Wywiady
Legenda saksofonu
fot. Marek Karewicz

JERZY TATARAK: JAZZ TO BRZMI GÓRNOLOTNIE

Paweł Brodowski


Legendarny saksofonista Jerzy Tatarak skończył 1 sierpnia br. 80 lat. Mistrz jazzowej ballady, „polski Ben Webster”, który ceniony jest za wspaniały ton i wyczucie swingu, zaczął grać w 1946 roku, dmie w saksofon już od 60 lat i nie ma zamiaru rozstawać się ze swoim tenorem.

Oto opublikowany w Jazz Forum 7-8/1998 wywiad, który z Jerzym Tatarakiem przeprowadził Paweł Brodowski:

JAZZ FORUM: Mamy chyba pierwszą okazję do rozmowy z panem na naszych łamach. Najlepiej zacząć od początku. Jest pan, o ile mi wiadomo, warszawiakiem....

JERZY TATARAK: ... z krwi i kości, z dziada pradziada. Urodziłem się w 1932 roku na Ochocie, na nie istniejącej już chyba ulicy Winickiej, przy Polu Mokotowskim. Ojca miałem murarza, dziadka murarza...

JF: A tradycje muzyczne?

JT: Ojciec grał na skrzypcach, mama śpiewa i jest muzykalna.

JF: W jaki sposób zetknął się pan z muzyką i co sprawiło, że został pan saksofonistą?

JT: Od dzieciństwa śpiewałem w chórze kościelnym. Saksofon po raz pierwszy usłyszałem będąc z matką na wsi. Była zabawa ludowa i jakiś repatriant grał na saksofonie. I to mnie nieprawdopodobnie poruszyło. Zapisałem się do orkiestry dętej, którą zorganizował organista kościelny. Z początku grałem na trąbce, ale moim marzeniem był saksofon i wkrótce zacząłem grać na alcie. Miałem wtedy 14 czy 15 lat. Wtedy właśnie, w 1946 roku, grałem pierwszego w życiu Sylwestra za pieniądze. A więc to był mój strart. Ojciec grał na skrzypcach, a ojciec chrzestny na harmonii pedałowej – w nogach miał miechy, a przy ustach „bufecik”. (śmiech)

Ów organista był wykształconym muzykiem, po studiach, i nauczyłem się u niego solidnych podstaw. Pewnego dnia zobaczyłem w sklepie saksofon tenorowy i też go kupiłem. Jednocześnie zacząłem chodzić do szkoły lotniczej przy PLL LOT. Tam pracowałem i nie miałem na nic więcej czasu. Ale w międzyczasie zacząłem jeździć na lekcje klarnetu do Juliusza Skowrońskiego. Skowroński, który już wtedy był znanym muzykiem, powiedział mi: „Chłopcze, nie masz co grać na saksofonie, musisz ćwiczyć na klarnecie” i sprzedał mi swój klarnet.

Jadąc na lekcję zobaczyłem chłopców z instrumentami, którzy założyli zespół szkolny u Władysława IV. Kiedy przyszedłem na próbę, okazało się, że bardzo dobrze gram, lepiej od nich. „Skąd ty jesteś? Skąd się tu wziąłeś? Gdzie się tego wszystkiego nauczyłeś?” – pytali. Wtedy mało kto jeszcze improwizował, mało kto wiedział co to jest jazz. Baliśmy się powiedzieć „jazz”, bo to brzmiało zbyt górnolotnie.

Spotkałem (perkusistę) Mirka Ufnalewskiego. Jemu bardzo wiele zawdzięczam, bo to on mnie na wszystko otworzył oczy. Wkrótce potem poznałem Jerzego Matuszkiewicza i całą tę plejadę muzyków. Okazało się, że się jakoś w tym mieszczę. Miałem już wtedy tyle grania, że musiałem się zwolnić z praktyki w Locie. Był rok 1948 i wtedy przyjęto mnie do Związku Zawodowego Muzyków. Od tej pory mogłem grać zarobkowo.

Mirek Ufnalewski zabrał mnie kiedyś na Wybrzeże, żebym posłuchał prawdziwej muzyki. I rzeczywiście – w Gdańsku grała orkiestra przedwojennych muzyków prowadzona przez Sławka Czyńskiego. Było moim marzeniem, żeby się do niej dostać, ale wtedy pojechałem na kilka miesięcy grać do Zakopanego. I tam właśnie dostałem przez telefon zaproszenie do tej orkiestry, rzuciłem wszystko i wróciłem do Gdańska. Grałem w niej dosyć długo, ale niestety w 1953 roku wzięli mnie do wojska.

Wojsko wyszło mi na dobre. Trafiłem tam do orkiestry dętej i miałem tylko jedno bojowe zadanie – ćwiczyć. Jak ćwiczyłem, to byłem świętą krową. Jestem jednym z nielicznych, którzy nie narzekają na wojsko. Kiedy z wojska wyszedłem, to naprawdę grałem doskonale, chciałbym teraz tak grać – mam na myśli technikę, sprawność instrumentalną i czytanie nut.

Był rok 1955. Przyjechałem z Lidzbarku Warmińskiego do Warszawy i od razu złapał mnie Kazimierz Turewicz do orkiestry w „Polonii.” Była tam jeszcze ogromna, piękna, przedwojena restrauracja z palmami i ogromną estradą. Do tańca grał mały big band – trzy saksofony, trąbka, sekcja. W tej orkiestrze spotkałem się z moim profesorem, Skowrońskim. Było wszystko bardzo pięknie, ale dosłownie po kilku dniach przyjechali chłopcy z Wybrzeża, czyli pianista Hubert Paździor i mówi: „Jurek! Na Wybrzeżu gra się jazz! Odbywają się koncerty, piszą o tym w gazetach. Turewicz mnie zwolnił: „Masz rację, jedź!” Pojechałem i zaczęliśmy grać. Zaczęły się rozmaite imprezy estradowe, na których wykonywaliśmy ten sam repertuar co w lokalu. I tam właśnie, w restauracji „Pod kominkiem”, wypatrzył mnie Andrzej Kurylewicz. Wtedy wszystko się zaczęło. Grałem z nim chyba przez dwa lata.

JF: No właśnie, razem z Sekstetem Kurylewicza wziął pan udział w historycznym wydarzeniu występując na I Festiwalu Muzyki Jazzowej w Sopocie. Kto jeszcze grał wtedy w jego zespole?

JT: Kurylewicz na fortepianie, Wanda Warska śpiewała, Jan Bednarczyk na trąbce, Zbigniew Gadomski na puzonie, Ryszard Garbień na kontrabasie, Ryszard Szumlicz na perkusji, i ja na klarnecie i saksofonie.

JF: Słuchając teraz kroniki dźwiękowej z festiwalu można odnieść wrażenie, że to był najbardziej profesjonalny, najlepiej brzmiący z naszych zespołów.

JT: To ciekawe, bo przecież graliśmy dixieland, a ja z dixielandem nie miałem wcześniej nic wspólnego. O dixielandzie dowiedziałem się dopiero od Kurylewicza.

JF: A co się wtedy grało w lokalach?

JT: Standardy, muzykę taneczną, swingową. Czasem dla niepoznaki przerabiało się standardy na zwyczajne piosenki, żeby zmylić czujność politycznych „opiekunów”, bo były przecież czasy, że jazz był oficjalnie zakazany. Podczas balu młodzi ludzie tańczyli, a dookoła parkietu stali zetempowcy w czerwonych krawatach i pilnowali, żeby nikt nie robił żadnych „przejść” and zbyt wyuzdanych figur. Ale nie chciałbym z siebie robić bohatera z „katakumb”, jak to się teraz o tamtym okresie mówi. Oczywiście, że były to czasy koszmarne, tylko, że my wtedy z tego sprawy sobie nie zdawaliśmy.

JF: Niektórzy nasi historycy twierdzą, że jazz w Polsce rozpoczął się tak naprawdę w Krakowie. Tam zrodził się jako ruch autonomiczny, artystyczny, podczas gdy w Warszawie muzykę jazzową grano właściwie tylko w restauracjach.

JT: Kraków uchronił się od zniszczeń wojennych, pozostały nietknięte lokale. W Warszawie były tylko gruzy i niedobitki. Pierwsze koncerty odbywały się w YMCE. Tam grali Fetting, Piętowski, Skowroński, Machan, „Mrek” Byliński i właśnie Ufnalewski. Była więc YMCA, dopóki jej nie zamknięto. I były knajpy. W Warszawie grało wielu wspaniałych muzyków. Gdyby to wszystko zostało utrwalone na taśmie, można by się przekonać, że grali znakomicie. Np. Pradella to był bajeczny muzyk. Tacy się już nie rodzą. Ja go do dziś słyszę i przeżywam. Kiedy nie miałem pieniędzy, by wejść do „Kameralnej”, to stałem pod oknem i słuchałem. Drugim takim muzykiem był Kowalczyk. To była piękna postać! Kiedy grałem na Wybrzeżu z muzykami przedwojennymi, to opowiadali co się przed wojną działo. Był np. taki saksofonista nazwiskiem Alojzy Tummel. Podobno geniusz, ale o tym wiem tylko z opowieści...

Trzeba jednak powiedzieć, że takich naprawdę improwizujących muzyków, a przecież improwizacja jest istotą jazzu, było wtedy niewielu. Większość muzyków grała aranżację z amerykańskich orkiestrówek.

JF: W takim razie w jaki sposób nauczył się pan improwizować?

JT: Słuchałem radia i płyt. No i podsłuchiwałem innych. Pan mnie pyta o stare fotografie, ale kto – oprócz studentów Łódzkiej Szkoły Filmowej – miał wtedy aparat fotograficzny? Kto miał wtedy adapter? Kto miał wtedy płyty? Miałem potem jakiś patefon, ale to już było dużo później. Zdobyłem kiedyś nawet płyty Parkera, już po jego śmierci. Wtedy przejrzałem na oczy. Pożyczyłem też kiedyś płytę Lestera Younga i słuchałem jej w kółko aż do zdarcia. Był też pamiętam taki saksofonista Charlie Ventura. Miałem jego kilka płyt, a także Mulligana z okresu, kiedy grał z Chetem Bakerem. W podobnym coolowym stylu graliśmy niektóre tematy z Kurylewiczem. Jedna część dixielandowa, druga nowoczesna, tenor z trąbką. Kurylewicz to aranżował.

JF: Wracamy do punktu, gdzie się zatrzymaliśmy. Ów występ z Kurylewiczem na I Festiwalu w Sopocie musiał być dla pana ogromnym przeżyciem.

JT: Oczywiście, że byłem oszołomiony. Byłem oszołomiony już przystąpieniem do zespołu Kurylewicza. Do tej pory grałem tylko w lokalach, a tu od razu, jeszcze przed Sopotem, pierwsza impreza i występ na Turnieju Jazzu w Hali Ludowej we Wrocławiu! Spadło to na mnie nagle jak grom z jasnego nieba! Zresztą Kurylewiczowi dużo zawdzięczam – bardzo dużo. Wspaniały człowiek. Podobno teraz odżegnuje się od jazzu, ale to niemożliwe.

Przez cały czas miałem wtedy kontakty z chłopcami z Łodzi i Krakowa, z Matuszkiewiczem, z Krzysiem Komedą. Pamiętam też Krakowskie Zaduszki. Zaczęły się rozmowy: Kurylewicz łączy się z Melomanami. I właśnie wtedy z tych rozmów powstał Hot Club „Melomani”. Mnie przypadło granie na barytonie. To było fantastyczne. Granie w tym zespole to był najpiękniejszy okres mojego życia. Co tydzień graliśmy koncerty. Była profesjonalna organizacja. Istniały w tym zespole dwa różne składy: tradycyjny i nowoczesny. Ja grałem w nowoczesnym. Na alcie grał Alojzy Thomys, Dudek na tenorze, Włodek Wasio na puzonie, a w sekcji – Trzaskowski na fortepianie, Dyląg na kontrabasie i Sobociński na perkusji.

JF: Potem grał już pan tylko w zespołach rozrywkowych. Co się stało?

JT: Życie, życie. Melomani nie mogli trwać wiecznie. Ale ja się nie mam czego wstydzić, jeśli chodzi o zespoły rozrywkowe. Grałem w orkiestrze, która grała muzykę swingową, ale kiedy trzeba było akompaniować piosenkarzom, to akompaniowaliśmy. To była Orkiestra Alana Guzińskiego, dosyć duża orkiestra. Pod koniec jeszcze Walasek doszedł, a ja znowu grałem na barytonie. Graliśmy normalne „swingi”. I tak to trwało gdzieś do 1965 roku.

W międzyczasie współpracowałem długo z Wojciechem Piętowskim i z Turewiczem – w pewnym momencie do Turewicza dołączył Zbyszek Namysłowski na... trąbce. Wszystkie partie były zaaranżowane. I zaczęły się wyjazdy – niestety, albo stety – na Zachód. Kilka ładnych lat spędziłem w Skandynawii. Przez cały czas graliśmy tak jak w tej słynnej knajpie „Pod kominkiem” na Wybrzeżu. Myśmy mieli kontrakty na bardzo długie terminy, na rok z góry, bo w Skandynawii bardzo lubią ten rodzaj muzyki. Byłem w Finlandii, w Szwecji, ale najdłużej siedziałem w Norwegii.

Znowu jakiś czas minął i zostałem przyjęty do Teatru na Targówku. I to był jeden z piękniejszech okresów, a to dzięki tym wspaniałym ludziom, z którymi przyszło mi współpracować – znakomitym aktorom, a przede wszystkim Andrzejowi Strzeleckiemu. Ja tego człowieka uwielbiam i za ten okres będę mu do końca życia wdzięczny.

JF: Wcześniej przez pewien czas grał pan znowu w „Kameralnej” i jeszcze nie tak dawno w „Kaukaskiej”...

JT: Wszędzie gdzie grałem, grałem swoje. Miałem zawsze czyste sumienie. Miałem szczęście, że zawsze grałem z dobrymi muzykami, myślącymi tak jak ja. Chciałbym tu powiedzieć kilka słów na bardzo drażliwy temat: „Jazz a knajpa”. Boli mnie jak słyszę czasem, gdy ktoś mówi: „Nie rób knajpy!” Nie mówię współczesnych czasach, bo lokale się już skończyły, ale o czasach dawnych.

JF: „Knajpa” to na ogół określenie o zabarwieniu pejoratywnym, oznaczające granie zarobkowe w lokalu, w restauracji, „do kotleta”.

JT: Słyszałem wypowiedź jednego z wybitnych muzyków rozrywkowych, który w swych zwierzeniach powiedział, że „ja to nawet kiedyś w knajpie grałem”. Nie rozumiem tej wypowiedzi. Czy miał na myśli, że spadł tak nisko? Że się upodlił? W moich pięknych, tych lokalowych czasach, staraliśmy się zawsze grać jak najlepiej, liczyła się przede wszystkim postawa człowieka, jego podejście do muzyki. Oczywiście, że trzeba grać w sposób przystępny – tak żeby ludzie chcieli słuchać, żeby chcieli tańczyć, żeby mogli się bawić i cieszyć. Ale w lokalach była również elita, muzycy najwyższej klasy, których podziwiano i szanowano, którzy byli panami sytuacji i nikt się nie odważył zrobić im uwagi.

Dokąd mogłem tę formę pracy utrzymać, to grałem. A kiedy zobaczyłem, że się nie da, to pewnego dnia zrezygnowałem, ale naprawdę mam co wspominać i nie mam się czego wstydzić.

JF: Teraz powodem do dumy jest ta płyta, na której znalazły się standardy i ballady, grywane przez pana tysiące razy w lokalach.

JT: Ja znam wszystkie tematy, setki tematów! Bozia obdarzyła mnie pamięcią, bo pamiętam wszystko, co kiedykolwiek grałem.

JF: Jednak przygotowując się do wydania płyty, musiał pan wybrać tylko kilkanaście z nich. Chyba nie łatwo było dokonać wyboru?

JT: Koszmarnie trudno. Nagrałem na taśmę sam na saksofonie ze trzydzieści albo i więcej tematów i dałem pianiście, Sławkowi Łukowcowi., żeby napisał nuty dla sekcji. On pojechał na wakacje z walkmanem i pospisywał wszystko. Ale mógłbym wybrać zupełnie inne utwory. Miałem szczęście, że udało mi się zebrać kilku fajnych muzyków. Bardzo mi pomógł Tytus Jakubowski, no i oczywiście Bohdan Kezik, który udostępnił nam swoje studio.

JF: Jak pan myśli, co sprawiło, że pokochał pan amerykańskie standardy, co jest w tej muzyce tak szczególnego, że poświęcił jej pan prawie całe swoje życie?

JT: To jest właśnie coś co jest zupełną tajemnicą. Tajemnicą życia. Nie potrafię na to odpowiedzieć. Wszyscy wiedzą co to jest jazz, ale czy ktoś naprawdę wie co to jest jazz? Bo ja nie wiem. Wiem tylko, czy się wzruszam, czy to ma zapach, czy to ma kolor. Jestem zażenowany, jeśli ktoś mówi, że ja gram jazz. Bo ja nie jestem pewien czy gram jazz. Jeśli ktoś to w ten sposób odbiera, jeśli to tak czuje, to niech to tak nazywa. Podobno mam niezły ton, a to było kiedyś bardzo ważne – po tym kto ma jaki ton rozpoznawało się wielkich muzyków. Innym tonem grał Beb Webster, innym Coleman Hawkins, jeszcze innym Lester Young. Słuchając ich muzyki wzruszałem się czasem do łez, jak dziewczyna.

JF: Czy poruszają pana współczesne nagrania?

JT: Podziwiam dzisiejszych młodych muzyków – są wszechstronnie wykształceni, wiedzą wszystko od A do Z. Niektórzy z nich potrafią spisać po kolei wszystko, każdą nutkę z improwizacją włącznie, ale to przecież nie zabrzmi tak samo. Chociaż może to być bardzo dokładna kopia, jak z komputera.

JF: Czy ma pan uczucie, że ta muzyka, której poświęcił pan życie, nieuchronnie przemija?

JT: Właśnie na ten temat bardzo dużo myślałem. Wszystko idzie do przodu tak strasznie szybko. Na przestrzeni mego życia nastąpiły w świecie straszne zmiany. Wszystko się rozwija, to i muzyka musi się rozwijać. Ale powiem herezję. Czy czasem, żeby grać tak jak ci dawni mistrzowie, to nie trzeba zbyt dużo umieć? Kiedy słucham tych młodych saksofonistów – grają tak pięknie, precyzyjnie, perfekcyjnie, niewiarygodnie szybko, ale gdyby przyszło im zagrać wolne dźwięki, długie nuty, pomarzyć... Nie brakuje im techniki, ale może brakuje trochę serduszka. Ale rzeczywiście odnoszę wrażenie, że czasy romantyczne już się skończyły.

JF: A jak pan ocenia naszą dzisiejszą polską scenę?

JT: Nie mogę w niej uczestniczyć, bo za mało potrafię. Ja szukam przede wszystkim wzruszeń. Wzrusza mnie Namysłowski, wzrusza mnie Miśkiewicz. Mówienie tego jest banałem, ale tak właśnie jest. Bardzo mi się podoba Piotr Baron. Nie mówię o Muniaku – Muniak to cudo. Widziałem się z nim niedawno w Cieszynie, gdzie grał na otwarciu przepięknego klubu jazzowego. Tomek Szukalski? Tak, tak! Oczywiście! On wiele mi komplementów powiedział, to muszę się mu zrewanżować. Ale gdyby on zechciał ot tak po prostu pięknie zagrać.

Muzyka to przede wszystkim wzruszenie. W szkołach dziś uczą harmonii, techniki, teorii, a nie uczą przekazywania uczuć. Ale z drugiej strony to chciałbym mieć taką jak oni technikę. Ja jestem, panie redaktorze, zwyczajny człowiek i boję się wielkich słów używać. Jak jest fajna sekcja i wytwarza się coś takiego, że muzyka chwyta za serce i chwyta za gardło, to wtedy wszystko samo idzie do przodu, jest wspaniale i jest – jak ja to mówię – coca-cola!

 


Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu