Wywiady
fot. Michał Kaszuba

Opublikowano w JAZZ FORUM 3/2021

Marian Pawlik: Życie kontra bas (cz. II)

Janusz Szrom


W pierwszej części wywiadu (JF 12/2020) Marian Pawlik, kontrabasista, gitarzysta basowy i kompozytor, mówił o swoich początkach w krakowskich zespołach big-beatowych, o przyjaźni ze środowiskiem jazzowym skupionym wokół Piwnicy Pod Baranami i Jazz Klubie Helikon. Przede wszystkim jednak opowiedział nieznaną szerzej historię legendarnych Dżambli, jazz-rockowej grupy, której był współtwórcą, a która swą nazwę zaczerpnęła od dziwnych istot z „Księgi nonsensu” Edwarda Leara, co „zielone głowy mają, niebieskie ręce mają i po morzu pływają w sicie…”. 

W tej części wywiadu wspominać będzie Pawlik dalsze koleje swojej muzycznej przygody, w tym również fascynujący okres drugiej pasji, którą stało się lutnictwo.

Saksy i końcówka Dżambli

Po moim powrocie ze Stanów (1973), gdzie spędziłem cztery miesiące na słuchaniu muzyki u źródeł, czyli w klubach muzycznych, gdzie spotkałem wielu wspaniałych muzyków (z Rufusem Reidem odbyłem jedną z najbardziej interesujących rozmów na temat grania na kontrabasie) oraz graniu amerykańskich standardów wróciłem do kraju, gdzie kontynuowałem współpracę z Jackiem Fedorowiczem. Spełniałem się u niego jako kompozytor i muszę też przyznać, że po raz pierwszy w życiu miałem poczucie, że z muzyki można się najzwyczajniej utrzymać. Ta moja przygoda z programem „60 minut na godzinę” trwała jakieś trzy lata. W między czasie, za namową Tomka Ochalskiego, podjąłem fascynującą współpracę z jedną z najlepszych grup wokalnych – Novi Singers.

W roku 1975 skontaktował się ze mną świetny pianista jazzowy i równie znakomity kompozytor Jacek Mikuła, który wtedy współpracował z Marylą Rodowicz. Jacek zaproponował mi granie z zespołem Maryli, na co przystałem z ochotą. W tym samym czasie do kraju powrócił Andrzej Zaucha po wyjeździe na tzw. saksy (w ten sposób określano zarobkową pracę wykonywaną głównie w Niemczech, często w Saksonii – stąd nazwa). Z czasem wciągnąłem go do ekipy grającej z Marylą, gdzie miał nawet swój minirecital. 

Oprócz tego graliśmy wtedy, także z Andrzejem całkiem sporo, w okazjonalnie do tego celu tworzonych składach. Pamiętam, że wśród muzyków, którzy przewinęli się wówczas przez te nasze przeróżne formacje, pojawiało się wielu wspaniałych jazzmanów, chociażby Janek Jarczyk. Jednak mnie oraz – jak się okazało – także Andrzejowi przez cały czas, gdzieś z tyłu głowy, krążyła myśl o reaktywacji naszej jazz-rockowej kapeli, co zresztą się stało w składzie: Benedykt Radecki - dr, Marian Pawlik - b, Wiesław Wil­cz­kiewicz - g (czasami zastępowany przez Ryszarda Styłę), Stefan Sendecki - p, Ryszard Kwaśniewski - as oraz Andrzej Zaucha - voc. To właśnie w tym składzie, w roku 1979, dokonaliśmy dla katowickiej rozgłośni nagrań kilku utworów, które w 2017 ukazały się na albumie CD „Dżamble – Każdy marzy, każdy śni” (GAD Records). Ta sesja zaowocowała nową wersją utworu Szczęście nosi twoje imię oraz Bezsenność we dwoje. Op­rócz tych dwóch naszych starych kawałków nagraliśmy nowe: Jak zmienić świat; Każdy marzy, każdy śni; Przed dniem, Jeszcze w sercu radość, Rzeko płyń szeroko oraz dwa covery: Lady Love i Just the Way You Are. 

W jakiś czas po zarejestrowaniu tych utworów, w roku 1980, zbieg okoliczności sprawił, że nagle pojawiła się możliwość wyjazdu na kontrakt. Dopełniłem wtedy ze swej strony wszelkich formalności oraz zapewniłem godnego następcę w zespole Dżamble, którym został mój brat Andrzej. Jednak na statek w końcu nie pojechałem. W Pagarcie coś kręcili, a ja nie wiedziałem, o co chodzi. Jakiś czas po tych wydarzeniach otrzymałem paszport, który miał być przepustką do innego wyjazdu za granicę i zauważyłem w nim wbitą wizę amerykańską! Zrozumiałem wtedy, że oprócz wszystkich formalności, których wtedy dopilnowałem zabrakło jednej… koperty! (śmiech) Jednak mnie osobiście, dobrze wychowanemu młodemu człowiekowi, taka ewentualność nie przeszła wtedy nawet przez myśl. W ten sposób się nie „ustatkowałem”. (śmiech) 

Ta przyjemność spotkała mnie dopiero w latach 90. Efektem całego tego zamieszania była natomiast wspomniana roszada w składzie Dżambli, którą przyjąłem z prawdziwą ulgą. Mówiąc szczerze, nie potrafiłem sobie znaleźć miejsca w tej nowej odsłonie naszej starej kapeli. Abaj (ps. Andrzeja Pawlika), naprawdę utalentowany muzyk, pasował tam znacznie lepiej niż ja. 

Z moim ukochanym dżamblowym trio (Horwath, Radecki, Pawlik) udało mi się zagrać jeszcze dwa razy. Za pierwszym razem spotkaliśmy się na scenie Teatru Słowackiego z okazji 20 rocznicy śmierci naszego frontmana (22.10.2011). Za drugim razem było to na scenie PWST w Krakowie (3.12.2017). To był ostatni raz, kiedy wszyscy byliśmy razem. Kilka miesięcy później odszedł Jurek…

Jazz tradycyjny (lata 80.)

W latach 80. zapragnąłem wrócić do kontrabasu. Dzięki temu, że los nie pozwolił mi na wyjazd zarobkowy, zacząłem pojawiać się z instrumentem na jamach, a następnie dość mocno wszedłem w krakowskie środowisko muzyków dixielandowych. Poznałem wówczas wielu wspaniałych ludzi i naprawdę znakomitych muzyków, z którymi zjeździłem kawałek świata. To była dla mnie świetna szkoła gry na kontrabasie, który zacząłem traktować naprawdę serio, a szczególną uwagę poświeciłem na samo brzmienie instrumentu oraz feeling, który w kapelach tego typu jest znacznie ważniejszy niż np. rozbudowana harmonia. Z tego okresu posiadam dwie płyty nagrane dla Poljazzu z moim udziałem: „Beale Street Band” (1984) oraz „Swing Orchestra Cracow” (1989), o którego istnieniu nie wiedzieli nawet chyba sami krakowianie. A to była naprawdę dobra orkiestra, w której grali tacy muzycy jak puzonista Andrzej Czechowski, klarnecista Janusz Zabiegliński, na trąbce Adam Kawończyk, na zmianę z Robertem Majewskim oraz Piotrem Wojtasikiem. Z tym pierwszym zespołem kilka razy zaliczyliśmy warszawski Konkurs Jazzu Tradycyjnego „Złota Tarka”, z czego główne trofeum zdobyliśmy w roku 1983. Razem z kolegami z tej kapeli nagraliśmy rok później ścieżkę do kultowego filmu „Vabank II” Juliusza Machulskiego. Pamiętam też niesamowitego Jurka Bożyka, genialnie śpiewającego i grającego na fortepianie. Dziś od czasu do czasu sięgam wspomnieniami do tamtych czasów, mojej prawdziwie jazzowej aktywności, jednocześnie odsłuchując sobie nasze nagrania i stwierdzam, że to nasze granie miało potężny power! 

Lata 80. spędziłem wraz z całą ferajną jazzową w Klubie Pod Jaszczurami, gdzie zresztą przychodziłem od czasu zamknięcia Helikonu, czyli od roku 1969. Wówczas, jeszcze na samym początku, zwoływałem na jamy całe „środowisko”. Dekadę później, już regularnie co środę odbywało się nocne jamowanie. To były wspaniałe chwile i prawdziwa okazja do wspólnego grania z takimi osobistościami jak Wojtek Groborz, Jarek Śmietana, Adaś Kawończyk, Jasiu Muniak i wielu, wielu innych bardziej i mniej znanych, wspaniałych muzyków. 

W roku 1985 przyjechał na koncert do Hali Wisły Pat Metheny. Zaproszony po koncercie przez organizatorów Pod Jaszczury, zdecydował się wziąć udział w jam session. Słuchałem go, jak gra z naszą młodzieżą Blue Bossę – o ile dobrze pamiętam – i podczas tego muzykowania podszedł do naszego stolika organizator z prośbą, czy nie zechciałbym zagrać z Patem bluesa, bo ten ma ochotę na swingowe granie, a młodzież gra same „ósmawki”. Nie od razu przyjąłem zaproszenie, bo to przecież Pat! Ale w końcu dałem się namówić i dzięki temu mam wspaniałą pamiątkę – fotografię ze wspólnego występu. Oprócz niej posiadam też nieformalne nagranie z tego jamu, które uważam za wzorcowe pod kątem muzykalności – umiejętności rozegrania „zwykłego” bluesa na przestrzeni (uwaga!) 20 minut! To powinno pokazywać się studentom na uczelniach muzycznych. Pamiętam też uśmiechniętą twarz Metheny’ego, który podczas tego naszego wspólnego muzykowania świetnie się bawił. 

Jazz Club u Muniaka

W roku 1991 Janusz Muniak spełnił swoje marzenie o własnym miejscu, w którym będzie można grać jazz. Ta jego piwnica szybko przeobraziła się w coś na kształt „inkubatora”, w którym dojrzewali wspaniali dziś artyści: Leszek Możdżer, Marcin Wasilewski, Paweł Kaczmarczyk, Dominik Wania… Oczywiście oprócz wymienionych przeze mnie pianistów przez klub Jasia przewinęło się także sporo świetnych basistów, perkusistów i wielu, wielu innych świetnie zapowiadających się instrumentalistów. 

Jak wspomniałem wcześniej, pomagałem Jasiowi w przygotowaniu tego miejsca do stanu użytkowania, a i w okresie póź­niejszym, grając w sekcji akompaniującej uczestniczyłem w rozkręcaniu tego miejsca, które z czasem zyskało w środowisku miano kultowego, głównie za przyczyną niezwykłej operatywności Janusza Luntza – obecnego menedżera klubu. Z tamtych czasów pamiętam wspaniałe muzyczne jamy z takimi osobistościami jak Zbigniew Namysłowski, Kuba Stankiewicz, Wojtek Groborz, Kazimierz Jonkisz czy Andrzej Dąbrowski, którego sam gospodarz niemalże na kolanach błagał, żeby ten powrócił do grania na bębnach. Dzięki Jasiowi Kraków zyskał kolejne wspaniałe miejsce do grania jazzu. Bardzo mi Go brakuje…

Kalatówki

Pierwszy raz na Kalatówki pojechałem w roku 1998 lub 1999 i jeżdżę tam do dziś. Kalatówki to wspaniała impreza oraz idea łącząca całe pokolenia muzyków. Na jednej scenie grają ze sobą różne generacje i wszystko odbywa się przy obopólnej akceptacji oraz wzajemnym szacunku. Oczywiście różnice pokoleń dają o sobie znać nawet tam, kiedy to np. „Duduś” (Jerzy Matuszkiewicz) zapragnie zagrać Our Love Is Here to Stay, a nikt z obecnych na scenie młodzieńców – poza mną (śmiech) – nie potrafi akurat tej prośbie sprostać. To chyba znak czasów. Oczywiście ja też nie znam wszystkich tematów świata, jednak ci młodzi ludzie, którzy w większości grają naprawdę świetnie, powinni – moim zdaniem – poznawać literaturę, utwory które kształtowały ten gatunek muzyki. „Duduś” zresztą do dziś pamięta mi to wydarzenie. 

Na Kalatówkach spędziłem wiele wspaniałych chwil, zarówno jako słuchacz, jak i uczestnik. To niezwykłe, kiedy spotykasz w jednym miejscu wspaniałych przedstawicieli środowisk z Krakowa, Katowic, Wrocławia, Poznania, Gdańska, Warszawy… Z największych nazwisk byli tam Urszula Dudziak, Andrzej Dąbrowski, Jasio Muniak, Przemek Dyakowski, Jerzy Bartz i oczywiście sam szef – Zbyszek Namysłowski oraz młodsza generacja, a wśród niej całe „naręcze” wspaniałych młodych ludzi. W ostatnich latach miałem np. okazję zagrać ze świetną wokalistką jazzową Agą Zaryan i ze wspomnianym już Andrzejem Dąbrowskim – śpiewającym perkusistą. Genialny pałker! No i bywali też dziennikarze muzyczni, jak np. Jan Borkowski czy Paweł Brodowski. Wszystko to dzieje się dzięki prawdziwym ludziom jazzu, takim jak Marta Łukaszczyk i Małgorzata Namysłowska.

Lutnictwo. Moja druga miłość

Pierwszą gitarę basową, jak wspomniałem, musiałem w latach 60. zrobić sobie sam. A lutnictwem, tak trochę bardziej na poważnie zająłem się po pewnym wydarzeniu. Otóż w drugiej połowie lat 80., podczas jednego z zagranicznych wypadów ze Swing Orchestra Cracow, już pod Zgorzelcem, ale jeszcze po stronie NRD nasz samochód, którym podróżowaliśmy wpadł w poślizg, po czym niestety przewrócił się na bok. Nikomu z nas na całe szczęście nic się nie stało, czego nie można było powiedzieć, niestety, o moim instrumencie, który po wyjęciu z samochodu dosłownie rozleciał mi się w rękach. Stojący obok mnie Janusz Zabiegliński na ten widok popłakał się dosłownie jak dziecko. Ja chyba także. Po przyjeździe do Krakowa skołowałem jakiś kontrabas, ale resztki tego, co zostało z mojego poprzedniego instrumentu, leżące na mojej meblościance nie dawały mi spokoju. Zebrałem kiedyś je wszystkie do jednego worka i zaniosłem do znanego krakowskiego lutnika Jana Pawlikowskiego, który na ich widok przeraził się i powiedział, że nie może się tym zająć, głównie z powodu braku wolnego czasu. Jednak znał mojego ojca i wiedział, że ja też potrafię coś tam majsterkować. 

– Niech pan spróbuje na początek coś z tego posklejać i potem wpadnie z tym do mnie. Posłuchałem go i od tego czasu, dość regularnie odwiedzałem go z tymi moimi fragmentami, które z czasem zaczęły przypominać dawny instrument. Podczas tych wizyt zacząłem też pozyskiwać „tajemną” wiedzę lutniczą, której świadkiem koronnym stał się ostatecznie mój nowy stary kontrabas marki Musima. Ku mojemu zdumieniu, po tej rekonwalescencji instrument brzmiał ze dwa razy lepiej, niż przedtem. (śmiech) I tak się zaczęło. 

„Brzmienie instrumentu to jest podstawa. Teraz w ogóle ludzie nie mają pojęcia co to jest brzmienie, bo elektronika wszystko zabija. Uczyłem trochę w szkole, ale przestałem, bo się nie da. Mówię coś do basisty, a on cały czas grzebie przy wzmacniaczu, przy gałkach. Mówię mu: ręka, całe ciało, to ma grać, a instrument to jest tylko dodatek. (…) Ja jestem starej daty człowiekiem, który się wychował w Jazz Klubie (Helikon). Nie było żadnych pick-upów, przystawek, tylko trzeba było grać na jelitowych strunach. I trzeba było tak grać, znaleźć sobie taką niszę, żeby to było słyszalne. Tak się wyrabiało brzmienie instrumentu. (…) Mnie się wydaje, że ja kontrabas, jako instrument znam. Po prostu ja na tym instrumencie gram. Jeżeli robię taki instrument, to ja go robię tak, jakbym robił dla siebie. No to ja sobie złego nie zrobię. (śmiech) Jak go ustawiam, to tak, jakbym zaraz miał wyjść na scenę, np. u Jaśka Muniaka i zagrać. Jakbym to zrobił źle, to zaraz miałbym bąble na palcach. Musi mi się podobać. Okazuje się, że moje wymagania muszą być całkiem spore, skoro innym to się podoba”.

Na początku tej mojej nowej działalności praktykowałem na starych kontrabasach, które starałem się przywracać do ich dawnej świetności. Swoją wiedzę na temat budowy instrumentów zdobywałem z książek, na które za granicą wydawałem fortunę. To trwało kilka lat i nadal zresztą trwa, bo to jest tajemnica, której do końca chyba nikt nie zgłębi. Tak jest przecież z prawdziwą sztuką, z arcydziełem. Dla mnie Michał Anioł, Van Gogh, Le Corbusier, Amati czy Stradivarius – to dokładnie ta sama półka. Tak czy inaczej, wracając do mojej skromnej osoby, w ten sposób, powoli roznosiła się wokół fama, że potrafię całkiem nieźle ustawić instrument, co zaowocowało dużą ilością zleceń, także tych z Filharmonii krajowych, jak i zagranicznych.

W połowie lat 90. na progu mojej pracowni postawił nogę młodzieniec zza oceanu – Karol White. To wydarzenie jest dość istotne w moim życiu, ponieważ White namówił mnie do tego, abym zbudował dla niego prawdziwie jazzową gitarę. Kiedy usłyszałem go na instrumencie, natychmiast pomyślałem o Theloniousie Monku. Grał zupełnie inaczej niż wszyscy, których do tej pory słyszałem w Polsce. Zrobiłem mu gitarę, która służy mu do dziś. Od tej pory wykonałem kilkanaście zleceń tego typu.

To całe lutnictwo w ogóle przyszło do mnie jakoś samo. Jak jakieś – nie przymierzając – powołanie. Okazało się bowiem, że ta moja wczesna fascynacja materiałem, jakim jest drewno, zamiłowanie do majsterkowania oraz miłość do muzyki zaowocowały ostatecznie tym, że jako kontrabasista nieco inaczej patrzyłem na ten instrument, a poza tym wiedziałem, może na początku podświadomie, co trzeba zrobić, żeby ten instrument zabrzmiał jak należy. Dzisiaj lutnictwo jest dla mnie drugą miłością, zaraz po muzyce oczywiście. Kiedy czasami nie idzie mi na scenie na tyle, na ile bym chciał, jak to przecież bywa, zaraz sobie myślę: „A na cholerę mi to wszystko! Jutro znów będę w swojej pracowni i będę robił swój kolejny bas”. (śmiech) Tak, lutnictwo zdecydowanie jest moją miłością a moja pracownia oazą spokoju. To jest mój drugi dom, gdzie spędzam więcej czasu niż w tym pierwszym. Każdy z tych kawałków drewna, które leżą na półkach, jest jakby moim kawałkiem życia. I jak ja mam z tym skończyć, nawet wtedy, kiedy z troski o mój kręgosłup zaleca mi to mój lekarz? (śmiech) 

Gwiezdne wojny i death metal

Pewnego dnia odwiedzili mnie ojciec ze swym synem, dla którego miałem zbudować kontrabas. Kiedy omówiliśmy już niemal wszystko, co tyczyło się zamawianego instrumentu, młody człowiek poprosił mnie, aby gryf jego kontrabasu nie kończył się klasycznym ślimakiem. Z zakłopotaniem w głosie zapytałem więc, co jego zdaniem powinno wieńczyć gryf tego instrumentu? W odpowiedzi usłyszałem: głowa Lorda Vadera! (śmiech) Losy tego kontrabasu potoczyły się nieco inaczej i dzisiaj na tym instrumencie (z klasyczną główką) gra świetny basista Michał Kapczuk. 

Innym razem stanął w drzwiach mojej pracowni młody, bardzo kulturalny, ubrany w skórę mężczyzna, z zamiarem zamówienia kontrabasu. Podczas naszej rozmowy okazało się, że ów mężczyzna gra w jakiejś kapeli satanistycznej, co zaowocowało jego specjalnym życzeniem: „Chciałbym, aby mój kon­trabas posiadał pudło rezonansowe w kształcie trumny”. Z wrażenia usiadłem na stołku, a w międzyczasie, oczami wyobraźni ujrzałem swoje ukończone już dzieło z otworami rezonansowymi w kształcie krzyży. Odezwałem się po dłuższej chwili słowami: „Wie pan, to właściwie da się zrobić, tylko… co na to powie moja bogobojna matka?” Projekt „umarł” więc już na etapie samego zamówienia. (śmiech)

Marian Pawlik Quartet (2021)

Założyłem nowy zespół w składzie: Kuba Płużek - p, Barłomiej Noszka - ts, Michał Heller - dr, Marian Pawlik - b. Nagraliśmy płytę pt. „Bezsenność we dwoje". Okładkę zaprojektował Rafał Olbiński. Postanowiłem po trosze wrócić do dawnych czasów, do Dżambli oraz do klimatów, które można było usłyszeć w krakowskich klubach tamtego okresu, stąd m.in. ballada Bezsenność we dwoje oraz rhythm and blue­s­owy Wpatrzeni w siebie, ale i także standardy jazzowe, tj. Love for Sale, czy So What. Sięgnęliśmy też po transkrypcję melodii ludowej Andrzeja Trzaskowskiego U boru, a z tego samego klimatu mamy jeszcze Ciemną nockę, którą dla nas odszukał Bartek Noszka. Jest też jeden jazzowy Waltrzyk, autorstwa Kuby Płużka, trochę w stylu Billa Evansa, który zresztą otwiera cały album. Tak więc materiał dość eklektyczny, ale staraliśmy się mu, poprzez naszą interpretację, nadać jakiś wspólny mianownik. Większość materiału zagrałem na kontrabasie, a basówki użyłem czterokrotnie. Materiał zarejestrowaliśmy w Monochrom Studio, w Gniewoszowie i całość zagraliśmy na „setkę”, oczywiście każdy z nas we własnej kabinie. Cieszę się z tej płyty, bo jak dotąd nie miałem takiego materiału we własnym dorobku. Całość w mojej opinii brzmi bardzo dobrze.

Jeśli chodzi o nasz skład, to nie wygląda to tak, że pewnego dnia się spotkaliśmy i postanowiliśmy nagrać kilka utworów. Muszę zaznaczyć, że znamy się już wszyscy (od strony muzycznej) dobrych kilka lat, spotykamy się u mnie w pracowni i po prostu muzykujemy. Razem też koncertujemy od czasu do czasu, oczywiście na tyle, na ile pozwala mi na to mój drugi zawód (lutnictwo) i to jest zapewne powód, dla którego podobno brzmimy – jak już nas oceniano – jak zespół.

Ja wiem, że naturalnie można zwołać kliku znakomitych muzyków w jednym czasie i nagrać bardzo dobrą muzykę, ja jednak szukam w tym wszystkim czegoś więcej, czegoś głębiej. Przede wszystkim zależy mi na konkretnych ludziach. Kuba (Płużek) dla przykładu posiada wszystkie cechy muzyka takiego, jakim w Dżamblach był Jurek Horwath. Jest muzykiem niezwykle elastycznym, a to jest bardzo rzadka cecha. Potrafi także wspaniale zagrać zupełnie solo. Przyglądałem mu się już od kilku lat i muszę przyznać, że kiedy już ostatecznie „dorósł” to dzięki niemu, dzięki temu naszemu wspólnemu muzykowaniu w jakimś sensie odżyłem. Mam z nim świetny kontakt. Kuba ma prawdziwy talent a przede wszystkim rzeczywisty jazzowy feeling, a ja, nie będąc wirtuozem bazuję właśnie na takich jak on. Nasz saksofonista Bartek Noszka posiada z kolei znakomite brzmienie. Oprócz saksofonu tenorowego sięga też (z reguły na moją specjalną prośbę) po saksofon sopranowy. 

Na jednym i na drugim (wbrew temu co on sam o tym sądzi) brzmi wspaniale. Podoba mi się w nim też, że gra naprawdę niewiele, jednak kiedy już się odzywa, to są to prawdziwe melodie. A propos melodii…

Czuje się w naszym zespole trochę jak ojciec. Mam do tego prawo, z racji chociażby wieku. (śmiech) Mawiam do swoich muzyków – Coltrane twierdził, że jazz to jest przede wszystkim rytm oraz melodia. I rzeczywiście, kiedy słucha się Trane’a, to jego improwizacja opiera się na ciekawych melodiach, które nie są, jak to często u innych bywa, zwykłymi wprawkami. Dzięki temu jego gra ma znacznie głębszy sens… Jest jeszcze jedna sprawa w muzyce. Wewnętrzny ogień. Ja jestem człowiekiem starej daty i uważam, że tę siłę, ten ogień, w którym wykuwają się najwspanialsze rzeczy, trzeba nosić w sobie. Bez niego nie ma muzyki. To jest dla mnie bardzo ważne i do składu zawsze szukam ludzi o takich wnętrzach. 

Wracając do moich muzyków, to na koniec tej mojej recenzji własnej kapeli został Michał Heller. Ma w sobie to, co jest u bębniarza najważniejsze: trzyma groove. Znakomicie też brzmią mu te jego bębny. Lubię z nim grać. Mam w nim dobre oparcie i przez to duży komfort. Jest bardzo dobrym muzykiem. Wszyscy w zespole uzupełniamy się wzajemnie w tym sensie, że ja pochodzę z zupełnie innej epoki niż moi młodsi koledzy, którzy prawdziwy funk znają tylko z płyt tamtego okresu. 

Obserwuję ich wszystkich i nie tylko tych, z którymi gram. Od czasu, kiedy zmarł Jasiu Muniak, jestem jednym z ostatnich z tego rozdania, którzy pamiętają dawne czasy, te lata 70., gdzie miałem okazję trochę powłóczyć się po klubach, także w Stanach, posłuchać tej muzyki na żywo. I jakoś tak ci młodzi ludzie od czasu do czasu grupują się wokół mojej osoby, przychodzą do mnie, do pracowni, czasem coś pogramy, czasem pogadamy, posłuchamy dobrej muzyki z mojej kolekcji płyt. To właściwie za ich namową postanowiłem wrócić do grania. Tak przecież powstał mój najnowszy Kwartet.

Rozmawiał i notował: Janusz Szrom

Marian Pawlik w roku 2017 został uhonorowany prestiżowym „Barankiem”, nag­rodą przyznawaną wybitnym artystom jaz­zowym związanym z historią jazzu w Krakowie i Piwnicy pod Baranami.

Autor artykułu dziękuje Jackowi Giejło za merytoryczne wsparcie podczas powstawania artykułu.



Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu