy to ciężka praca, i stoi za tym cała ta maszyna, dzięki pracy której to wszystko działa! A potem wracasz z takiej trasy, do własnych koncertów, i oczywiście jak zawsze jest ciężko, tak jak to było jeszcze zanim nastał Covid.

W kraju, z którego pochodzisz, będziesz najprawdopodobniej dobrze znany, ale trudniej jest przyciągnąć większą publiczność na twoje koncerty w innym kraju. Miałem szczęście przez lata robić wiele rzeczy w Niemczech i ma to sens, że teraz wylądowałem w Berlinie, gdyż tutaj, oprócz Anglii, pracowałem najwięcej. Natomiast kiedy przyjeżdżasz do Polski, Francji, czy gdziekolwiek indziej, jesteś po prostu kolejnym muzykiem, więc to duże wyzwanie, aby na twój koncert przyszło kilkaset osób. Przejście od grania dla tysięcy ludzi z powrotem do tego trudnego zmagania się, może być trochę frustrujące, ale myślę, że takie jest to muzyczne życie.

JF: Mam wrażenie, że w Polsce możesz już być dość znany, grałeś tu przecież nieraz.

GS: Tak, tak! W ciągu ostatnich kilku lat miałem ogromne szczęście, że mogłem podróżować do różnych krajów europejskich i przyjechać również do Polski, grać z Leszkiem Możdżerem oraz innymi fantastycznymi muzykami. Towarzyszył temu dreszczyk emocji i zachwytu!

JF: Jak doszło do twojej współpracy z Patem Methenym?

GS: Muzyka Metheny’ego była jedną z pierwszych rzeczy, jakie usłyszałem, jeśli chodzi o jazz. Z wykształcenia jestem muzykiem klasycznym. Kiedyś dostałem kasetę, na której był Keith Jarrett i kilka utworów Pata Metheny’ego, w tym dwa z jego albumu „Travels”. Te kilka utworów całkowicie odmieniło moje życie, więc jego podejście do muzyki, styl muzyczny jest w pewnym sensie w moim DNA, w tym, jak odczuwam jazz.

Kiedy w 2007 roku nagrałem swój pierwszy album pod własnym nazwiskiem zatytułowany „Perception”, wspomniałem w no­tatce na płycie, że jego muzyka jest dla mnie ważna. A kiedy Pat udzielał kiedyś wywiadu angielskiej dziennikarce, ta dała mu egzemplarz mojego albumu, ponieważ wiedziała, że ​​jestem jego wielkim fanem.

Kilka lat później nieoczekiwanie dostałem od niego e-mail – tańczyłem po moim salonie z podekscytowania, że otrzymałem e-mail od jednego z moich bohaterów, który po prostu napisał „cześć” i parę miłych słów, że podoba mu się moja muzyka i że chciałby być ze mną w kontakcie.

Więc utrzymywaliśmy kontakt, i potem, może sześć lat temu, wysłał kolejnego e-maila z informacją, że gra koncert w Londynie, ma kilka wolnych biletów, czy może chciałbym przyjść. Odpowiedziałem, że tak, że bardzo chciałbym zobaczyć jego zespół. I wtedy… zwykle taki nie jestem, ale pomyślałem: „Hej, czemu nie zaryzykować?” i zapytałem, czy jest jakaś szansa, skoro jest w Londynie, żebyśmy mogli pograć razem przez godzinę lub dwie? Ku mojemu zdumieniu nie tylko znalazł czas w swoim harmonogramie, ale nawet trochę przearanżował swój transport, aby zostać dłużej w Londynie. Zarezerwowałem fajną małą salę koncertową i po prostu graliśmy razem przez kilka godzin, co było jednocześnie lekko przerażające i ekscytujące, ale poszło dobrze i miło spędziliśmy czas. Kilka miesięcy później, zapytał: „Czy jesteś wolny w tym i tym terminie?” Tak to się zaczęło.

JF: Jak się czułeś w roli nowego pianisty w zespole muzyka otoczonego niemalże kultem przez swoich wielbicieli?

GS: Myślę, że zakończenie działalności Pat Metheny Group i założenie przez niego nowego zespołu było wielką muzyczną zmianą w życiu Pata w tamtym czasie. To był ogromny zaszczyt być tą osobą, jedyną oprócz Lyle’a Maysa, jaka miała szansę być pianistą w jego zespole. I oczywiście, dziwna sytuacja, ale jeśli mam być z tobą całkowicie szczery, jeżeli ja wybierałbym się na koncert Pata Metheny’ego, to też chciałbym, żeby Lyle Mays również tam był. Kiedyś miałem to szczęście zobaczyć grupę Metheny’ego z Lyle’em i było to dla mnie niesamowite, cudowne doświadczenie.

Niestety, teraz już nie jest to możliwe, ponieważ Lyle’a nie ma z nami, aczkolwiek myślę, że i tak nie zamierzali dalej ze sobą współpracować, z jakichś powodów... W pewien sposób rozumiem, że większość ludzi przychodząc na koncert była trochę smutna, że to ja grałem, co oczywiście jest dość dziwnym uczuciem.

Oczywiście starałem się nie brać tego do siebie – gdybym to ja był na widowni, to też chciałbym zobaczyć Lyle’a Maysa, a nie Gwilyma Simcocka; więc to było dość interesujące znaleźć się w takiej sytuacji. No i… przeglądanie Internetu okazuje się dość niebezpieczne, ponieważ są ludzie, którzy piszą rożne paskudne rzeczy, jak na przykład „ten facet to śmieć”, „on nie nadaje się do polerowania butów Lyle’a Maysa” i inne tego typu rzeczy, co oczywiście jest nieuniknione. Ale starałem się robić wszystko, co w mojej mocy, dawać z siebie jak najwięcej.

Możesz być tylko sobą. Wierzę, że mogę coś wnieść do muzyki Pata Metheny’ego, ponieważ jest ona tak mocno osadzona w moim umyśle. Nawet nie próbowałem uczyć się czegokolwiek nowego, zanim zacząłem z nim grać, ponieważ ona już tam była. Granie w tym stylu jest czymś, co i tak uwielbiam robić, więc w tym sensie wykonywanie tej muzyki jest dla mnie czymś naturalnym.

JF: Ale czy nie jesteś kimś w rodzaju ikonicznego muzyka na swoich własnych prawach?

GS: To miłe że tak mówisz – ale to ludzie tacy jak Keith Jarrett, Chick Corea (który niestety też odszedł), Pat Metheny i kilku innych – to oni są prawdziwymi wielkimi mistrzami naszej muzyki! A jeśli chodzi o mnie, to ta jakość, którą od początku mieli i prezentowali, jest czymś do czego zawsze dążyłem…

Kiedy Chick Corea nagrał „Now He Sings, Now He Sobs” lub kiedy Keith Jarrett nagrywał swoje pierwsze solowe albumy, mieli po dwadzieścia parę lat. To jest dla mnie po prostu niesamowite! Uważam ten fakt za niewiarygodną lekcję pokory, ponieważ jakość i dojrzałość tych albumów są po prostu oszałamiające! Ja właśnie skończyłem 40 lat, co oczywiście nie czyni mnie bardzo starym, ale czuję, że po raz pierwszy w życiu mam dostatecznie dużo doświadczenia, dojrzałości.

A druga sprawa... W jazz wpadłem jakoś w połowie lat 90., miałem więc wtedy około 13-15 lat i wiesz, chciałem być Kei­them Jarrettem. Ale gdy stajesz się starszy, zdajesz sobie sprawę, że nie możesz, że to tak nie działa. Kiedy ci wielcy jazzu pojawili się, jazz był muzyką bardziej popularną i z pewnością krzyżował się z bardziej popularnymi rzeczami. Ale z biegiem lat jazz coraz bardziej oddala się od mainstreamu. Oczywiście ewoluuje, jest wspaniałą formą sztuki, ponieważ obejmuje wiele różnych stylów muzycznych. Mamy teraz „jazz spotyka się z hip-hopem”, „jazz spotyka się z drum’n’bass”, i generalnie jazz spotyka się z wieloma innymi rzeczami. Ale w swoim najczystszym sensie nie jest to muzyka popularna w takim znaczeniu, w jakim była w czasach, kiedy był Miles Davis i jemu podobni… Pat podróżował po całym świecie w latach 80. koncertując na stadionach piłkarskich, grając dla 25-30 tysięcy osób, więc musi być dla niego interesujące bycie teraz na etapie grania dla nieco mniejszej publiczności.

JF: Co, twoim zdaniem, sprawiło, że jego muzyka dotarła do tak szerokiej publiczności?

GS: Jest kilka czynników, ale najważniejszym, który sprawia, że ​​ta muzyka jest cudownie przystępna, to to, że zabiera cię w tak niesamowitą emocjonalną podróż! To oczywiście nie jest prosta muzyka, ma wiele poziomów, ale ta jej właściwość jest najistotniejsza. To jest coś, o czym dużo myślę. Trochę uczę w Royal Academy of Music w Londynie, i ważną rzeczą, której czasami brakuje, lub o której trzeba porozmawiać, jest emocjonalny kontekst muzyki. Więc, dajmy na to, kiedy jakiś młody gość gra bardzo ambitnie, może być polirytmicznie, ale jeśli to nie wywołuje żadnego wrażenia na słuchaczu, to nic wtedy nie znaczy.

Wszystkie wspaniałe albumy Pat Metheny Group mają w sobie emocjonalną podróż. Włączasz „Bright Size Life” lub „Still Life (Talking)” i po 45 minutach wydaje ci się, że właśnie odbyłeś niesamowitą podróż. Muzyka cię całkowicie pochłania i to jest najwspanialsza rzecz, jakiej możesz doświadczyć, jeśli potrafisz wyjść z rzeczywistości w świat słuchania tej muzyki w czasie, w którym ona się dzieje. Myślę, że to jest główny powód, dla którego muzyka Metheny’ego odnosi tak wielkie sukcesy.

JF: Byliście razem w trasie od 2016 do 2020 roku, zagraliście ponad 300 koncertów. Jak sobie z tym radziłeś?

GS: To było interesujące wyzwanie. Jak wspomniałem, kiedy wracamy do naszego małego świata, w którym gramy kilka koncertów w trakcie krótkiej trasy, wtedy energia, którą dajemy każdemu koncertowi, będzie inna. Natomiast gdy grasz 30 koncertów pod rząd lub 25 koncertów w ciągu 30 wieczorów, to musisz znaleźć sposób na zarządzanie sobą i swoją energią, a to chyba najtrudniejsza część, ponieważ oczywiście za każdym razem, gdy wchodzisz na scenę, chcesz dać wszystko co masz – ale zginąłbyś, gdybyś dał wszystko, co masz, 30 razy z rzędu.

Pat Metheny gra trzygodzinne koncerty – to ogromny wysiłek i bardzo dużo muzyki. Wymaga to wyjątkowego skupienia, ponieważ jego muzyka jest emocjonalnie radosna, jest w niej dużo szczęścia, ma w sobie mnóstwo ducha, ale dużo pracy stoi za tym, aby tak właśnie było. Potrzeba dużo energii, aby grać tę muzykę, a Pat jest bardzo dokładny, jeśli chodzi o to, czego chce. I oczywiście to dbałość o szczegóły sprawiła, że jest muzykiem odnoszącym tak wielkie sukcesy. Więc oczywiście wkraczasz w ten świat gdzie performance musi być bardzo dopracowany, chcesz być kreatywny, chcesz być spontaniczny, ale jednocześnie musisz osiągnąć pewien poziom spójności, a te dwie rzeczy w rzeczywistości to dwa bardzo różne podejścia… Kiedy improwizujesz, to oczywiście za każdym razem chcesz stworzyć coś nowego, ale to musi być dobre. (śmiech)

JF: Nagrałeś z Patem Metheny płytę „From This Place”. Jak wspominasz te sesje nagraniowe, czym różniły się one od twojej normalnej pracy w studiu?

GS: Cóż, oczywiście, że to nie było normalne. (śmiech) Nagrywanie w studiu Power Station Berklee w Nowym Jorku było bardzo ekscytujące. Pamiętam, jak poszliśmy z Patem do Steinway Hall, gdzie miałem wybrać fortepian, na którym będę chciał nagrywać. To było całkiem cool, pograć na czterech czy pięciu różnych Steinwayach i wybrać najlepszy – to niewątpliwie miły moment w moim życiu!

Zaczęliśmy pracę w studiu jako kwartet, czyli nagrywaliśmy jak zespół jazzowy.

W tym sensie to było normalne, ale w skali mojego życia i doświadczenia była to oczywiście sytuacja, w której czułem pew­ne napięcie, pewną presję, gdyż odczuwalne było swoiste historyczne dziedzictwo tego, w co wkraczałem i za czym podążałem. Będę z tobą całkowicie szczery – nigdy nie słyszałem tej płyty po tym, jak ją nagraliśmy, gdyż boję się, że będę rozczarowany. Kiedy nagrywasz własny album, to oczywiście możesz wybrać fragmenty i nagrania, które chcesz. Nie mam pojęcia, co znalazło się na płycie z tego, co zagrałem, więc nigdy tego nie przesłuchałem, bo obawiam się, że być może zawiodłem siebie samego, kiedy miałem tę jedyną szansę zagrania w tej wyjątkowej sytuacji. Więc… może za jakieś 20 lat!

JF: Jak układały się wasze osobiste kontakty?

GS: Cały ten okres był po prostu fantastyczny i wszystkie wspomnienia są świetne, ale tak naprawdę mój ulubiony czas to ten z początku znajomości, kiedy graliśmy razem w Londynie, i później, przed rozpoczęciem naszej pierwszej zespołowej trasy. Pojechałem wtedy do Nowego Jorku, do mieszkania Pata, gdzie spędziliśmy kilka dni przegrywając materiał muzyczny i grając kilka duetów. Móc pojechać do jego domu i spotkać się z jego dziećmi, z jego żoną było czymś wyjątkowym. I w pewnym sensie ta bardzo ludzka sytuacja znacznie różni się od doświadczeń, jakie masz podczas dużej trasy, ponieważ wtedy to niemal wyłącznie jazda autobusem, spanie, jedzenie, koncert, jazda, spanie, jedzenie, koncert, i tak dalej…

Myślę, że utrzymanie takiej kariery przez tak długi czas, ustawicznie grając (przez 30-40 lat) setki koncertów rocznie na całym świecie, nie jest sytuacją, w której można po prostu miło się bawić każdego wieczoru! Szczerze mówiąc, po zagraniu trzech godzin koncertu, nie szliśmy nigdzie bawić się czy spotykać, ponieważ musisz przetrwać do końca trasy w dobrej formie, musisz oszczędzać energię. Nie możesz po prostu tak sobie spędzać czasu do 3.00 nad ranem, jakkolwiek przemiło byłoby to uczynić. Więc kiedy jesteś w takiej trasie, choć nie jest to nieprzyjemne doświadczenie, jednak to po prostu nie to samo… Dla mnie ten miły czas spędzony w jego domu, chodzenie na wspólne obiady do lokalnych restauracji, nasze rozmowy; to wszystko będzie zawsze wyjątkowym wspomnieniem i czymś ważnym dla mnie.

JF: Trwa lockdown, ale czy są jakieś plany, co do dalszej współpracy między tobą i Patem Metheny w przyszłości?

GS: W marcu zeszłego roku byliśmy w trakcie światowej trasy koncertowej, kiedy sytuacja związana z Covidem stała się bardzo poważna. Pojechaliśmy najpierw do Singapuru, Australii i Nowej Zelandii, a potem do Ameryki Południowej, gdzie mieliśmy grać przez trzy tygodnie. Byłem wcześniej w Meksyku, ale to jedyne miejsce w tamtej części świata, które kiedykolwiek odwiedziłem. Przylecieliśmy do Buenos Aires, a potem w ciągu zaledwie dwóch dni wszystkie koncerty zostały odwołane, więc pojechaliśmy do domu. ​​Pod koniec tego roku mamy wrócić do Ameryki Południowej, aby zagrać resztę tej trasy. Pat to bardzo honorowy człowiek i chciałby, żebyśmy wrócili i zagrali dla tych wszystkich ludzi, ale oczywiście przyjście na te koncerty musi być bezpieczne, to dla mnie najważniejsze. Chodzi mi o to, że czułbym się potwornie, gdybyśmy zagrali i ktoś by zmarł przez to, że przyszedł na ten koncert! Oczywiście chcę wrócić do grania koncertów dla ludzi, ale musi to być we właściwej sytuacji, trzeba się z tą sytuacją uprzednio odpowiednio uporać.

Koncerty Pata Metheny’ego to przed­sięwzięcia na dużą skalę, na sali koncertowej jest kilka tysięcy ludzi, więc zachowanie bezpieczeństwa publiczności staje się logistycznie dużym wyzwaniem, ale zobaczymy, zobaczymy…

JF: Kilka razy odwiedziłeś Polskę, grałeś tu nawet z Methenym w 2017 roku, w Warszawie. Jakie masz wrażenia?

GS: Cóż, przez ostatnie kilka lat miałem szczęście pojechać do Polski kilkakrotnie, a wcześniej, wiele lat temu, przyjeżdżałem tu z zespołem Earthworks Billa Bruforda. Miałem okazję zagrać z własnym triem na Festiwalu Pianistów Jazzowych w Kaliszu – to było bardzo ekscytujące doświadczenie! Moim ulubionym miejscem jest Wrocław.  W 2015 roku na Jazzie nad Odrą grałem koncert z Leszkiem Możdżerem na dwa fortepiany. Byłem tam już kilka razy, po prostu uwielbiam jego centrum, piękną starówkę, czuję, że jest tam bardzo fajna wibracja. Jako że spędzam teraz więcej czasu w Berlinie, Wrocław też interesuje mnie o wiele bardziej, znalazłem więc czas, aby dowiedzieć się więcej o historii ostatnich 70-90 lat i zdałem sobie sprawę, że to miasto ma bardzo skomplikowaną historię.

JF: Pamiętam twój koncert w Londynie z Adzikiem Sendeckim!

GS: Granie z nim to była świetna zabawa! My i tak mieliśmy już swoje powiązania, ponieważ uczestniczyłem w wielu projektach z big bandem NDR z Hamburga, którego pianistą przez długi czas był właśnie Vladyslav. W 2011 roku nagrałem w Niemczech solowy album w Schloss Elmau – kiedy przygotowywałem się do pisania muzyki na tę płytę, szukałem jakiejś inspiracji, a jednym z albumów, które wtedy pokochałem, był ten, który Vladyslav nagrał również w Schloss Elmau („Solo Piano At Schloss Elmau”). To cudownie zagrany album, z piękną muzyką i melodiami! Fajnie więc było mieć okazję zagrać z Vladyslavem, ponieważ mogłem mu w ten sposób w pewnym sensie podziękować, wspólne granie było ekscytujące.

W ciągu ostatnich pięciu czy dziesięciu lat wykonałem mnóstwo różnych duetów fortepianowych – bardzo to lubię, bo to ciekawe wyzwanie, musisz podejść do grania w inny sposób, musisz zostawić przestrzeń, odkrywać różne nowe muzyczne sploty… Te koncerty z Vladyslavem oraz z Leszkiem z były dla mnie dwoma najważniejszymi koncertami duetów fortepianowych, jakie zagrałem.

Rozmawiał: Tomasz Furmanek



Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu