Festiwale
Elec-Tri-City
fot. Maria Laskowska

Artykuł opublikowany
w JAZZ FORUM 1-2/2013

Jazz Jantar 2012



Obserwując historię gdańskiego klubu Żak, od pięćdziesięciu pięciu lat patronującego najważniejszym jazzowym wydarzeniom Trójmiasta, stwierdziłem prawidłowość: lata tłuste przeplatały się z latami chudymi w mniej lub bardziej regularnych sekwencjach. Jesteśmy niewątpliwie w okresie lat tłustych. Od kilku lat klub prowadzi konsekwentną politykę promocji jazzu w środowisku studenckim, również przy pomocy czynników ekonomicznych (tanie bilety dla studentów na koncerty jazzowe, umiejętne wykorzystywanie dotacji i grantów, wyszukiwanie sponsorów). Dobrym przykładem takich sprawnie zrealizowanych menedżerskich działań była kolejna edycja festiwalu Jazz Jantar, w dniach 18 października - 4 listopada 2012 r. Łowcy zróżnicowanych stylistycznie jazzowych wrażeń mieli wyjątkowo tłusty połów.

Pozwoliłem sobie na poszufladkowanie wykonawców, abstrahując od stylistyki, jak i reprezentatywności w ramach tego czy innego kierunku.


 

Crème de la creme

John McLaughlin & the 4th Dimension

Kilkanaście razy w życiu miałem okazję słuchać McLaughlina „na żywo”, w jego kolejnych składach. Wysłuchałem kolejnego bardzo dobrego koncertu, ale nihil novi sub sole. Wydaje się, że rozwój, jaki towarzyszył kolejnym wcieleniom gitarzysty przez lata, doszedł do ściany. Czy za tym murem nic nie widać, czy brak sił, by przezeń przeskakiwać? Pozostał nimb klasyka, postaci trwale zapisanej we wszelkich podręcznikach historii jazzu. Dlaczego jednak nie miałem tego rodzaju myśli w głowie, gdy przed laty wsłuchiwałem się z zachwytem w równie w swoim czasie klasyczne występy Cannonballa Adderleya czy Stuffa Smitha? Musiałbym zapewne zacząć od wiwisekcji swoich doświadczeń, a to zupełnie inny temat.

Najciekawsze w całym koncercie były duety McLaughlina i elektrycznego basisty Etienne’a Mbappé. Ten ostatni techniką dorównywał mistrzowi, zaś cała zabawa polegała na tym, że sekcja perkusja-bas odchodziła czasem od zwykłego jazz-rockowego wzorca współpracy (basista grał, trywialnie upraszczając ów opis, „pod włos”, akcentując inne niż perkusista cząstki taktu), a Mistrz włączał się do akcji, „podkręcając” ową polirytmię poprzez  wprowadzanie kontr-akcentów, niejako kontrapunktując, ale z minimalnym wyprzedzeniem bądź opóźnieniem wyraziście rysowaną melodyczną linię basu. Słuchało się tego dialogu z otwartymi ze zdumienia ustami!

Kronikarz nie może nie wspomnieć, że na niebotycznie wysokim poziomie wspierali ów duet Gary Husband (klawiszowiec i perkusista) oraz Ranjif Barot (perkusista), zaś publiczność była oczarowana wokalnym przekomarzaniem się muzyków (które na stałe zadomowiło się u McLaughlina od czasu jego współpracy z perkusjonistą Trilokiem Gurtu) oraz „pojedynkiem” obu perkusistów.

 

Elec-Tri-City

Proszę dobrze zapamiętać te cztery nazwiska: Marcin Wądołowski (g), Dominik Bukowski (xylosynth), Grzegorz Sycz (dr), Janusz „Macek” Mackiewicz (el-b). Wierzę, że przy odrobinie nowoczesnego marketingu i doprawieniu muzycznych prezentacji  niebanalnymi wizualiami – będzie o tym zespole głośno w Polsce, a może i znacznie dalej. Zespół  (poza jednym utworem na bis) grał utwory Mackiewicza, ale ewidentna jazz-rock¬owa stylistyka była na drugim planie wobec tego, jak zostały owe utwory zaaranżowane, a przede wszystkim, z jakim kosmicznym wręcz drive’em zagrane! Na polskiej scenie, o ile dobrze pamiętam, tyle entuzjazmu i pozytywnych emocji wynikających z działań muzyków podziwiałem ostatnio w bardzo zamierzchłych czasach: to były bowiem czasy Young Power, „młodego” Walk Away czy początków Miłości. Wspomniałem o „ewidentnym jazz-rocku”, mając na względzie przede wszystkim bardzo szerokie odniesienia do gatunku nieustannie ewoluującego, rozpiętego w przestrzeni już kilkudziesięcioletniej tradycji. Na użytek czytelnika jednak spróbuję zapisać, że czasem cisnęły mi się porównania do  muzyki Pata Metheny’ego i Lyle’a Maysa z lat 80. XX w., a  innym razem odnajdowałem harmonie obecne w utworach nowoczesnej amerykańskiej, mocno funkowej muzyki disco; gitarzysta zaś w solówkach nawiązywał to do Hendrixa, innym razem do Gary’ego Moore’a, by wymienić tylko dwóch z plejady możliwych do przywołania. Bardzo interesujący ogólnie melanż! Prawie nieznany w skali ogólnopolskiej gitarzysta Wądołowski (za to bardzo ceniony w Trójmieście dzięki niesłychanej elastyczności w dostosowaniu techniki gry do stylistyki każdej z grup, z którymi współpracuje) grając w Elec-Tri-City szybko, jak prognozuję, stanie się jednym z rozdających w kategorii „polska gitara jazzowa”.

 

Trio Macieja Sikały

Lider, który z młodymi muzykami gra na tenorze i sopranie od  połowy 2011 roku, jak to u perfekcjonisty (a Sikała jest nim niewątpliwie), pilnuje, by ten najwyższej próby straight-ahead jazz nie skostniał w powtarzalności. Pracuje nad nowymi wersjami brzmienia wcześniej napisanych utworów, pisze nowe, nieustannie doskonali szczegóły, zaś w tym dziele bardzo kompetentnie wspomagają go młodzi muzycy, absolwenci Akademii Muzycznej w Katowicach: Paweł Tomaszewski (org) i Sebastian Kuchczyński (dr), dys¬ponujący nienaganną techniką, ale i energią.

 

Baboon Moon

Nils Petter Molvaer (tp), Erland Dalen (dr), Stian Westerhus (g). Bardzo daleko posunięta elektryfikacja (gitara i bębny zaskakująco spreparowane), komputeryzacja, duża rola wizualizacji na ekranie  (pieczołowicie dobranych i na ile to możliwe, transponujących dźwięki na obrazy). Na własny użytek nazwałem ten koncert „pokazem pulsującej ściany dźwięku”. W gruncie rzeczy trudno jakoś zaklasyfikować tę muzykę (i być może dlatego tak wciąga słuchacza), brak bliższych odniesień, bo określenie „jazz-rock” wydaje się być tylko echem tego, co wymyślili i precyzyjnie zagrali Skandynawowie.

Przy okazji uwaga: tegoroczny Jantar był pokazem kilku interesujących skandynawskich składów (dalej ujętych w recenzji); można rzec, że to taka dodatkowa specjalizacja – ale jedynie norweskiego trębacza z kolegami wysłuchałem z tak wielką uwagą i podziwem jednocześnie.

 

 

Wysłuchane z uwagą

Atomic

Magnus Broo (tp), Frederik Ljungkvist (ts, bs), Håvard Wiik (p), Ingebrigt Håker Flaten (b), Paal Nilssen Love (dr). Pogłoski, że grają free okazały się mocno przesadzone. Podstawą formy poszczególnych utworów są ściśle zaaranżowane „okienka”, między nimi łączniki częściowo improwizowane, jednak z  zachowaniem kontroli nad współbrzmieniem, choć są i wyjątki w postaci swobodniejszej zbiorowej improwizacji.  Są to konstrukcje udane, kontrastujące nastrojem, pokazujące bogactwo świadomie przetworzonych doświadczeń poszczególnych muzyków. Podziw budzi  sprawność i precyzja, z jaką w trakcie rozbuchanego emocjami „kotła” wyłania się w jednej sekundzie równo i precyzyjnie zagrany unisono temat.

 

The Thing

Mats Gustafsson (ts, cl), Paal Nilssen-Love (dr), Ingebrigt Haker Flaten (b). Skład tria w dwóch trzecich to wcześniej opisany Atomic. Ale muzyka inna: to prawie totalne free. Jest to w istocie sceniczny spektakl emocjonalny, muzycy grają nie tylko na instrumentach, ale ciałem i mimiką. Saksofonista  potrafi grać przedęciami, na półotwartych klapach, uzyskiwać efekty perkusyjne klapami. Basista eksploruje różne kolorystyczne smaczki, uzyskiwane mniej typowymi metodami, tak samo perkusista – na szczęście nienatrętnie.

Najlepszy utwór zagrany na bis, umownie nazwijmy go balladowym, bo ograniczył się do bardzo spokojnie wyimprowizowanej kilkudźwiękowej melodii, z centrum tonalnym, co nie obligowało basisty do kontrapunktowania, ani perkusisty do balladowego akompaniamentu.

 

Mike Mainieri & Northern Lights

Mike Mainieri (vib), Bendik Hofseth (ts), Bugge Wesseltoft (keyb), Arild Andersen (b), Audun Kleive (dr). Amerykański wibrafonista – klasyk i nowator zarazem, z bogatym doświadczeniem, w otoczeniu czołówki norweskich jazzmanów. Wiedział, co robi, decydując się na tę współpracę. Saksofonista dysponuje piękną barwą, doskonale wyrażającą różne odcienie dramatyzmu, gdy trzeba. Przez ponad godzinę rozbrzmiewa  jazz modalny wysokich lotów, każdy członek zespołu zna swoje miejsce, ale największy wkład w budowanie emocji ma niewątpliwie tenorzysta.

Utwory z różnymi smaczkami formalnymi, pomysłowo zaaranżowane, płyną ze strumieniem różnych tradycji muzyki świata czy nawet pop music (m.in. oparta na dwóch funkcjach dziecięca piosenka z południa USA). Przyjemność słuchania wspomaga refleksja – w kolejnych utworach mieści się cała historia jazzu, wykorzystywane są elementy róż¬nych stylów – subtelny eklektyzm. A prawdziwe mistrzostwo świata to wykonany solo na wibrafonie medley standardów, m.in. My Funny Valentine i Over the Rainbow. 

 

Mikołaj Trzaska Quartet

Mikołaj Trzaska (as, bcl), Per-Ake Holmlander (tu), Olie Brice (b), Mark Sanders (dr).
Kiedy na scenie pojawia się, obok „standardowego” basu, jeszcze tuba, od razu podejrzewam, że to efekt bardziej PR-owski niż muzyczny – bo jak często we współczesnym jazzie pojawiają się tubiści? Ale moje podejrzenia okazują się nieuzasadnione już w pierwszych minutach gry tego międzynarodowego kwartetu. I rozumiem Trzaskę – dla jego wibrującego emocjami altu, który wypluwa krótkie, wściekłe frazy, tło w dolnym rejestrze, po swojemu rozedrgane i kipiące polirytmicznymi motywami – to akompaniament wprost wymarzony, Może mniej znaczący staje się ów kontrast w momencie, gdy Trzaska sięga po klarnet basowy, ale też natychmiast odsłania się uzasadnienie – to dłuższe momenty narracji melodycznej, moment uspokojenia, w którym rozpoznać można motywy np. z muzyki do filmu „Róża”, Muzyka Trzaski to balansowanie między tym, co zapisane i teraz odtwarzane, a doklejaniem krótkich urywanych motywów zupełnie swobodnie wyimprowizowanych przez całą czwórkę. Swoboda bywa zresztą złudna: Trzaska zawsze steruje w stronę jakiegoś centrum tonalnego, a jego kompanioni dostosowują się do niego wręcz intuicyjnie (bo nie podejrzewam w takich momentach istnienia jakichkolwiek wcześniejszych ustaleń),  Po raz nie wiadomo który myślę sobie: mniej ważne, co się gra, ważne – kto gra.

 

World Saxophone Quartet Experience

Olivier Lake (as), David Murray (ts), Hamiet Bluiett (bs), Tony Kofi (as, ss, ts), Jamaaladeen Tacuma (b), Ranzel Merritt (dr). Dwa alty, tenor i baryton, do tego elektryczny bas i perkusja... i tak już od 37 lat na scenach świata rozbrzmiewa pełen brawury jazz bez ograniczeń (bo tak chyba należałoby określić dzisiejszą wersję tej muzyki). Pomysł na zespół nowojorczycy mają prosty: maestria instrumentalna doprowadzona do perfekcji i eksponowana praktycznie w każdej solówce (częste wypady poza skalę, malowniczo eksponowane; glissando z dołu w górę tenorzysty przez półtorej oktawy), do tego wyważone proporcje między śmiało aranżowanymi tematami a bardzo swobodnie traktowanymi partiami solowymi. Basista jest tym, który ustala strukturę rytmiczną podkładu każdej z solówek, poddaje propozycje tonacji, perkusista ma prawo do drobnych korekt.

Rozpoczyna się kilkunastominutowy pokaz inwencji jednego czy drugiego muzyka. Nie ma więc mowy o znużeniu – każda solówka stanowi samodzielną całość, nieporównywalną z poprzednią. Elementy aranżowane to zazwyczaj początek utworu (choć nie zawsze, pierwszy utwór koncertu rozpoczął totalny saksofonowy „kocioł” free, bez sekcji) i jego zakończenie, czasem są też podkłady w momentach między poszczególnymi fragmentami tych swoistych suit, czasem zaś takie podkłady pojawiają się spontanicznie, niczym w dawnych utworach dixielandowych. Jest utwór w klimacie autentycznego r&b z lat 50. – czyli dwunastotaktowy blues jako swoisty pastisz, jest Freedom Hendrixa, jest Little Wing, inne pozycje z repertuaru Experience – bowiem prezentowany projekt stanowił hołd dla Jimiego.

 

New Entries

Oba zespoły, które poniżej wymieniam, są sprawcami  niezapomnianych wrażeń, grają muzykę przyciągającą uwagę słuchacza od pierwszej do ostatniej nuty. Dla mnie stanowiły rodzaj sensacji, dlatego postanowiłem poświęcić im odrębny fragment recenzji.

Gabriela Janusz to wokalistka, absolwentka Akademii Muzycznej w Gdańsku, a  towarzyszyli jej Karolina i Kinga Pruś (harmony vocals),  Kuba Ostrowski (p), Jarek Stokowski (b), Łukasz Łapiński (dr) i Piotr Chęcki (as); ten ostatni zagrał tak idealne i dojrzałe solo w jednym z utworów, że  myślami na chwilę zbłądziłem do Nowego Jorku lat 50., wspominając Birda czy Adderleya.

Siłą tego składu był świetnie skomponowany, niebanalny repertuar (nie ograniczający się do „czystego” jazzu – o ile taki jeszcze istnieje), czerpiący z repertuaru A. Zauchy, A.M. Jopek, ale sięgający też po Crazy Girl Komedy. Młoda wokalistka niebanalnie improwizuje scatem (co mnie bardzo ujęło, bo to u nas rzadka umiejętność, stylistykę umiejscowiłbym między Annie Ross a Ellą Fitzgerald), a jej jedyną chyba słabością jest sztywny angielski, co momentami słychać.

Almost Jazz Group swą przewrotną nazwę zawdzięcza koneksjom z innymi gatunkami, takimi jak francuskie musette czy tradycyjne argentyńskie tango. Zaś umiejętnie skrojony repertuar i umiejętności muzyków sprawiły, że słuchacz po godzinie ma wrażenie, iż minęło nie więcej niż dwadzieścia minut. Czterej dżentelmeni, którzy dokonali tej sztuki, to Paweł Nowak (acc, accordina), Ignacy Jan Wiśniewski (p), Tomasz Nowik (b), Roman Ślefarski (dr).

Wśród wykonywanych utworów m.in. Funkallero (B. Evans), The Days of Wine and Roses (H. Mancini), Our Spanish Love Song (Ch. Haden), Groovin’ with Mr. Schubert (a jakże, udanie i inteligentnie zaaranżowana klasyka!). Różne źródła, spójna artystycznie całość – także dzięki technice wykonawczej i umiejętnościom „skompresowania” improwizacji akordeonisty i pianisty. Ciekawostką dodatkową był utwór z wykorzystaniem akordiny, instrumentu ustnikowego podobnego do melodiki, ale z klawiaturą guzikową.


 

Ogólnie było miło, ale...

Wystąpili również w ramach festiwalu inni oprócz wymienionych, którym nie odmawiam techniki czy profesjonalizmu. Ale w większości przypadków po piętnastu minutach już się wierciłem na krześle w oczekiwaniu końca...

Więc z kronikarskiego obowiązku odnotuję, że grali i śpiewali: Bugge Wesseltoft (piano solo); Nostalgia 77 feat. Josa Peit; Krystyna Stańko (voc) z D. Bukowskim (vib), P. Lemańczykiem (b), Cezarym Konradem (dr) i gośćmi; Tymański & Puchowski feat. Grzegorz Grzyb; Austin Peralta Trio (Peralta  - p, Chris Smith  - b, Zach Harmon - dr), Get The Blessing (brytyjski kwartet: Jake McMurchie  - ts, Pete Judge - tp, Jim Barr - el-b, Dylan Howe - dr).


 

Niewypał tylko jeden

Ów niewypał to Levity w składzie: Jacek Kita (p), Piotr Domagalski (b), Jerzy Rogiewicz (dr). Opuszczali salę w trakcie niewydarzonej sesji free-jazzowej renomowani muzycy, równie zniesmaczeni jak ja. W bufecie stanęło między nami (choć niestety głośne nieskoordynowane dźwięki i tam docierały), że trzeba umieć więcej niż inni, by pozwolić sobie na granie free „bez trzymanki”.
Stanisław Danielewicz

Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu