Festiwale
Hadrony Piotra Damasiewicza
fot. Marek Dusza

Artykuł opublikowany
w JAZZ FORUM 6/2012

Katowice Jazz Art 2012

Monika Okrój


Zmontować festiwal tego formatu w kilka tygodni przed wydarzeniem to mistrzostwo autorstwa Macieja Obary, dyrektora artystycznego pierwszej edycji JazzArt w Katowicach. Trzynaście koncertów w pięciu miejscach betonowo-kopalnianego zagłębia, które próbuje się nazwać „Miastem Ogrodów” ostatecznie zmieniło moje depresyjne jego postrzeganie. Termin JazzArtu, 28-30 kwietnia, zbiegł się z festiwalem Street Artu, w dzień można było więc rzucić okiem na powstające murale i zdobienia włóczką (yarn bombing) choćby koparki stojącej przy Spodku. Natomiast finał wypadł w Międzynarodowy Dzień Jazzu ustanowiony przez UNESCO. Katowice świętowały podwójnie i namacalnie.

Zgrabnie ułożyły się koncerty w czasoprzestrzeni, nadając każdemu dniu odmienny charakter. Występy artystów zazębiały się czasem gnając melomanów to z kinoteatru Rialto do Hipnozy, to znowu przez klub Katofonia do kościoła ewangelicko-augsburskiego, aż wreszcie na scenę klubu Gugalander.

Sobota miała profil brytyjski i to dość przekrojowy. Saksofonista Courtney Pine otworzył festiwal chwytając za klarnet basowy i jakby zupełnie zapominając o swoich poprzednich nagraniach w duchu soul i drum & bass rzucił się w wir autoprezentacji na dość ubogim tle projektu Europa. Towarzyszyli mu skuleni w swojej skromności wykonawczej artyści: Zoe Rahman - p, Darren Taylor - b i Robert Fordjour - dr. Muzyka docelowo miała zabrać słuchacza w podróż odkrywającą wielokulturowość kontynentu, niestety przerost wirtuozerii, która początkowo zapierała dech w piersiach, ostatecznie przyćmił muzyczny przekaz. Miałam wrażenie, że patrzę na mistrza, który dobierając do zespołu dużo słabszych muzyków popada w samouwielbienie nie dając nikomu dojść do słowa. Na uwagę zasługuje pianistka o szczególnej urodzie i wyszukanym rodzaju ekspresji, grająca improwizacje wcześniej rozpisane w nutach z jakimś klasycznym piętnem i spięciem, ale w oryginalny sposób. Moja cierpliwość skończyła się, gdy Pine chcąc wejść w interakcję z publicznością kazał nucić jakieś błazeństwa.

Kolejny koncert wypośrodkował moje poczucie powagi i pokazał, gdzie tak naprawdę zmierza brytyjski jazz. Neil Cowley Trio (lider - p, Richard Sadler - b, Evan Jenkins - dr) jest przedstawicielem ambitnego, ujazzowionego popu, dokładniej brit-popu z naciskiem na schematyczny trans. Kontynuatorzy idei muzycznej amerykańskiego tria The Bad Plus, czy szwedzkiego E.S.T., wypracowali pomysł na swój własny styl, lecz błędem byłoby ich porównywanie. Sam pianista podkreśla, że wszedł w jazz ze sceny popowej, nie odwrotnie. Koncert grupy niesamowicie siedział w pulsie, dźwięki szły jak żylety, układając się w melodyjne, stricte zaaranżowane frazy, każda tworzona w podobny sposób ze stałą dramaturgią. W kilku utworach trio wzbogacone zostało tłem kwartetu smyczkowego (występującego także na ostatniej płycie „The Face Of Mount Molehill”), który w dość sztampowy sposób wplótł się w masę pulsujących dźwięków. Choćby to był kwartet nie wiadomo jakich lotów, użyty w ten sposób przywołuje wszystkie inne kwartety, których celem jest dobarwienie, dodanie powagi, odzianie muzyki we frak. Na szczęście humor muzyków z jednego i drugiego świata pozwolił na całkowite oddanie się owej zabawie z gumowym dinozaurem pianisty w tle (to już tradycyjny rekwizyt ich koncertów).

Nie tracąc ani jednej nuty brytyjskiej formacji, straciłam niemal cały koncert zespołu Orange the Juice z projektem „Romanian Beach”. Zespół w składzie: Konrad Zawadzki, Dawid Lewandowski, Marcin Yadach, Janek Kiedrzyński, Marcin A. Steczkowski, Mariusz Godzina dał mocnego, bałkańskiego kopa i zebrał pochlebne opinie otwierając tym samym polski dział JazzArtu.

Pierwszy dzień festiwalu zamknął kultowy, nieokiełznany Polar Bear – czyli kolejny band z Wysp (Seb Rochford, Pete Wareham, Mark Lockheart, Tom Herbert, John Leafcutter). Panowie (bo już nie chłopcy) pokazali, że nie stoją w miejscu, że ich punkowe podłoże jest jeszcze żywe i daje masę inspiracji jednocześnie oddalając od źródła i tworząc eksperymentalny charakter ich muzyki. W klubie Gugalander zaszyli się w mroku atmosfery ziejącej dymem papierosowym (to niestety in minus), zaskakując połączeniami estetyk i jazzowym zobojętnieniem na rzecz wszystkiego, co abstrakcyjne, dziwne i możliwe do wybrzmienia. Gwiazdą był niewątpliwie drummer Seb Rochford, wyrazisty i oryginalny pod każdym względem, zapadający w pamięć głównie przez gąbczastą strukturę włosów okalających głowę, o średnicy bez przesady pół metra.

Niedziela przyzwoicie zawiodła do kościoła, a muzyka w nim obecna otwarła serca i pokrzepiła duszę. Brzmi górnolotnie, ale istotnie, kompozycja z ziarnem fizyki – Hadrony Piotra Damasiewicza – zasługuje na uroczysty wstęp. Front jazzowy w składzie: Damasiewicz - tp, Maciej Obara - as, Gerard Lebik - ts, Maciej Garbowski - b i Wojtek Romanowski - dr starł się z frontem klasycznym, czyli kameralną orkiestrą smyczkową AUKSO pod batutą Marka Mosia. Wielki popis swoich możliwości dali muzycy jazzowi, klasę pokazali smyczkowcy, a solo Macieja Garbowskiego jeszcze długo po koncercie krążyło mi po głowie.

Podobała mi się przestrzeń tej ponad 40-minutowej suity i to, że kolejne fazy były konsekwentnym następstwem esencji w zalążku, że muzyka działała na wyobraźnię, wyjaśniała zamysł kompozytora bez potrzeby werbalnego komentarza. Znając już ten utwór siłą rzeczy ciekawsze stają się dla mnie momenty improwizowane, natomiast treść zapisana coraz bardziej odstaje od tych żywych wypowiedzi, traci na sile rażenia, stając się jedynie atonalnym tłem. Bardzo żałowałam, że nie mogłam usiąść bliżej by pozbyć się echa w uszach. Hadrony to muzyka wymagająca nie tylko skupienia od słuchacza, ale idealnych warunków akustycznych.

Warunki doskonałe na kameralny, klubowy koncert posiada Katofonia. Tam zaprezentował się bydgoski projekt A-Kineton, złożony z muzyków kojarzonych głównie z Sing Sing Penelope, czy Contemporary Noise Sextet – Kamil Pater, Rafał Gorzycki, Irek Wojtczak i Paweł Urowski. To kolejny zespół, który niestety stracił tę część słuchaczy, która pozostała do końca wybrzmienia Hadronów. Niemniej, ostatnie dźwięki mocno dawały po uszach, porażały młodą werwą i spontanicznością warunkującą krążenie energii między ludźmi.

Bramy Parafii Ewangelicko-Augsburskiej ponownie zostały otwarte na koncert gwiazdy festiwalu. Lars Danielsson Quartet, grający niedawno na Jazzie nad Odrą, w Katowicach zaprezentował się bez Tigrana Hamasyana – tak pożądanego ostatnio pianisty, tworzącego prezentowany album „Liberetto”. Muzyka szwedzkiego kontrabasisty jest liryczna, melodyjna i przystępna, dlatego też nagle zmieniła się akustyka kościoła i perkusyjne, transowe ćwieki wbijane przez Magnusa Öströma w gęsto wypełnioną ludźmi przestrzeń, ulatywały bez charakterystycznego echa, dając miejsce kolejnym, cudownym rytmom wydobywającym się spod jego miotełek i rózg.

W Jazz Clubie Hipnoza pod nazwą Stryjo zagrali dobrze już znani na polskiej scenie młodzi wyjadacze: Nikola Kołodziejczyk - p, Maciej Szczyciński - b, Michał Bryndal - dr. Zaprezentowali muzykę z przymrużeniem oka, trochę pokiereszowaną, eklektyczną i niedającą się zaszufladkować. Mózgiem zespołu jest niewątpliwie pianista – kompozytor i aranżer, realizujący wszelkie dzikie pomysły z ożywieniem najznamienitszej „ścieżki dźwiękowej” Pegasusa Super Mario włącznie, ale to Michał Bryndal nadaje charakter zespołowi swoistą rytmiczną i arytmiczną łamaniną. Coś jednak nie zagrało tego dnia, coś jakby wstrzeliło się między muzyków paraliżując swobodę wypowiedzi. Może czas już zamienić „zabawę” na porządne granie z konkretnym zamysłem?

Irek WojtczakPRL Kwintet w całości zabrzmiał po polsku. Jego „Projekt Region Ludzie”, nagrany w hołdzie zapomnianym ludowym muzykom, unaocznił, jak daleko jesteśmy od korzeni, ale też jak niewiele trzeba, by do nich wrócić. Po prostu sięgnąć i się tego nie wstydzić. Koncepcja trafiona, wycyzelowana między instrumentami akustycznymi a udziałem elektroniki i sampli z nagrań archiwalnych. Lider grający na saksofonach i klarnecie, przyznać trzeba, że jest liderem pełną gębą i artystycznym wodzirejem. Pozostali muzycy: Tomek Ziętek - tp, elektronika, Piotr Mania - p, Adam Żuchowski - b i Kuba Staruszkiewicz - dr, doskonale wpisali się w ludowy klimat potwierdzając, że folklor nie jest przeżytkiem, należy go tylko odpowiednio podać.

Poniedziałek był głośny, każdy kolejny koncert dolewał oliwy do ognia. Tomasz Dąbrowski i Tyshawn Sorey, wyczekiwany przeze mnie duet młodych, skrajnie różnych i nieziemsko iskrzących sił, tak samodzielnie, jak i osobno. Ich spotkanie to niewątpliwie wydarzenie festiwalu i nie bez znaczenia dla polskiego jazzu. Obydwaj mówią językiem daleko odległym od tego, co swinguje i porywa do tańca. Perkusista Sorey to ciężki kaliber, nieokiełznany figlarz-cyrkowiec, strzelający żartami do rytmu i rytmem do rozpuku, aż nie dajesz wiary, że można mieć taki arsenał możliwości. Zdaje się, że dla niego nie ma złej perkusji, z każdym instrumentem może zrobić wszystko. Dla Tomka granie z Tyshawnem to spełniające się marzenie, studium rytmicznej i melodycznej niezależności, współdziałania i muzycznej walki. Ich nowojorska sesja czeka na wydanie, zacieram dłonie!

Mocnym, jazzowym uderzeniem doładowali chłopaki z International Quartet Macieja Obary. To pokłosie spotkania Take Five Europe, import sekcji prosto z Norwegii: Ole Morten Vagan - b i Gard Nilssen - dr, do tego obowiązkowo Dominik Wania przy fortepianie, coraz groźniejszy pośród naszych pianistów, o czym przekonałam się właśnie tutaj, w kinoteatrze Rialto. Podczas koncertu przeważał materiał z ostatniej płyty Obary „Equilibrium”, ekspresyjnie dopasowany do temperamentu Norwegów, grających fenomenalnie. Wcale nie powiało chłodem Skandynawii, a raczej mięsistym hard bopem i dojrzałymi improwizacjami bardzo „hot”.

To brytyjskie Portico Quartet, poza koncertem Larsa Danielssona, najszczelniej wypełniło salę koncertową, tyle, że zupełnie inną publicznością, trochę w stylu „palmy, drinki i dziewczynki”. Muzyka, jaką kiedyś grał ten zespół – transowa, przyjemna, harmonicznie wskazująca na „jazzowość” elektronika – przeobraziła się dzisiaj i niemal sprymitywizowała do housowej łupanki. Tradycyjnie już przy takiej muzyce nadmiernie uwydatniony bas skutecznie wyprosił mnie z sali.

Nie było lepszego chrztu pierwszej edycji festiwalu jak potężne fanfary w wykonaniu Power of the Horns – Damas Ensemble. Wrocławskiemu artyście z wielkim sukcesem udało się zebrać tak niesamowitą siłę instrumentów dętych i podwójną sekcję rytmiczną z naddatkiem (Piotr Damasiewicz, Adam Pindur, Maciej Obara, Paweł Niewiadomski, Marek Pospieszalski, Dominik Wania, Max Mucha, Kuba Mielcarek, Wojtek Romanowski, Gabriel Fernandini, Tomasz Sanchez). To, co się działo między muzykami na surowej scenie Gugalandera, jest nie do opisania. Ten półtoragodzinny set został nagrany, należy tylko dopowiedzieć, że lejący się z twarzy pot nie oszczędził nikogo. To było swoiste upojenie i oczyszczenie. Można mówić o masie dźwięku, o dzikiej improwizacji i doskonałej interakcji, o diabelskiej sile rażenia dęciaków grających unisono, ale trzeba przyznać jedno – nie byłoby tego, gdyby nie charyzma Damasia i jego wiara w sukces. Ukłony i wyrazy uznania.

Ukłony także dla pomysłodawców i organizatorów, szczególnie dla Macieja Obary, który stanął w podwójnej roli artysty i dyrektora artystycznego, oraz Karoliny Juzwy, dzięki której wszystko było dopięte na ostatni guzik. Festiwal wyraźnie plasuje się w gronie wydarzeń, którym nieobca jest promocja tego, co krajowe i mało znane, nie bojących się wyzwań i ryzyka, stawiających przede wszystkim na dobrą sztukę i szczery przekaz.

Monika Okrój


 


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu