Wywiady
Susan Weinert
Fot. Krzysztof Szafraniec

MARZENIA SUSAN WEINERT

Krzysztof Kaintoch


Wywiad opublikowany w JAZZ FORUM 4-5/2008

Susan Weinert to mistrzyni w swoim fachu, do czego doszła dzięki wielkiej pasji i radości obcowania z muzyką. Niemiecka artystka Polskę ukochała szczególnie i odwiedza ją regularnie: koncertując, dzieląc się doświadczeniem z młodymi muzykami na warsztatach w Chodzieży. Choć grała m.in. z zespołem Steps Ahead, Chickiem Coreą, to najlepiej czuje się dzieląc scenę ze swoim mężem, basistą – Martinem Weinertem. On to w jazzowej wędrówce towarzyszy jej od samego początku. Obecnie koncertuje Susan w duecie z Martinem promując swoją akustyczną
płytę „Tomorrow’s Dream”, a także w projekcie elektroakustycznym z Hardym Fischötterem na perkusji. Po raz kolejny udowadnia, że jest silną, pełną finezji i uroku kobietą. Gitarzystką oczywiście...

JAZZ FORUM: Jak to się stało, że zostałaś muzykiem?

SUSAN WEINERT: Zaczęło się od lekcji gry na gitarze w wieku siedmiu lat. Pierwsze trzy lata nauki opierały się wyłącznie na klasyce. Mój nauczyciel był starszym, bardzo konserwatywnym pedagogiem i szczerze mówiąc, z czasem lekcje u niego przestały mi sprawiać jakąkolwiek przyjemność. Miałam dobry słuch i wolałam grać oraz ćwiczyć w domu z pamięci, niż czytać nuty. Kiedy więc doszliśmy do flamenco, którego zapis był już dużo trudniejszy, lekcje stały się udręką. Utwory były pracochłonne, ja nie potrafiłam dobrze ich odczytać, a mój nauczyciel nie mógł tego zrozumieć i dalej stosował swoje skostniałe metody. Z tego właśnie powodu przerwałam naukę u niego i zaczęłam sama ćwiczyć.

Imponowali mi improwizujący chłopcy na gitarach elektrycznych, których nie brakowało w moim rodzinnym mieście Neunkirchen. Pomyślałam sobie, że też bym tak chciała! Nasza scena muzyczna była dość aktywna. Pewnego dnia trafiłam na koncert tria, w którym grał Martin, mój przyszły mąż…

JF: Ile miałaś wtedy lat?

SW: 14 – było to w 1980 roku. W każdym razie jego koncert był dla mnie pełnym odjazdem, choć nie czułam się jeszcze wtedy tak wta-jemniczona, żeby zrozumieć tę muzykę. Ale szczęka mi opadła, gdy słyszałam jego zapowiedzi – zawsze dowcipne i pogodne.

Mniej więcej w tym okresie znalazłam nauczyciela, który studiował u Joe’ego Haidera na Akademii Muzycznej w Monachium i uczył jazzu. Miałam wtedy folkową gitarę z metalowymi strunami. Polecił więc, abym koniecznie zaopatrzyła się w porządną gitarę jazzową. Gdy nadeszły Święta Wielkanocne, dostałam od ojca w prezencie „piec” Polytone i gitarę Gibson ES-335. Byłam z niej niezwykle dumna. To był mój skarb!

JF: Miałaś prawdziwe wsparcie u swojego nowego nauczyciela. Grałaś od samego początku jazz?

SW: Tak, to on otworzył mi oczy na jazz. Poza tym zawsze powtarzał, że jestem jego oczkiem w głowie i jest we mnie coś szczególnego. Bardzo chętnie mnie uczył i naprawdę zależało mu na moim muzycznym rozwoju. To właśnie on zmusił mnie do wzięcia udziału w moich pierwszych warsztatach. „Musisz tam koniecznie pojechać, to bardzo ważne” – mówił. „Będą tam Jamey Aebersold, David Baker, Jerry Coker, Dave Liebman i wielu innych. Oni pokażą ci duszę jazzu i pomogą jeszcze lepiej zrozumieć tę muzykę.” Przekonał mnie. Miałam wtedy 17 lat. Przedtem jednak skończyłam naukę zawodu.

JF: To znaczy?

SW: Mój ojciec powiedział mi kiedyś: „Słuchaj Susan, masz moje pełne wsparcie, ale skończ przedtem szkołę i wyucz się jakiegoś solidnego fachu, żebyś była zabezpieczona na przyszłość”. Tatuś był dentystą i zaproponował mi naukę w jego gabinecie. To było dla mnie całkiem cool. Zawodu asystentki dentystycznej uczyłam się naprawdę chętnie. Praca z pacjentami sprawiała mi sporą satysfakcję, szczególnie wtedy, kiedy ich uspokajałam, albo po prostu trzymałam podczas zabiegu za rękę...

JF: Naprawdę pracowałaś w gabinecie dentystycznym?

SW: Tak, oczywiście! Ale nie trwało to długo. W drugim roku nauki zmarł mój ojciec. Zanim odszedł, podzielił się ze mną mądrością, która mnie przez całe życie prowadzi: „Susan, jeżeli będziesz robić coś, na czym ci naprawdę zależy, to rób to zawsze z pełnym zaangażowaniem – całą duszą i ciałem. Ja już długo nie pożyję. Mój czas upłynął, piasek w klepsydrze się przesypał... Zawsze o tym pamiętaj”.

Po jego śmierci postanowiłam doprowadzić naukę zawodu do końca, nie rezygnując jednocześnie z edukacji muzycznej. Jednak kiedy mój nowy szef, który przejął gabinet taty prosił, abym została – zdecydowanie odmówiłam. Chciałam być przecież muzykiem! Jak tylko ukończyłam szkołę, zajęłam się muzyką na poważnie. Ćwiczyłam całymi dniami, a Martin zarabiał pieniądze...

JF: Byliście już wtedy razem?

SW: Tak, miałam 15 lat… Na początku zupełnie nie było forsy. Mieliśmy wtedy dwupokojowe mieszkanie, w którym jesteśmy zresztą do dziś. Martin stwierdził, że on będzie pracować w sklepie muzycznym, a ja zostanę w domu i będę mogła ćwiczyć. Tak więc rano Martin szedł do pracy, a ja ćwiczyłam. Wieczorem, kiedy Martin wracał, robiliśmy coś do jedzenia i… dalej grałam. To był cudowny czas, który trwał trzy lata.

Właśnie wtedy założyliśmy z Martinem nasz pierwszy zespół. Po rocznej znajomości ze mną powiedział: „W czerwcu będziesz grać swój pierwszy koncert”. Zdenerwowałam się trochę: „Czyś ty zgłupiał?” – mówię. „Przecież ja nie umiem grać na gitarze!”. Martin odparł, że w mieście jest jeden dobry gitarzysta i żebym poszła do niego, to mi pokaże, jak się gra. Ostatecznie zagraliśmy w składzie: dwie gitary, Martin na basie i perkusista. Z czasem – dzięki warsztatom – rozwinęłam się na tyle, że zaczęłam grać więcej niż tylko akompaniament. Niestety to był koniec naszego zespołu. Któryś z muzyków stwierdził: „Jeśli ona zacznie grać solówki, my wysiadamy!”

JF: Czyżby „ego” się odezwało?

SW: No właśnie. Gitarzysta i bębniarz postawili Martina przed wyborem: albo ja, albo oni. Jednak mój chłopak powiedział, że to we mnie jest coś, co sprawia, że chce grać właśnie ze mną, a wszystko inne jest mu obojętne. Po opuszczeniu tamtego zespołu znaleźliśmy perkusistę i od tego czasu gramy w trio. To była dla mnie najlepsza szkoła, bo musiałam grać wszystko sama: tematy, akordy, solówki itd.

JF: A propos szkoły, wspomniałaś też wcześniej o warsztatach.

SW: Byłam tu bardzo aktywna. Brałam udział w warsztatach muzycznych rok po roku. Wykładowcami byli zawsze amerykańscy gitarzyści, a wśród nich Steve Erquiaga, John Abercrombie, Mike Stern, Mick Goodrick, Joe Diorio, czy Robben Ford. To było boskie! Po takim doświadczeniu zupełnie inaczej się ćwiczy! Nagrywaliśmy wtedy z Martinem wszystkie wykłady i wracaliśmy do domu z 50-80 kasetami. W domu słuchaliśmy ich na okrągło. Warsztatowa atmosfera nas nie opuszczała.

JF: Choć sama piszesz całą muzykę, którą gracie, słuchając tych utworów odnosi się wrażenie, że Martin ma spory udział w ich powstaniu.

SW: Gdy tworzę, robię to z prawdziwa pasją, a przy tym próbuję go zawsze zaskoczyć. Jesteśmy wprawdzie dwiema różnymi osobami, ale równocześnie stanowimy jedność. (śmiech) To efekt czysto synergiczny, rodzaj muzycznego perpetuum mobile, które dzięki obustronnym impulsom i wsparciu pnie się na wyżyny. Martin gra moją muzykę tak, jakby była jego. Prawdopodobnie to jest powodem takiego wrażenia.

JF: Czy piszesz również jego partie basu?

SW: Jeżeli temat jest mocno zaaranżowany, a większość z nich taka właśnie jest, to piszę je sama. Natomiast solówki są jego własne.

JF: To wydaje się być oczywiste.

SW: Powiedzmy może tak: 70% muzyki jest ustalone z góry, a to dlatego, że jako kompozytorka lubię, kiedy są grane konkretne dźwięki. Kiedy piszę i znajdę jakiś dobry, poruszający mnie do głębi sound, mówię: „Wow, ale bas! Właśnie ten dźwięk musi w tym miejscu być”.

JF: Wizja całości?

SW: Tak. Na przykład Joe Diorio przedstawiał muzykę podczas swoich wykładów tylko w kolorach. Mówił, że to jest czerwone, to białe. To właśnie wizja całości.

JF: I Ty też to tak widzisz?

SW: Tak, właśnie tak. Ja zamiast nazw akordów, używam kolorów.

JF: Czy można zatem w Twoim przypadku mówić o synestezji?

SW: Prawdę mówiąc nie zastanawiałam się nad tym do tej pory. Ja po prostu pozwalam rozkwitać mojej fantazji. (śmiech)

JF: To ciekawe. Jaki kolor ma na przykład fis?

SW: Tego nie mogę powiedzieć wprost. Musiałabym się przyjrzeć całej harmonii.

JF: Pytam dlatego, bo Franz Schubert nazywał najwyższe fis „zieloną nutą”. Wiele lat po jego śmierci odkryto, że ta właśnie częstotliwość towarzyszy fotosyntezie. Czyli jest to naprawdę „zielona nuta”. Myślałem, że Ty też masz podobne asocjacje.

SW: Mnie chodzi raczej o nastroje, np. jakiś akord durowy wywołuje w nas konkretny nastrój, któremu można przyporządkować barwę. I nie musi to być zawsze ten sam kolor.

JF: W booklecie płyty „Bottom Line” polecasz muzykom będącym na trasie po Polsce pierogi ruskie i kluski. Jeden z utworów na tej płycie nosi nawet tytuł: Kluski Theory.

SW: To proste: ja kocham Polskę! Lubię mentalność Polaków. Jesteście tacy serdeczni i otwarci. A skoro o kluskach mowa, to jesteśmy z Martinem od 17 lat jaroszami, więc będąc w Polsce jedliśmy właśnie pierogi ruskie, a także naleśniki i kluski. To było bombowe jedzenie!

JF: Skąd się wzięła ta „Kluski Theory”?

SW: Na początku lat 90., podczas jednej z tras naszego tria, zjedliśmy przed którymś z koncertów taką ilość klusek, że z trudem wygramoliliśmy się na scenę. Są po prostu tak pyszne, że nie można ich nie zjeść. (śmiech)

JF: Polskę odwiedzacie nie tylko grając koncerty. Jesteście znani młodym ludziom także z warsztatów jazzowych w Chodzieży, tym razem pełniąc rolę wykładowców. Ile to już lat?

SW: Ponad 10.

JF: Czy chodzieskie warsztaty stały się już po pierwszym pobycie waszą „potrzebą serca”?

SW: Wszystko zaczęło się podczas polsko-niemieckich warsztatów w Berlinie, w których brał udział zespół Zbigniewa Namysłowskiego – czyli lider, Zbigniew Wegehaupt, Leszek Możdżer i Czarek Konrad. Nie mieli gitarzysty, więc zostałam zaangażowana jako nauczyciel w klasie gitary. Wtedy też nawiązaliśmy pierwsze kontakty z polskimi muzykami. Za pośrednictwem Leszka Żądło – organizatora tych warsz-tatów, zostaliśmy zaproszeni do Chodzieży.

Przyjechaliśmy tam po raz pierwszy w 1996 roku i była to miłość od pierwszego wejrzenia... Ta szczególna atmosfera – wszyscy w świetnym nastroju, uśmiechnięci, otwarci na świat, jam sessions do białego rana – po prostu cudownie! Martin i ja świetnie się czujemy w tym chodzieskim „gronie nauczycielskim”. Te warsztaty są już stałym elementem naszej pracy pedagogicznej. Tak samo, jak muzycy stali się bliscy naszym sercom, nawiązały się przyjaźnie... Po prostu, muzykowanie z innymi sprawia, że ludzie są szczęśliwi.

JF: Gdybyś miała możliwość wyboru – kto grałby w twoim zespole? Wiem, że Martin jest twoim wymarzonym basistą, ale wymień nam proszę swoich innych faworytów.

SW: Moim marzeniem od zawsze było zagrać z Milesem Davisem. Niestety nigdy mi się to nie udało…

JF: Dlaczego właśnie Miles?

SW: Był fascynującą osobowością. Kiedy zaczęłam grać jazz, Miles przeżywał właśnie po dłuższej przerwie swój comeback. W tym czasie grali z nim Mike Stern i John Scofield. Wielu młodych muzyków marzyło o tym, żeby zagrać z Milesem, który był supergwiazdą.

Najbardziej pociągała mnie jego stylistyczna wszechstronność. On nigdy nie stał w miejscu – wywarł ogromny wpływ na rozwój różnych stylów w jazzie. Wiesz, będąc młodym ma się idoli, których się szczególnie wielbi. Miles był dla jazzmanów tym, kim dla młodych piłkarzy są gwiazdy Manchester United.

Przypomina się tu taka historia. Kiedy w 1981 roku reżyser Werner Herzog kręcił w amazońskiej dżungli swój fantastyczny film „Fitzcarraldo” z Klausem Kinskim w roli głównej, drużyna piłkarska Indian będących statystami w tym filmie zażyczyła sobie oryginalne koszulki Bayern Monachium. Gdy film został ukończony i Herzog wrócił do Niemiec, rzeczywiście udało mu się te koszulki zdobyć i wręczyć je osobiście wodzowi plemienia z Camisea w Peru. Indianie byli zachwyceni. Powiedzieli, że teraz wygrają ze wszystkimi drużynami!

Taką właśnie magiczną moc mają idole.

JF: Próbowałaś kiedyś to marzenie zrealizować i się z nim skontaktować?

SW: Nie, nigdy bym się nie odważyła. Wiedziałam, że jestem dopiero na początku mojego muzycznego rozwoju i nie przyszłoby mi do głowy skontaktować się z Milesem. On królował gdzieś tam wysoko, na muzycznym Olimpie, a ja z ogromnym szacunkiem spoglądałam na niego z moich nizin...

Moim zdaniem to też jest bardzo ważny aspekt grania – darzyć innych ludzi i ich twórczość szacunkiem. Gdyby było wolą Boga, żebym osobiście poznała Milesa, doszłoby do tego. Tak się jednak nie stało – widocznie nie było mi to pisane.

JF: Z jakimi polskimi muzykami odnajdujesz wspólny język?

SW: W ogóle bardzo chętnie gram z polskimi muzykami. Uwielbiam muzykować z Leszkiem Możdżerem – to niezwykle wrażliwy pianista, który we wszystkich stylach czuje się znakomicie. Także Czarek Konrad... Niewiele brakowało, a na mojej płycie zagrałby Piotr Wojtasik. Niestety podczas nagrywania albumu był na trasie i ostatecznie partię trąbki przejął wokalista, Michael Schiefel, który nadał płycie zupełnie inne brzmienie.

JF: Nic nie mówisz o gitarzystach...

SW: Och, jest ich wielu! Moi gitarowi idole to przede wszystkim Allan Holdsworth, Jim Hall, Pat Metheny, John Scofield i wreszcie gitarzysta-liryk – John Abercrombie. Wiele zawdzięczam Scottowi Hendersonowi. Sposób, w jaki gram, wynika z silnej inspiracji jego sposobem myślenia melodią, a nie tylko patternami. Ta metoda skierowała mnie na zupełnie inną drogę. Na początku grałam raczej bebop. Z czasem zupełnie od tego odeszłam i zaczęłam grać prostymi liniami.

JF: Jak to należy rozumieć?

SW: Jako muzyk rozwijasz się najlepiej poprzez granie improwizacji. Z czasem dąży się do stworzenia własnego stylu, który siłą rzeczy jest składową wielu różnych wpływów. Ja na początku kierowałam się jasno określonymi strukturami, w których słychać było wpływy moich idoli. Dużo słuchałam i transkrybowałam nagrania Wesa Montgomery’ego. Potem na tapecie znaleźli się także John Abercrombie i John Scofield. Kolejnym etapem było rozszerzenie muzycznych horyzontów. Skupiłam się na twórczości nie-gitarzystów, a byli to: Keith Jarrett, Richie Beirach, Herbie Hancock i David Liebman. Mój język muzyczny to wypadkowa tych wszystkich wpływów.

JF: Twoja najnowsza płyta nosi tytuł „Tomorrow’s Dream”. O czym marzysz?

SW: „Tomorrow’s Dream” odzwierciedla moje nadzieje na pozostanie wierną swoim przekonaniom muzycznym i nie poddanie się wpływom komercji.

JF: Jestem pewien, że Ci się uda.

SW: Nadszedł trudny czas dla jazzu, a szczególnie dla wszystkiego, co nie jest mainstreamowe. Ta płyta jest również podziękowaniem za ten miniony czas. Za to, że mogłam podążać za głosem serca i wolno mi było grać tę muzykę aż do dzisiaj.

JF: Podziękowanie komu?

SW: Można tylko Jednemu dziękować – Bogu! (uśmiech) Żyjemy na ziemi i jesteśmy tylko ziarenkami piasku. Tak naprawdę to jesteśmy podtrzymywani ręką Boga. Jeżeli głęboko wierzymy w nasze ideały i jesteśmy im wierni, nie krzycząc przy tym na całe gardło: „jestem dobry, jestem znakomity”, jeżeli nie podskakujemy za bardzo i robimy swoje podążając za głosem serca, to wtedy Bóg przydziela nam malutką przestrzeń. Taką, w której mamy możliwość rozpostarcia skrzydeł – bycia takimi, jakimi jesteśmy i zrealizowania wszystkiego, co w nas tkwi.

Słowo „kariera” wymyślili ludzie. Co to właściwie znaczy? To fikcja! Kiedy umierasz i możesz powiedzieć: miałem spełnione życie, wtedy będziesz na pewno mógł odejść z uśmiechem na twarzy. Ja chciałabym móc powiedzieć, że przeżyłam moje życie zgodnie z własnym sumieniem i zasadami, a nie pod czyjeś dyktando.

Rozmawiał: Krzysztof Kaintoch

 


Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu