Wywiady

fot. Maciej Nowak

Maciej Obara: Nowojorskie impresje

Maciej Nowak


JAZZ FORUM: Ostatniego dnia czerwca miałem okazję z przyjaciółmi wysłuchać koncertu Twojego kwartetu w Dizzy’s Club Coca-Cola w Nowym Jorku. Czy mógłbyś opowiedzieć o tym, jak doszło do tego wydarzenia?

MACIEJ OBARA: Cała trasa była sygnowana hasłem Jazztopad Presents. Także to ostatnie granie w Lincoln Center, bowiem Piotr Turkiewicz, dyrektor artystyczny wrocławskiej imprezy, od wielu lat kooperuje z różnymi festiwalami na całym świecie i robi koncerty artystów, którzy występowali na showcase’ach i zostali zauważeni przez dyrektorów międzynarodowych festiwali. Z kolei oni decydują o zaproszeniu tych zespołów na wybrane imprezy.

Mój obecny skład Obara International Quartet miał przyjemność występować dwa razy na takim showcasie, dzięki czemu grywaliśmy już na ważnych imprezach w Europie, a także mieliśmy okazję inaugurować Tokyo Jazz Festival, występując w Cotton Clubie. Czerwcowy występ w Lincoln odbył się w ramach ubiegłorocznej edycji festiwalu Jazztopad. To Jason Olaine, szef programowy Lincoln Jazz Center, po wysłuchaniu nas we Wrocławiu, zaproponował nam występ w Nowym Jorku. Więc to jest naturalna rzecz, która potwierdza też w jakiś sposób ideę showcase’ów. Mówiąc wprost – zostaliśmy docenieni przez gościa ze Stanów, w wyniku czego zagraliśmy przedpremierowy występ oficjalnej odsłony festiwalu Jazztopad w Nowym Jorku w roku 2016. Taka była droga wiodąca do koncertu w Dizzy’s Club Coca-Cola.

Co ważne, oprócz tego koncertu wystąpiliśmy także w Rochester oraz na kanadyjskich festiwalach w Ottawie, Vancouver i Edmonton. Ta krótka trasa kanadyjska była z kolei konsekwencją spotkania z Kenem Pickeringiem, dyrektorem artystycznym Vancouver Jazz Festival, który usłyszał nas w 2014 roku na Molde Jazz Festival, w Norwegii. Po koncercie Ken podszedł do nas i powiedział, że gdybyśmy mieli w planie występy w Ameryce Północnej, to żeby od razu dać mu znać, bo on też chętnie weźmie w tym udział.

Propozycje Olaine’a i Pickeringa fortunnie nałożyły się na siebie i dzięki temu udało się nam zagrać w czerwcu trasę amerykańsko-kanadyjską. Przy okazji dziękuję serdeczne Polish Jazz Association w Kanadzie za pomoc i wielką gościnność.

JF: Jakie emocje towarzyszyły Wam podczas koncertu w Dizzy’s Club Coca-Cola? Czy czułeś energię płynącą z pejzażu rozciągającego się za waszymi plecami?

MO: Graliśmy dwa sety w tym miejscu dla pełnej sali. A przecież nie były to nawet weekendowe dni. Ucieszył mnie fakt, że była to nowa publiczność, nasz występ widział między innymi Jason Moran. To ważna dla nas wiadomość, szczególnie, że Ole Morten Vaagan już grywał z Jasonem w Norwegii. Dostaliśmy świetny feedback od amerykańskiej publiczności. Jazz At Lincoln Center oraz Jazztopad wraz z Polskim Instytutem w Nowym Jorku chcieliby, żebyśmy wrócili do Stanów. Gdyby udało się zorganizować ponowną trasę, to odwiedzilibyśmy Filadelfię, Waszyngton i Chicago. Takie są plany na przyszłość, jeśli chodzi o Amerykę.

Natomiast jeśli chodzi nowojorski klimat, który nam towarzyszył podczas grania, to jest coś wyjątkowego. Jest we mnie respekt dla tego miejsca, z drugiej strony dla samego wydarzenia. I było pewne napięcie z powodu tego, że gramy właśnie tam, dla amerykańskiej publiczności. Towarzyszyła mi też świadomość, że 20 minut przed naszym występem odbyła się inauguracja nowej wytwórni płytowej, która będzie działać przy Lincoln Center, a prowadził tę imprezę Wynton Marsalis. Myślałem też o wielu rewelacyjnych muzykach, tych którzy zapisali się w historii jazzu, a pojawili się tego wieczoru tuż obok nas.

Nasza obecność na scenie Dizzy’s Club była wielką nobilitacją dla całego zespołu. Działała też sama aura Nowego Jorku, ludzie, którzy nas rewelacyjnie przyjęli – granie okazało się prawdziwą frajdą, wspaniałym doświadczeniem. Kolejną kwestią jest fakt, że Dominik Wania i ja byliśmy pierwszymi polskimi muzykami, którzy wystąpili w tym miejscu. To dla mnie zaszczyt i jestem z tego powodu szczęśliwy.

JF: Czy poza tym miałeś czas na wysłuchanie jakichś interesujących koncertów w tamtejszych klubach? Może przyłączyłeś się do jakiegoś jamu? A może kupiłeś ciekawą płytę albo byłeś na interesującej wystawie?

MO: Postanowiłem zostać w Nowym Jorku jeszcze tydzień po występie w Lincoln. Odwiedziłem różnych znajomych muzyków, były to spotkania lunchowe i towarzyskie. Wpadłem do Village Vanguard, który ubóstwiam i kocham jako historyczne miejsce związane z muzyką, ale także miejsce szacunku dla artystów, wykonywanej przez nich sztuki. Tu nie konsumuje się jedzenia, ale przychodzi się tylko i wyłącznie po muzykę. Zdaje się, że wtedy grało tam trio Freda Hersha.

Później miałem przyjemność zajrzeć do klubu The Stone, gdzie w tym czasie występował John Zorn z projektem Bagatelles. Oczywiście wybrałem się na spacer po Central Parku, odwiedziłem Metropolitan Museum of Art, gdzie największy fun miałem przy zbiorach z różnych zakątków Oceanii. Zresztą, jak jestem w Nowym Jorku, zawsze odwiedzam te miejsca. Lubię po prostu obcować z tym miastem – przechadzać się i oddychać atmosferą rewelacyjnego, tętniącego życiem miejsca. Za każdym razem, jak tam przylatuję, to odnajduję coś nowego, a również wracam do miejsc, w których już byłem.

JF: Czy Stany, sztuka tam powstająca, jest dla Ciebie inspiracją?

MO: Myślę, że oczywista jest odpowiedź twierdząca, bowiem każdy i tak po części spogląda w tamtą stronę! Każdy interesuje się muzyką wydawaną tam i ogólnie sztuką powstającą w Stanach. Nie sposób nie ulegać płynącym stamtąd inspiracjom. Ale nasze – muzyków europejskich – szczęście polega na tym, że ci rewelacyjni muzycy amerykańscy bardzo często odwiedzają stary kontynent, naturalnie w tym i Polskę, no i Warszawę. Stołeczny klub Pardon, To Tu gości systematycznie największych artystów jazzowych, wielkich improwizatorów. I to jest miejsce, które samo w sobie generuje niesamowite doświadczenia muzyczne, a także zbliża do siebie różne środowiska, ludzi, którzy spotykają się podczas koncertów.

Sztuka, która powstaje w Stanach, jest inna niż nasza i warto się jej przyglądać, słuchać oraz w jakiś indywidualny sposób dla siebie przetwarzać jako inspirację. Ja właśnie tak to traktuję, tak podchodzę do wizyty w Ameryce, także do tej ostatniej w Nowym Jorku. Miasto jest dla mnie swego rodzaju inspiracją, pozostawia we mnie dobry nastrój, świetną energię, chęć do działania. No i kojarzy mi się z wszystkim, co jest ciekawe, na najwyższym poziomie. Bywając w Nowym Jorku można tego doświadczyć w tym jednym miejscu! Wobec tego ci, którzy tam mieszkają, są szczęściarzami, ale z drugiej strony na pewno są bardzo zaradni. Funkcjonowanie na scenie nowojorskiej wymaga niezwykłych umiejętności. Doceniam zatem, w jak bardzo uprzywilejowanej sytuacji znajdują się muzycy w Europie. To są jakby dwie strony medalu. Dlatego dla mnie ważne jest być tu i bywać tam.

 JF: Odnoszę wrażenie, że kiedyś preferowałeś granie w konwencji bardziej otwartej na inwencję improwizatorską Twoich partnerów. Myślę o okresie gry z Maciejem Garbowskim i Krzysztofem Gradziukiem.

MO: Jeśli chodzi o muzykę w trio z Maciejem i Krzyśkiem, to płyta „I Can Do It” była nagraniem o najbardziej zróżnicowanym charakterze. Maciek ma ten klasyczny background. On ma bardzo solistyczną duszę. Używa swoistych środków wyrazu. Jest wirtuozem kontrabasu. Długo grają razem z Krzyśkiem, więc mają swoją nić porozumienia. Wydaje mi się, że to najlepsze nagranie w tym składzie.

Potem nagrywaliśmy jeszcze w kwartecie z Dominikiem. Maciek i Krzysiek byli zawsze pod wpływem skandynawskich klimatów. Była to otwarta koncepcja, jednak większość tej muzyki to wcześniej przygotowane kompozycje, z wyjątkiem jednego improwizowanego tracku. To było granie, dzięki któremu zdobyłem wiele doświadczenia, rozwinąłem się pod każdym względem.

JF: Obecnie wydajesz się skłaniać ku kompozycji, realizujesz wcześniej zaplanowane całości. Czy to jakiś zwrot w Twoim rozumieniu jazzu, czy też wynika to z osobowości teraz występujących z Tobą instrumentalistów?

MO: Ten ciężar emocjonalny i gruby
sound, jaki pokochałem od pierwszego dźwięku w wykonaniu Ole Vaagana i Garda, obezwładniły mnie. Nie zapomnę występu na London Jazz w ramach Take Five Europe. Ole i Gard zaczynali koncert w duecie i wiedziałem, że już po mnie. Ciemny rockowy sound Garda, którego mentorem muzycznym jest norweski drummer Audun Kleive, w połączeniu z ciosem Olego, dosłownie zabił mnie. Ci goście żyją i grają na krawędzi.

Polsko-norweski kwartet, do którego wziąłem Dominika Wanię, był punktem zwrotnym w moim życiu muzycznym. Ten band jest otwartym zespołem i bynajmniej nie brzmi skandynawsko. Zresztą kompletnie mnie to nie interesuje, jak brzmi. Tu idzie o to, że ci goście mają intuicję i nie boją się z niej korzystać. Są pozbawieni kompleksów. Mają focus od początku do końca na swój sound. Bez względu na to, co przynoszę swoim muzykom do grania, jest to przez nich twórczo przetwarzane. Oni robią z tym, co chcą. Generalnie niczego nie uzgadniamy, poza kwestiami tematów oraz intencji, w jakiej są prezentowane. Te utwory często różnią się brzmieniowo w zależności od koncertu.

Jestem pod wrażeniem, w jak różne strony mój zespół jest w stanie zmierzać. Poniekąd bierze się to z inspiracji filozofią gry Tomasza Stańki – występy z nim były dla mnie ważnym doświadczeniem. Podążam tą drogą w naturalny dla mnie sposób. Ona wydaje mi się w tej chwili najciekawsza. Poza tym sam fortepian determinuje rodzaj soundu, który dobrze oddaje moją myśl. Daje tak wiele koloru. Muzyka jest bardziej uchwytna, wyczuwalna dla słuchacza.

JF: Czyli nadszedł teraz moment, w którym swoją muzykę słyszysz i tworzysz z myślą o instrumencie harmonicznym?

MO: Zdecydowanie jestem na etapie grania z instrumentem harmonicznym i daje mi to wiele satysfakcji. Myślę także o wpływie takiego instrumentu na porządkowanie pewnych spraw muzycznych oraz samego siebie w odniesieniu do tego, co dzieje się w zespole. Dzięki temu zmieniam własne brzmienie. Każdy z członków zespołu ma mocną osobowość. Każdy z nich ma ogromną wyobraźnię i swobodę, za pomocą której zmienia muzykę i jej klimat oraz kierunek, w którym podążamy. To daje ten mood, który lubię. Oni potrafią kleić przestrzeń oraz to, co się w niej ukazuje. Są pochłonięci tym i bardzo zdeterminowani. Zawsze tak grają, jakby miał to być ich ostatni gig w życiu. Ryzykują! Bo to są prawdziwi improwizatorzy. Generują inną opowieść, inny rodzaj napięcia, inny rodzaj reakcji między sobą. Sam Dominik nadaje inne znaczenie moim dźwiękom.

Muzyka jest nadal otwarta, ale jest jeszcze większym wyzwaniem. Wymaga bardziej odpowiedzialnego poruszania się, bowiem fortepian determinuje wiele różnych rzeczy brzmieniowo, a przede wszystkim tonalnie. Wręcz lubię, gdy to wszystko idzie w inną stronę, której podczas komponowania nie zakładałem. Zawsze uwielbiałem słuchać soundchecków. Wtedy najwięcej się uczę. Czekam na to, gdy Gard ukręci sobie sound tego samego festiwalowego zestawu perkusyjnego po jakimś innym gościu, który grał przed nami. Ten cat znajduje zawsze siebie. W każdych warunkach. Zawsze wiem, że to on. Ten jego ciemny sznyt. Ten jego „touch”. To mnie fascynuje. Uwielbiam to porównywać. Wtedy widać, że on serio wie, czego chce.

JF: Kiedy następny lot przez Atlantyk?

MO: Plany są i mam dużo czasu do podjęcia decyzji. Niech wszystko dzieje się na luzie. Jak wspomniałem, wyjazd do Ameryki nie polega wyłącznie na wyjściu i zagraniu na scenie. Po koncercie miałem okazję spędzić trochę czasu z Jasonem Olaine’em i porozmawiać o muzyce, którą obecnie gramy. Docenił to, że przywiozłem swoje kompozycje. Gość jest otwarty. Nawet w instytucji o takiej historii widać, jak wiele się zmienia. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie propozycja kolejnych występów. Mamy ten kontakt, a relacja stała się bardziej przyjacielska. Zresztą na każdym festiwalu, podczas tras, staram się dbać o dobre relacje z ludźmi, z którymi pracuję. Dla sporej części z nich jest to po prostu ważne. Jeśli udaje się nawiązać tego typu relacje, to zostaje coś dobrego w powietrzu. Trzeba o to zabiegać, a wtedy pewne sprawy biegną później w sposób naturalny. Wiem, że Jason Olaine ceni Piotra Turkiewicza oraz współpracę z nim. Niedługo kolejna edycja Take Five Europe, mam nadzieję, że Turkiewicz dostanie właściwe wsparcie finansowe ze strony polskiej, aby móc wysłać kolejnych dwóch polskich muzyków, którzy dowiedzą się więcej o Europie i poznają nowych kolegów.

Korzystając z okazji chciałem podziękować Instytutowi Kultury Polskiej w Nowym Jorku. Ludzie są tam bardzo otwarci, chcą nam pomóc, żeby w przyszłości rozbudować sieć kontaktów w Stanach. Chciałbym również podziękować Instytutowi Adama Mickiewicza, Wydziałowi Kultury w Jeleniej Górze, wytwórni ForTune za pomoc logistyczną oraz instytucji Norway Music. Najważniejsze, że udało się zbudować kolejne dobre międzynarodowe relacje oraz że otrzymaliśmy powtórne zaproszenie na występy. 



Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu