Joaquin Martinez Sosa – urodził się i dorastał na Kubie, to tam rozpoczęła się jego pasja do muzyki. 31-letni klarnecista i saksofonista ma już za sobą występy na Barbados, w Kanadzie, Hiszpanii i w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Grał między innymi u boku Wyntona Marsalisa i legendy kubańskiego jazzu – Paquito D’Rivery, który powiedział o nim: „To jeden z najbardziej utalentowanych i wszechstronnych muzyków we współczesnym świecie klarnetu”. W tym roku muzyk przeprowadził się do Polski, gdzie wraz ze swoim kwartetem, już na starcie przebojem wygrał konkurs w ramach 23. edycji Lotos Jazz Festival – Bielska Zadymka Jazzowa.
JAZZ FORUM: Pochodzisz z Kuby. Myśląc o Twoim rodzinnym kraju zazwyczaj wyobrażamy sobie raj na ziemi: piękna pogoda, ocean, drinki z palemkami, cygara. Zdaję sobie sprawę, że to w dużej mierze obraz wykreowany na potrzeby turystów, zdjęcie z folderu biura podróży. Jak życie na Kubie wygląda w rzeczywistości?
JOAQUIN SOSA: Przeciętny Kubańczyk napotyka w życiu codziennym mnóstwo problemów i przeciwności. Po kilku dekadach władzy komunistów ciężko jest nawet o zupełnie podstawowe rzeczy, brakuje dosłownie wszystkiego. Ludzie często nie mają nawet co jeść. Oczywiście istnieje mała grupa uprzywilejowanych, których to nie dotyczy, ale trudno nazwać ich zwykłymi obywatelami. Dopóki istniał Związek Radziecki, który wspierał władzę Fidela Castro, nie było jeszcze całkiem źle, ale od kilkudziesięciu lat jest coraz gorzej. Na szczęście Kubańczycy są bardzo pogodnym narodem, wszelkim trudnościom przeciwstawiamy naszą wrodzoną radość. Przeciwieństwa oswajamy śmiechem, ale prawdę mówiąc – nie bardzo mamy inne wyjście.
JF: Czy ta wrodzona pogoda ducha objawia się także poprzez muzykę? Czy muzykowanie jest jednym ze sposobów na radzenie sobie z niełatwą rzeczywistością?
JS: Trafiłeś doskonale. Muzyka jest głównym sposobem, w jaki Kubańczycy radzą sobie z otaczającymi ich problemami. Mam bardzo dużą rodzinę i niemal wszyscy moi krewni muzykują. Spotykają się prawie codziennie, by wspólnie pograć i pośpiewać. Oczywiście nie są profesjonalnymi artystami w tym sensie, że nie występują przed publicznością, nikt nie płaci im za granie, ale są świetni w tym, co robią, bawią się przy tym doskonale, a przy okazji daje im to możliwość ucieczki od szarej rzeczywistości. Zresztą nie tylko moja rodzina ma w zwyczaju wspólne muzykowanie. Na Kubie to bardzo powszechne, niemal wszyscy ludzie, których znam, tak robią.
JF: Mówisz o domowym, rodzinnym muzykowaniu. A jak wygląda profesjonalna scena muzyczna na Kubie? Jest przecież wielu sławnych muzyków, którzy wywodzą się z Twojej ojczyzny. Najpopularniejsi to chyba Chucho Valdes i Arturo Sandoval, w Polsce popularny jest także perkusjonalista Jose Torres. Wspomniani artyści przecież gdzieś zaczynali. Czy na Kubie istnieją jakieś kluby, odbywają się koncerty, jest społeczność, która szczególnie interesuje się jazzem?
JS: Od niedawna jazz na Kubie przeżywa prawdziwą eksplozję popularności. Pojawia się coraz więcej miejsc, gdzie gra się taką muzykę i są one oblegane przez młodych ludzi. Zazwyczaj to niewielkie kluby i knajpki, praktycznie nie ma wielkich imprez jazzowych, co nie zmienia faktu, że ten rodzaj grania jest niebywale popularny wśród młodzieży. Jednak nie zawsze tak było. Jeszcze 20, może 25 lat temu sytuacja wyglądała zupełnie inaczej, bo jazz jako muzyka amerykańskich imperialistów zupełnie nie był akceptowany przez władze. W tamtym okresie studentów akademii muzycznej, jeśli tylko zostali przyłapani na graniu lub nawet tylko słuchaniu jazzu, z miejsca wyrzucano z uczelni. Kapitalistyczna muzyka była absolutnie zakazana.
JF: Zupełnie jak w Polsce w pierwszej połowie lat 50. XX wieku, kiedy muzycy grający jazz musieli się z tym ukrywać, zejść do podziemia.
JS: Na Kubie istniała nawet nielegalna, piracka stacja radiowa, która nadawała jazz, ale trzeba było jej słuchać po kryjomu. Natomiast do tej pory, wśród artystów, którzy przeszli proces edukacji muzycznej na Kubie, nie ma nikogo z wykształceniem jazzowym, bo zwyczajnie nie ma takiego kierunku. Ja na przykład jestem klasycznie wykształconym klarnecistą. Wszyscy bez wyjątku profesjonalni kubańscy muzycy mają wykształcenie klasyczne – gitarzyści, trębacze, perkusjonaliści. Po prostu nie było innej możliwości, jeśli chciało się skończyć studia muzyczne. Żeby grać jazz, trzeba samodzielnie poszukiwać w tym kierunku, zdobywać wiedzę i praktykować na własną rękę. Jednak w związku z tym, że oddolne ciśnienie ze strony słuchaczy i fanów jazzu jest w ostatnich latach tak ogromne, w ubiegłym roku w konserwatorium w Hawanie po raz pierwszy w historii uruchomiono kształcenie na kierunku „muzyka popularna”. To oczywiście nie to samo co wydział jazzowy, ale nastąpiło wyraźne poluzowanie reguł nauczania akademickiego. Muszę zaznaczyć, że wszystko, o czym opowiadam, dzieje się w Hawanie, poza stolicą nie ma nawet takich możliwości.
JF: Kubańskie wpływy w jazzie widoczne są od bardzo dawna, bo pojawiły się już w latach 40. i 50. XX wieku. Jak to się stało, że mimo zakazów i niechęci ze strony władz jazz na Kubie przetrwał i wywierał tak mocny wpływ na kształt światowej sceny jazzowej?
JS: W latach 70. XX wieku Chucho Valdes założył zespół Irakere, w którym grali z nim między innymi Arturo Sandoval i Paquito D’Rivera. By obejść zakaz grania jazzu włączali do swoich utworów elementy muzyki afro-kubańskiej, oficjalnie grali więc muzykę ludową a nie źle widziany przez władze amerykański jazz. W jednym z wywiadów Paquito wspominał, że dzięki takiemu kamuflażowi mogli nawet jeździć w trasy koncertowe.
JF: Wspomniałeś o ogromnej obecnie popularności jazzu wśród młodych Kubańczyków, ale przecież wiele lat temu narodził się nurt, który nazywany jest jazzem kubańskim lub afro-kubańskim. Czy ci młodzi ludzie odczuwają jakiś rodzaj dumy z tak dużego wkładu, jaki muzyka z ich ojczyzny wniosła do kształtu światowej sceny jazzowej?
JS: Tak, młodzież doskonale zdaje sobie z tego sprawę i dokładnie tak jak powiedziałeś w pytaniu – ludzie odczuwają ogromną dumę z powodu wpływu jaki muzyka z Kuby, czy szerzej muzyka z Karaibów, która jest też przecież rozwinięciem muzyki afrykańskiej – wywarła na kształt głównego nurtu jazzu.
JF: Ten wpływ na pewno nie byłby tak wielki, gdyby nie to, że wielu muzykom udało się wyjechać z Kuby i zamieszkać w innych rejonach świata. W jaki sposób było to możliwe, skoro przez tak wiele lat rząd na Kubie niechętny był muzyce jazzowej?
JS: Początki wzajemnego przenikania się amerykańskiego jazzu i muzyki kubańskiej to czasy jeszcze przed przejęciem władzy przez Fidela Castro. Wcześniej, aż do końca rządów obalonego przez komunistów w 1959 roku Fulgencio Batisty, kontakty ze Stanami Zjednoczonymi były bardzo ścisłe, zresztą niejednokrotnie to mocarstwo mieszało się w wewnętrzne sprawy Kuby. Jednak wtedy podróże i wyjazdy zagraniczne były możliwe bez większych problemów. Działało to też w drugą stronę – artyści z całego świata przybywali na Kubę, przywożąc ze sobą rozmaite nowości. Wtedy też wielu Kubańczyków osiedliło się za granicą, a kolejne pokolenia emigrantów wychowywane były w poszanowaniu dla korzeni i tradycji.
Świetnym przykładem jest postać urodzonego w latach 20. XX wieku w Hawanie Chico O’Farrilla. O’Farrill miał zostać prawnikiem, ale zainteresował się jazzem, szczególnie muzyką wykonywaną przez big bandy. Rozpoczął naukę gry na trąbce, następnie kształcił się w konserwatorium w Hawanie, a w 1948 roku wyemigrował do Nowego Jorku, gdzie aranżował i pisał muzykę między innymi dla Benny’ego Goodmana, Counta Basie’ego, Charlie’ego Parkera i Dizzy Gillespie’ego. Pracował też jako dyrektor muzyczny w CBS, a w latach 90. XX wieku aranżował utwory między innymi dla Davida Bowie’ego, a przede wszystkim w 1995 roku został nominowany do nagrody Grammy za swoją autorską płytę.
JF: Jak widać, historia jazzu w Twojej ojczyźnie jest niezwykle bogata. A jak było z Tobą? W jaki sposób zainteresowałeś się muzyką? Domyślam się, że miało to związek z rodzinnym muzykowaniem, o którym opowiadałeś.
JS: Chyba nie miałem wyjścia, bo odkąd pamiętam moje życie związane jest z muzyką, także dzięki rodzinnej tradycji. Trzech moich wujków od strony babci założyło zespół Los Dan. W swoim czasie była to jedna z najpopularniejszych grup muzycznych na Kubie, trochę jak kubańscy The Beatles. Byli naprawdę bardzo znani. Poza tym w moim otoczeniu ciągle ktoś na czymś grał. Muzyka była dla mnie naturalnym elementem otaczającej rzeczywistości.
JF: Wspominałeś, że wielu Kubańczyków muzykuje amatorsko, w swoich domach, Ty jednak postanowiłeś pójść dalej i zdobyć wykształcenie w tym kierunku. Co Cię do tego skłoniło?
JS: Na Kubie funkcjonuje system szkolnictwa muzycznego polegający na tym, że w wieku 10 lat zaczyna się uczęszczać do szkoły mającej za zadanie ukierunkować młodych ludzi na zawód, który będą wykonywać w przyszłości. Droga muzyka zaczyna się więc dość wcześnie, ale już wtedy dokładnie wiedziałem, że będzie to mój sposób na życie.
JF: I od razu chwyciłeś za klarnet i saksofon, czy na początku grałeś na jakimś innym instrumencie?
JS: Marzyłem o grze na saksofonie, ale nie mogłem rozpocząć nauki, bo nie było klasy, która kształciłaby w tym kierunku. Mój ojciec pożalił się nawet znajomemu muzykowi, że dostępna jest tylko możliwość nauki gry na klarnecie, na co tamten odparł, że to właściwie bardzo dobrze się składa, bo jeżeli nauczę się grać na klarnecie to później z saksofonem nie będę miał żadnego problemu. Tak zaczęła się moja przygoda z instrumentem, któremu jestem wierny do teraz, choć z czasem pojawił się też saksofon.
JF: Skąd u Ciebie zainteresowanie saksofonem? To instrument mocno kojarzący się z jazzem, czy od razu, w wieku 10 lat wiedziałeś, że chcesz wykonywać ten rodzaj muzyki?
JS: Z mojego rodzinnego domu ciężko było dostać się gdziekolwiek, ponieważ w okolicy nie funkcjonował żaden transport publiczny. Do szkoły musiałem chodzić pieszo, droga w jedną stronę zajmowała mi mniej więcej godzinę. Pewnego dnia, gdy wracałem z ojcem ze szkoły, napotkaliśmy w naszej okolicy muzyków ulicznych, jeden z nich grał na saksofonie. Powiedziałem wtedy „Tato, ja też będę grał na tym instrumencie”, byłem kompletnie zauroczony brzmieniem saksofonu, więc mój wybór spowodowany był trochę zbiegiem okoliczności, a trochę była to miłość od pierwszego wejrzenia.
Byłem tak zafascynowany muzyką, że zupełnie nie przeszkadzało mi to, że codziennie muszę dotrzeć do szkoły i wrócić z niej na piechotę. Byłem chyba jedynym spośród moich kolegów, który nigdy nie narzekał. Nawet kiedyś moja mama powiedziała żartobliwie, że skoro jestem gotowy na takie poświęcenie, to chyba jednak zostanę tym muzykiem. Faktycznie bardzo wcześnie muzyka stała się moją najważniejszą życiową pasją, dla której byłem gotów na wiele wyrzeczeń.
JF: Pasja i poświęcenie dość szybko zaczęły przynosić efekty. Jako nastolatek wystąpiłeś po raz pierwszy poza Kubą. Miało to miejsce podczas festiwalu jazzowego na Barbados. To wtedy po raz pierwszy grałeś na tej samej scenie z wielkimi nazwiskami świata jazzu, między innymi Royem Hargrove’em. Mając 16 lat zająłeś 3 miejsce podczas International Competition of Young Jazz Musicians w Hawanie. Jak wspominasz nastoletnie lata i pierwsze sukcesy?
JS: Sukcesy oczywiście mnie cieszyły, ale jakoś szczególnie nie zajmowałem się ich celebracją. Byłem skupiony przede wszystkim na ćwiczeniu swoich umiejętności, właściwie cały czas grałem, jedynie z przerwami na posiłki i sen. Prawdę mówiąc niewiele więcej pamiętam, byłem całkowicie oddany muzyce. Ważniejsze od sukcesów na festiwalach i konkursach było dla mnie to, że zostałem dostrzeżony przez moich profesorów, którzy zaczęli okazywać mi duże wsparcie. Dla mnie był to jasny sygnał, że praca, którą wkładam w naukę gry przynosi efekty. Ludzie zaczęli mnie dostrzegać i doceniać, ale nie był to dla mnie powód by osiąść na laurach, wręcz przeciwnie. Takie gesty powodowały jeszcze większą mobilizację, nakręcały mnie do dalszych ćwiczeń i rozwoju.
JF: Wkrótce zacząłeś podróżować dużo dalej. Mając 17 lat występowałeś w Kanadzie. Jak doszło do tego wyjazdu?
JS: Zarówno podróż do Kanady, jak i wcześniejsze, o których rozmawialiśmy – wszystkie były projektami szkolnymi. Do miesięcznego wyjazdu do Kanady zostali wybrani najlepsi uczniowie reprezentujący każdy rodzaj instrumentu, to był wyjazd integracyjny, podczas którego zapoznawaliśmy się i graliśmy z naszymi rówieśnikami z Nowej Szkocji. Były to bardzo miłe i pouczające doświadczenia, ale to wciąż były czasy szkolne, a ja stawiałem na pierwszym miejscu muzykę, więc gdyby nie ona, do tych podróży zapewne by nie doszło.
JF: Jak Waszą muzykę przyjmowała publiczność poza Kubą?
JS: Generalnie ludzie przyjmowali nasze występy bardzo dobrze. Spotkało nas też wiele miłych sytuacji. Na przykład podczas festiwalu na Barbados jedna z piosenkarek, która występowała na głównej scenie, po tym, gdy usłyszała, jak gramy, zaprosiła nas do wspólnego występu podczas jej koncertu. Muzycy z innych zespołów występujący jako gwiazdy podczas tamtej imprezy zeszli się pod scenę, słuchali nas, a następnie mocno nam gratulowali i dopingowali do dalszego grania. Na mnie jako chudym piętnastolatku, który był niewiele wyższy od długości klarnetu, zrobiło to bardzo mocne wrażenie. Był to dla mnie kolejny sygnał, że muszę jeszcze więcej ćwiczyć, bo skoro starsi, bardziej doświadczeni muzycy mówią mi takie rzeczy – warto się jeszcze mocniej starać i iść tą drogą.
JF: Twoją grę docenił także Wynton Marsalis, który odwiedził Kubę w 2010 roku. Jak doszło do Waszego spotkania?
JS: W październiku 2010 roku Wynton Marsalis wraz z muzykami Jazz at Lincoln Center Orchestra prowadzili w Hawanie kursy mistrzowskie. Uczęszczałem na jeden z nich, który prowadził saksofonista i klarnecista JLCO Victor Goines. Pod koniec kursu nasz nauczyciel zapytał, kto chciałby zagrać z nim podczas zajęć, więc się zgłosiłem. Bardzo mu się spodobała moja gra, zaproponował bym następnego dnia wystąpił razem z nim i Wyntonem Marsalisem podczas głównego koncertu. Było nieco zabawnie, bo wtedy jeszcze bardzo słabo znałem angielski, więc cała rozmowa musiała odbywać się przez tłumacza. Możesz sobie wyobrazić, że kompletnie mnie zamurowało, bo z dnia na dzień miałem zagrać u boku jednej z największych gwiazd światowego jazzu. Kapitalna przygoda, która znów przydarzyła mi się trochę przez przypadek – gdybym nie zgłosił się do grania z Victorem Goinesem prawdopodobnie nikt z zespołu Marsalisa nie zwróciłby na mnie uwagi.
JF: Niedługo potem wyjechałeś do Hiszpanii i spotkałeś tam jednego ze swoich największych muzycznych idoli – Paquito D’Riverę.
JS: Paquito D’Rivera był moim największym mistrzem od najmłodszych lat, właściwie od samego początku mojej nauki gry na klarnecie. Gdy miałem 11 lat mój ojciec przysłał mi z Hiszpanii kilka płyt z jego muzyką. To był dla mnie przełom, zakochałem się w tych dźwiękach.
Tak się złożyło, że mój mieszkający w Zjednoczonych Emiratach Arabskich wujek poprzez znajomego skontaktował się z Paquito. Kiedy zaczynałem naukę, korzystając z tej znajomości, poradził się go, jaki instrument byłby dla mnie najlepszy. Paquito chciał wysłać mi klarnet, ale wujek odmówił, bo w swoim poczuciu honoru chciał kupić go sam, i tak się też stało. Gdy przeprowadziłem się do ojca do Hiszpanii, ledwo przybyłem z Kuby i zatrzymałem się w Santiago de Compostela, gdzie mieszkał, wydarzyła się niesamowita rzecz. Wyszliśmy rano po zakupy i pierwszą rzeczą, która wpadła mi w ręce była ulotka informująca o koncercie Paquito w mieście. Natychmiast chciałem kupić bilety, ale okazało się, że wszystkie są wyprzedane. Więc napisałem do niego mail, ale nie po to, by zdobyć bilety, tylko by dać znać, że właśnie przyjechałem do Hiszpanii i widziałem informację o jego koncercie. Pisząc do niego nawet nie wiedziałem, czy mnie pamięta, w końcu słyszał o mnie tylko od mojego wujka. Gdy nadeszła odpowiedź, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Paquito zaprosił mnie na koncert, ale nie jako słuchacza. Zaprosił mnie do wspólnego grania, więc następnego dnia staliśmy razem na scenie.
JF: Wymarzony początek pobytu w nowym miejscu. Jak dalej potoczyły się Twoje muzyczne losy?
JS: Kiedy mieszkałem w Hiszpanii, moja siostra zaprosiła mnie na dwa tygodnie do Dubaju. Nie wiązałem z tym miejscem żadnych większych planów, ale podczas tej krótkiej wizyty dowiedziałem się, że w jednym z klubów jazzowych w Abu Dhabi poszukują saksofonisty. Otrzymałem bardzo dobrą, półroczną ofertę pracy i zostałem. Z czasem pojawiły się kolejne propozycje. Z łatwością mogłem zarobić dużo większe pieniądze niż w Santiago de Compostela. W ten sposób mój pobyt przeciągnął się z dwóch tygodni do ośmiu lat. Jednak pomimo świetnych zarobków strasznie się tam męczyłem, już po czterech latach pobytu rozważałem możliwość wyjazdu. Dubaj jest okropnym miejscem dla muzyków, to świat, w którym liczą się wyłącznie pieniądze i luksus. Scena muzyczna tak naprawdę nie istnieje, nie ma klubów, miejsc do grania i takich, w których można poznać innych artystów. Czułem, że kompletnie przestałem się rozwijać i bardzo źle to znosiłem.
Zacząłem rozważać wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Chciałem przeprowadzić się do Nowego Jorku, do którego zapraszał mnie Paquito D’Rivera, który mieszka tam od lat. Sytuacja jednak nieco się skomplikowała, ponieważ w międzyczasie moi rodzice wrócili na Kubę, ja także miałem kubański paszport. Paquito namawiał mnie, abym aplikował do Manhattan School of Music, gdzie jest wykładowcą. Miało mi to pomóc w zdobyciu wizy i rzeczywiście dostałem się na studia, jednak akurat wtedy Donald Trump zerwał stosunki z Kubą, więc wizy nie otrzymałem i musiałem zmienić plany. W tym czasie zagrałem też drugi koncert z Paquito w Madrycie.
W Dubaju poznałem Dominikę, która została moją żoną i co ważne dla całej historii – pochodzi z Polski. W zaistniałej sytuacji powiedziałem jej, że musimy znaleźć jakieś rozwiązanie, bo nie mam zamiaru zostać dłużej w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, ponieważ chcę grać muzykę i się rozwijać, a na miejscu nie było na to szans.
Ze względu na kraj pochodzenia żony i z ciekawości zacząłem sprawdzać w Internecie polskich muzyków. Kiedy zobaczyłem, co potrafią jazzmani z Polski, oszalałem. Cały czas krzyczałem „Zobacz kogo znalazłem!”, „Musisz tego posłuchać!” i różne podobne rzeczy. Byłem naprawdę podekscytowany tym, co usłyszałem. Wspólnie podjęliśmy decyzję o przeprowadzce do Polski i rozpoczęciu nowego życia i uważam, że był to znakomity ruch.
W Polsce jest mnóstwo inspirujących muzyków, wiele się dzieje, jest masa miejsc gdzie gra się bardzo różną muzykę – to wszystko działa na mnie bardzo odświeżająco po zastoju, którego doświadczyłem w Dubaju. Choć muszę przyznać, że były też fajne momenty, to właśnie wtedy udało mi się wystąpić w telewizyjnym programie razem z zespołem Kool and The Gang – a ich muzyki oraz piosenek Earth, Wind & Fire namiętnie słuchałem jeszcze jako dzieciak na Kubie. To na pewno było miłe wydarzenie, choć jak to w przypadku tego typu produkcji bywa – niewiele wnoszące z punktu widzenia artystycznego.
JF: Po przeprowadzce bardzo szybko nawiązałeś nowe artystyczne kontakty. Rozmawiamy tuż po Twoim występie i zwycięstwie w konkursie Bielskiej Zadymki Jazzowej. Imponujące, jak duży poziom zgrania udało się Wam osiągnąć w ciągu zaledwie kilku tygodni wspólnego grania – masz na to jakaś receptę?
JS: Kontrabasistę mojego kwartetu Aniela Someillana Galarragę faktycznie znam od dość dawna, bo podobnie jak ja pochodzi z Kuby. Znajomości z pianistą Mateuszem Kaszubą i węgierskim perkusistą Peterem Somosem są natomiast dość świeże. Poznałem ich podczas jam session u Franka Pospieszalskiego (Aniel również tam grał) i pamiętam, że w nocy po tym spotkaniu nawet napisałem do Mateusza, że jestem pod dużym wrażeniem jego pięknej gry. Od kiedy wpadłem na pomysł udziału w Bielskiej Zadymce Jazzowej – byli oni pierwszymi osobami, które przyszły mi do głowy.
Każdy z nich jest wyśmienitym muzykiem, grają niesamowicie, ale myślę, że nie to przesądza o sile zespołu. Muzyka to coś więcej niż tylko suma talentów, a członkowie mojego kwartetu są dla mnie jak bracia. Świetnie dogadujemy się poza sceną, śmiejemy się z tych samych żartów, lubimy podobne rzeczy, podobnie spędzamy wolny czas – naprawdę wiele nas łączy. Poza tym każdy z nich jest po prostu pięknym człowiekiem i wszyscy nadajemy na tych samych falach. Nie mógłbym mieć w zespole ludzi, którzy traktują granie wyłącznie jako pracę i podczas występu myślą już o kolejnym „jobie” i liczą ile zarobią. Takie podejście zabija pasję i sens muzyki. My w pierwszej kolejności dogadujemy się jako ludzie, mamy podobne wizje co i jak chcemy robić – i z tego rodzi się muzyka i energia którą dzielimy się na scenie ze słuchaczami.
JF: Efektem wygranej podczas Bielskiej Zadymki Jazzowej jest także płyta, którą zarejestrowaliście w sali koncertowej Radia Katowice.
JS: Tak, to drugi mój album w roli lidera i bardzo się z niego cieszę. Mój debiutancki krążek zatytułowany „Caminando” ukazał się w 2019 roku. Pierwszą płytę nagrali ze mną: trębacz Alejandro Delgado, pianista Rolando Luna, gitarzysta Hector Quintana, basista Gastón Joya i perkusista Rodney Barreto. Dodatkowo zaśpiewała tam Luna Manzanares. Myślę, że oba te albumy łączy wspaniała energia, która płynie ze wspólnego grania muzyki i zrozumienia, które panuje w zespole.
JF: Przeprowadziłeś się do Polski, Twoja żona jest Polką – próbujesz może uczyć się naszego języka?
JS: Tak, uczę się i ćwiczę z żoną, choć ostatnio miałem nieco przerwy. Język polski jest jednak strasznie trudny. (śmiech)
Rafał Zbrzeski
(Radio Kraków)
tłumaczenie
z hiszpańskiego: Szymon Smółka
Zobacz również
Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>
Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>
8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>
Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>
Aktualnie w sprzedaży
Więcej >>>