Festiwale
My, Myself and I
fot. Sławek Przerwa

Jazz Nad Odrą 2012

Adam Domagała


48. Wrocławski Festiwal Jazzowy Jazz Nad Odrą (18-22 kwietnia) przyciągnął komplety i nadkomplety publiczności, a poziom artystyczny w pełni uzasadniał wybory czytelników JAZZ FORUM, którzy w kilku ostatnich edycjach ankiety Jazz Top usytuowali JnO w czołówce jazzowych festiwali w Polsce.

W czym, poza długowiecznością, tkwi siła Jazzu nad Odrą, jednej z najsilniejszych marek w dziejach kultury we Wrocławiu? Przecież, na dobrą sprawę, JnO nie jest, jeśli chodzi o repertuar, żadnym unikatem. To tylko jeden
z dziesiątków jazzowych festiwali w Polsce, z których wiele może pochwalić się regularnym udziałem światowych znakomitości; nie jest już nawet jedynym wysokobudżetowym festiwalem we Wrocławiu. Wielkie nazwiska odwiedzają nasze miasto przez cały rok, ich wizyty organizują impresariaty duże i małe; ruch w interesie jest niebywały i nieustający, paradoksalnie, tym większy, im jazzu mniej wokoło.

Ale dla wrocławian JnO jest dla czymś szczególnym. Rozpoznawalny powszechnie trzyliterowy skrót jest w stolicy Dolnego Śląska dobrem wspólnym, nieusuwalnym elementem kulturalnego pejzażu i wizerunkowym kapitałem (z czego korzystają władze miasta, od kilku lat będące w posiadaniu praw do festiwalu). JnO pozwala przeżywać muzykę w szczególny sposób. Przez kilka dni daje możliwość uczestniczenia w wielogodzinnym, zbiorowym przeżyciu na styku oficjalnego święta i wyluzowanej zabawy. Tutaj nie obowiązują krawaty zapięte pod szyję, ale wymóg uważnego słuchania muzyki całkiem się nie ulotnił; są koncerty młodziaków i konkursowy maraton, jest trochę snobizmu, i są autentyczne, stratosferyczne loty. Można zamienić kilka słów z gwiazdami, i można pójść z nimi (przy odrobinie szczęścia) na piwo. JnO to kilkudniowa, stężona do granic możliwości muzyczna piguła i kto decyduje się na jej połknięcie w całości, przyjemne skutki przedawkowania może odczuwać przez długi czas.

Dzień I – konkurs

Jak co roku festiwalowi towarzyszył Otwarty Konkurs Na Indywidualność Jazzową. To specyficzna rywalizacja, bo choć grają zespoły, jury nagradza właśnie wyróżniających się instrumentalistów i to niekoniecznie liderów.

Grand Prix konkursu (15 tys. zł) zdobył gitarzysta Szymon Mika z zespołu Organ Spot; dwie równorzędne drugie nagrody (po 5 tys. zł) otrzymali organista Kajetan Galas (także Organ Spot) i perkusista Patryk Dobosz z zespołu High Definition; nagrodę Związku Artystów i Wykonawców STOART zdobył zespół Piotr Pawlak Jazztet, a dwa wyróżnienia specjalne za kompozycję (ufundowane przez Stowarzyszenie Autorów
ZAiKS) otrzymali pianista Piotr Orzechowski i Kuba Gudz.

Swoje nagrody przyznali też sponsorzy festiwalu. Butiki Firmowe z Zegarkami ORIS obdarowały cennym czasomierzem perkusistę Bartka Staromiejskiego, a wszyscy nagrodzeni muzycy dostali płyty ufundowane przez wytwórnię Universal Music Polska.

Wieczorem w Imparcie grali laureaci ubiegłorocznego konkursu: Tuźnik/Kądziela Quartet (Artur Tuźnik - p, Maciej Kądziela - sax, Emil Brun Madsen - b, Matias Andreasen - dr).

Niemal całodzienny maraton zakończył koncert kwartetu puzonisty Grzegorza Nagórskiego (obok lidera: Paweł Tomaszewski - p, Andrzej Święs - b, Sebastian Frankiewicz - dr, perc).

Dzień II – sentymenty
i nowe brzmienia

Oficjalna inauguracja festiwalu miała miejsce dopiero w drugi dzień festiwalu. To wtedy prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz, poprzedzony brawurową konferansjerką w wykonaniu Krzysztofa Materny, złożył ze sceny Impartu ważną obietnicę: „Nie określę kwoty, ale w przyszłym roku dotacja na Jazz nad Odrą będzie większa” – powiedział, po czym z satysfakcją wysłuchał koncertu Freddy’ego Cole’a, 81-letniego wokalisty i pianisty, któremu w większości piosenek towarzyszył festiwalowy Big Band Zbigniewa Czwojdy.

Cole jest, jak powszechnie wiadomo, młodszym bratem nieżyjącego od blisko pół wieku Nat „King” Cole’a i nie da się ukryć, że ten fakt może być dla niego nieco frustrujący – bo jest artystą, któremu Bozia nie poskąpiła ani talentu, ani charyzmy, a i tak przy każdej okazji bywa do brata porównywany. We Wrocławiu grał i śpiewał nieśmiertelne standardy (w tym medley z przebojami brata: Mona Lisa i Nature Boy), kończąc urzekający staromodną elegancją zestaw piosenek energicznym bluesem I’m Not My Brother, I’m Me.

Cole jest świetnym croonerem, jednym z tych, którzy w stylowy sposób prezentują muzykę przeszłości, wzbudzając w słuchaczach lekką i nieprzygnębiającą nostalgię za „starymi, dobrymi czasami”. Z racji wieku i dolegliwości lewej ręki, nie może już bawić publiczności szczególnie efektowną pianistyką, ale znalazł na to genialne w swojej prostocie rozwiązanie – otóż to, czego sam już zagrać na fortepianie nie może (czyli głównie akompaniament, bo drobne ozdobniki grane prawą ręką ciągle są bezbłędne) kazał grać gitarzyście. 34-letni Randy Napoleon wyczyniał na swoim instrumencie prawdziwe cuda, dopełniając harmonię w akordach granych unisono i karkołomnych przewrotach. Solówek nie grał zbyt wielu, bo to nie było w końcu jego show – ale w pamięci słuchaczy zapisał się mocno.

Drugi z czwartkowych koncertów miał zupełnie inny charakter i był adresowany do innej publiczności – dużo młodszej i niekoniecznie jazzowej. Wrocławskie zespoły Me Myself and I oraz Miloopa, zupełnie inne w swojej naturze, są w twórczym rozpędzie – młodzi muzycy bawią się gatunkami i wyzwalają huragan pozytywnej energii.

Me Myself and I tworzą wokaliści Magdalena Pasierska i Michał Majeran, do których w czasie pracy w studiu i z okazji koncertów dołączają różni beatbokserzy – tym razem był to Karol Gizewski alias Gizmo. Słowo „wokaliści” nie oddaje w pełni tego, czym Pasierska i Majerwan się zajmują. Bo, owszem, śpiewają, ale też przetwarzają swój śpiew elektronicznie, traktują go instrumentalnie, nie wykorzystują go „piosenkowo”. Ich rozbudowane, aranżowane z rozmachem kompozycje, pełne są improwizacji i niespodzianek, różnych rytmów (w tym, a jakże, z odrobiną swingu). To jest muzyka do zabawy, ale także do bardzo uważnego słuchania, prezentowana na żywo z wielką kulturą osobistą i humorem.

Z kolei Miloopa (Natalia Lubrano - voc, Radek „Bond” Bednarz - bg, Paweł Konikiewicz - keyb, Przemek Gibki - g, Michał Muszyński - dr i gościnnie Tomek Kasiukiewicz – tb, flgh) stawia na taneczny żywioł – stąd dyskomfort odczuwany przez część publiczności, zmuszonej do tkwienia w fotelach, mimo że  drum’n’bassowo-funkowo-house’owo-hip-hopowa (uff!) mieszanka dźwięków czyni z siedzenia czynność wielce problematyczną. O klubowych koncertach Miloopy krążą legendy, to tam charyzmatyczna wokalistka Natalia Lubrano czuje się jak ryba w wodzie. Jeśli chodzi o jakość produkcji na JnO – śladów tremy prawie nie było widać.

Dzień III – Wrocław górą

To był bardzo wrocławski dzień. Rozpoczął go występ kwartetu pianisty Kuby Stankiewicza, notabene, jednego z jurorów w tegorocznym konkursie. Stankiewicz, po latach tułaczki, wrócił do rodzinnego miasta, tutaj też pracuje na Akademii Muzycznej. Kiedy przegląda się dyskografię tego świetnego pianisty i pedagoga uderza fakt, że w zasadzie, poza kapitalną, nagraną blisko 20 lat temu (i niedawno wznowioną) płytą „Northern Song” nie ma w niej płyt stricte jazzowych – mimo że tego rodzaju muzyki Stankiewicz nigdy nie przestał grać.

Na JnO Stankiewicz zaprezentował nowe kompozycje, wykonywane przez kwartet (oprócz lidera: saksofonista Maciej Sikała, basista Wojciech Pulcyn i perkusista Sebastian Frankiewicz), które wpisują się główny nurt jazzu, łagodnie spięty z niepowtarzalnym, bardzo romantycznym poczuciem dźwiękowej przestrzeni.

Darek Oleszkiewicz (dla odmiany – były wrocławianin) od ponad 20 lat mieszka w USA i jest jednym z filarów jazzowej sceny w Los Angeles. Do rodzinnego miasta przyjeżdża regularnie i jego występy zawsze są ozdobą JnO. Tym razem skład zespołu Darka dopełniali pianista Bill Cunliffe, perkusista Joe LaBarbera (tak, ten z legendarnego, ostatniego tria Billa Evansa) oraz, jako gość specjalny, jeden z najbardziej rozchwytywanych saksofonistów młodego pokolenia, Chris Potter (aktualnie członek supergrupy Pat Metheny Unity Band).

Wyjątkowy to był koncert, magiczny. Oleszkiewicz, często podkreślający swoją fascynację muzyką Chopina, ale nigdy nie uciekający się do bezpośrednich aluzji wobec twórczości tego kompozytora, wzniósł się z Amerykanami na rzadko spotykany poziom mądrego, wirtuozerskiego liryzmu. Grając garść swoich i podarowanych przez przyjaciół kompozycji sprawił, że publiczność dosłownie zamarła. Nie było w tej muzyce za grosz sentymentalizmu, a mimo to ludzie mieli w oczach łzy wzruszenia. I ciekawostka: pod koniec koncertu w jednym z szybszych utworów pękła najgrubsza struna w kontrabasie lidera. Gdyby Oleszkiewicz nie poinformował o tym publiczności, oczywiście żartując, nikt by się pewnie nie zorientował.

Późniejszy występ Anouara Brahema, tunezyjskiego mistrza lutni oud miał zupełnie inny charakter. U boku gwiazdy wytwórni ECM (to chyba jedyny związek z jazzem) grali: na klarnecie basowym Klaus Gesing, na gitarze basowej Bjorn Meyer i na instrumentach perkusyjnych Khaled Yassine. Monotonna, kontemplacyjna muzyka, łącząca elementy bliskowschodniej tradycji z pierwiastkiem jak najbardziej zachodnim, wywołała, we mnie przynajmniej, senną błogość, ale niekoniecznie większe emocje. 

Na koniec dnia niespodzianka w wykonaniu, rzec by można, rezydenta Jazzu nad Odrą, saksofonisty Piotra Barona. Wrocławski muzyk, od lat przecież plasujący się w krajowej czołówce, wykonał gigantyczny, jakościowy skok, stając się liderem, dla którego ważniejszy od niego samego jest zespół. Po latach prób i błędów udało mu się osadzić swoją mocną osobowość w idealnie dopasowanym do niej personalnym kontekście. Chodzi o muzyków dwudziestoparoletnich, a więc o pokolenie od Barona młodszych: trębacza Piotra Schmidta, pianistę Dominika Wanię, basistę Macieja Adamczaka i perkusistę Przemysława Jarosza. To ich instrumentalne popisy – a nie pokornie cofającego się w cień lidera – wypełniły, lekko licząc 80 procent czasu koncertu. Baron zbudował swój występ jak długą, wypełnioną ledwie trzema, bardzo rozbudowanymi, kompozycjami, modlitewną, hymniczną suitę, opartą na programie ubiegłorocznej płyty „Kaddish”.

Dzień IV – Branford, Branford!
W sobotę wystąpiła największa gwiazda festiwalu, amerykański saksofonista Branford Marsalis. To artysta, który od wielu lat cieszy się statusem jazzowego celebryty, a kolejne edycje jego kwartetu są ozdobą największych festiwali. W przypadku takich wydarzeń, trudno o oceny – jaki jest Marsalis, każdy widzi; jaką gra muzykę, wie niemal każdy fan jazzu. We Wrocławiu towarzyszyli mu starzy druhowie (pianista Joey Calderazzo i basista Eric Revis) oraz młodziutki bębniarz Justin Faulkner, którego siła i żywiołowość najwyraźniej imponują liderowi.

I cóż – Marsalis i koledzy zagrali z bezgranicznym zaangażowaniem, rzeczy bezkompromisowe i poważne, swobodnie improwizując, ocierając się niekiedy o freejazzowe odloty, robiąc przy tym dużo fajnego hałasu i od czasu do czasu puszczając oko do publiczności (temat z „The Muppet Show” w solówce basisty). Entuzjastycznie przyjęty występ zakończyła na bis beztroska swingująca balladka Cheek to Cheek, która była stylistycznym przeciwieństwem wszystkiego, co kwartet grał wcześniej przez bite półtorej godziny.  Przyznaję: lubię taką muzykę w nieco bardziej utemperowanym wydaniu – takim, na przykład, jakie Marsalis prezentuje na płytach studyjnych kwartetu. Ostatnia z nich, zatytułowana „Four MFs Playin’ Tunes”, miała we Wrocławiu swoją polską premierę.

Szczególnym wynalazkiem JnO są doroczne tzw. Gale Polskiego Jazzu. Różnie, jeśli chodzi o poziom kolejnych edycji owych gal, do tej pory bywało. Najczęściej raczej przeciętnie. W tym roku głównym bohaterem był gitarzysta Jarek Śmietana, świętujący 40-lecie zawodowego grania.  Jako goście specjalni tego benefisu pojawili się mistrz organów Hammonda Wojciech Karolak i perkusista Adam Czerwiński, a akompaniującym zapleczem gwiazd był festiwalowy Big Band Zbigniewa Czwojdy. Śmietana grał i śpiewał, rzeczy stare i nieco nowsze, autorstwa swojego i nie tylko Red House Blues, Let the Good Times Roll). Słuchaczy wprawiło to wszystko w dobry nastrój, ale tzw. ambiwalentnych odczuć chyba do końca nie rozwiało.

Drugą częścią Gali Polskiego Jazzu był koncert zespołu String Connection, po raz kolejny wracającego na muzyczny rynek (jest nowa płyta, zatytułowana stosownie „2012”), niezmiennie dowodzonego przez skrzypka i kompozytora Krzesimira Dębskiego. Panowie ciągle w formie, i ciągle z efektownymi pomysłami, choć to już przecież, jak by nie patrzeć, trzydzieści lat minęło od czasu, gdy String Connection było sensacją nie tylko na skalę europejską.  Fajnie było patrzeć na tę przyjacielską konstelację, bo obok „twardego jądra” zespołu (saksofonista Andrzej Olejniczak, basista Krzysztof Ścierański, klawiszowiec Janusz Skowron i perkusista Krzysztof Przybyłowicz) gościnnie, acz niebagatelnie udzielili się także pianista Andrzej Jagodziński, basista  Zbigniew Wrombel  i perkusista Zbigniew Lewandowski).

A muzyka? Ciągle taka sama: pogodna, jazzowo-popowa, choć bez ustępstw w stronę taniochy, grana z fantazją, polotem i (kontrolowaną) skłonnością do popisu. Taki bezpretensjonalny i przebojowy jazz trafia do ludzi i o to w końcu chodzi. Cantabile!

Dzień V:
nowa muzyka mistrzów

W niedzielę muzyki było już mniej (tylko dwa koncerty), za to jakiej! Lars Danielsson, uwielbiany w Polsce dzięki m.in. współpracy z Leszkiem Możdżerem, szwedzki basista i wiolonczelista, nagrał nową płytę - „Liberetto”. W Imparcie zagrał ją z niemal takim samym zespołem, jak w studiu (Tigran Hamasyan - p, John Parricelli - g, Magnus Öström - dr, brakowało trębacza Arve Henriksena, był za to perkusjonista Zohar Fresco). Na żywo „Liberetto” zostało podane w wersji bardzo zbliżonej do tej zarejestrowanej na CD: starannie zaaranżowane, melancholijne utwory, piękne melodie, wyważone improwizacje. Okołojazzowa, koronkowa kameralistyka – w domu słucha się jej cudownie, ale na żywo przydałoby się trochę więcej pary. Tyle że wtedy nie byłaby to już TA muzyka. Dylemat nie do rozstrzygnięcia.

I na sam koniec Tomasz Stańko, chwilę przed nagraniem płyty ze swoim polsko-amerykańskim zespołem (pochodzący z Kuby pianista David Virelles, perkusista Gerald Cleaver i niezastąpiony, jak widać, Sławomir Kurkiewicz na kontrabasie). Nowa muzyka Stańki jest pełna kontrastów: proste tematy, właściwie klasycyzujące kantylenty, łatwo przeradzają się w otwarte, pełne przestrzeni improwizacje, dużo jest tu też – tak, tak! – łagodnego swingu. Jako wirtuoz i kompozytor Stańko znowu sięga szczytów, jako lider wyzwala u swoich młodszych partnerów nieograniczone pokłady fantazji, a jednocześnie świetnie panuje nad formą wspólnego grania. Ta muzyka pewnie jeszcze będzie ewoluować, dojrzewać, pięknieć. Aż do czasu, gdy Stańko, najbardziej niespokojny duch z wszystkich polskich jazzmanów, znowu zapragnie czegoś nowego.

Jazz w stolicy kultury

Najstarszy z wrocławskich festiwali za dwa lata będzie świętował okrągły jubileusz: 50. edycja, 50 rocznica. JnO zmierza w stronę tych urodzin prężnym krokiem. Owszem, były w jego historii wzloty i upadki, festiwal padał ofiarą środowiskowych waśni i wolnorynkowej mizerii. Ale dziś, szczęśliwie, po tych głupich swarach nie ma już śladu, a konflikty wśród organizatorów, jeśli w ogóle mają miejsce, udaje się rozwiązywać po cichu i w gronie właściwych osób.

Właścicielem marki JnO jest Wrocław, przygotowujący się do roli Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 r.  Do realizacji tego celu została utworzona stosowna instytucja, której częścią stało się dotychczasowe Centrum Sztuki „Impart”, producent kilku ostatnich edycji JnO. Na czele tego nowego organizmu stanął wyłoniony w drodze konkursu dyrektorski tandem: Krzysztof Maj, do niedawna rzecznik prasowy prezydenta Lubina, będzie odpowiadał za sprawy organizacyjne, a kwestiami artystycznymi zajmie się Krzysztof Czyżewski, dyrektor ośrodka „Pogranicze – sztuk, kultur, narodów” w Sejnach.

Trudno sobie wyobrazić, by muzyka jazzowa nie stała się jednym z najważniejszych elementów programu ESK – tym bardziej, że w 2016 r. z pełną mocą ma już działać budowane właśnie we Wrocławiu Narodowe Forum Muzyki, czyli supernowoczesna filharmonia z kilkoma salami koncertowymi, w tym największą, mogącą pomieścić 1,8 tys. słuchaczy. O możliwości organizowania koncertów gwiazd światowego formatu mówiło się w tym roku w kuluarach JnO wyjątkowo często – wszak NFM już na kilka pięter wyrasta ponad ziemię i lada moment na budowie rozpoczną się prace wykończeniowe. Potrwają co najmniej kilkanaście miesięcy, bo NFM jest urządzane „na bogato” i według najwyższych standardów. To pobudza wyobraźnię i każe myśleć o przedsięwzięciach, które zapewnią festiwalowi bezapelacyjnie pierwsze miejsce we wszystkich możliwych rankingach. Jubileuszowa edycja w takim obiekcie byłaby wspaniałym wydarzeniem!

Oby tylko do czasu przeprowadzki JnO do nowej bazy udało się zainstalować we Wrocławiu jazzowy klub z prawdziwego zdarzenia, który trwale wypełni pustkę, jaka doskwiera fanom (no i samym muzykom) po likwidacji legendarnej Rury… Dobra, klubowa codzienność też jest jazzowi potrzebna.

Czas na miłość

Krótko przed tegorocznym festiwalem ukazała się książka Igora Pietraszewskiego „Jazz w Polsce. Wolność improwizowana”. Saksofonista i socjolog, członek rady artystycznej JnO jeden z rozdziałów poświęcił publiczności wrocławskiego festiwalu. Ustalił, że na koncerty najczęściej przychodzą słuchacze między 24 a 46 rokiem życia, że dwie trzecie z nich to osoby z wyższym wykształceniem, że ponad połowa uważa swoją sytuację materialną za dobrą lub bardzo dobrą, a prawie połowa z nich przygodę z jazzem zaczęła jeszcze w młodości, najczęściej w beztroskich czasach liceum – to ci, których autor „Jazzu w Polsce” nazywa „entuzjastami”, najwierniejsi słuchacze, świadomi swoich estetycznych wyborów, dosyć typowi odbiorcy kultury. Kiedyś, zapewne, jazzem zainteresowali się przypadkiem lub z ciekawości – tak, jak ci, których socjolog nazywa „słuchaczami incydentalnymi” i dla których JnO nie jest nawykiem czy towarzyskim obowiązkiem, a całkiem nową przygodą. Wśród nich większość jest w okolicach matury – i czyż nie jest to najlepszy wiek na zakochanie się w dobrej muzyce? W Jazzie nad Odrą?

Adam Domagała

Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 6/2012


 


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu