Festiwale
Jack Bruce
fot. Andrzej Dorobek

Mudstock w dolinie Charlotty

Andrzej Dorobek


Spośród organizowanych w Polsce festiwali muzycznych jeden, sądząc po nazwie, aspiruje do roli kontynuatora „trzech dni pokoju i muzyki”, w historii kultury popularnej zapisanych jako „Woodstock” – choć jakość obsady wykonawczej nie daje tu mocniejszego uzasadnienia. Nieco inaczej rzecz by się miała w przypadku Festiwalu Legend Rocka w podsłupskiej Dolinie Charlotty, w bieżącym roku zorganizowanego między 12 a 14 sierpnia, nie licząc „uwertury” w postaci udanego, przede wszystkim frekwencyjnie, koncertu Deep Purple 24 lipca.

Woodstockowa analogia została tu dodatkowo uwypuklona przez ulewę, która – w drugim dniu imprezy, dokładnie  jak na farmie Maxa Yasgura przed 42 laty – zakłóciła jej przebieg, opóźniając pierwszy koncert o pół godziny, przekształcając teren festiwalowych działań bez mała w grzęzawisko i... nasuwając tym samym skojarzenia z Woodstock 1994, który do historii przeszedł jako „Mudstock”. Najważniejszą zaś zbieżnością między Woodstock „właściwym” a jubileuszem pięciolecia Festiwalu Legend Rocka okazał się występ w Dolinie Charlotty jednego z największych herosów tego pierwszego.

Szansę na tę pouczającą podróż w czasie otrzymaliśmy jednak dopiero w dniu drugim – wieczór inauguracyjny wypełniły bowiem produkcje mniej renomowanych zespołów z kręgu heavy metalowego sensu largo. TSA, tradycyjny polski mistrz rockowej wagi ciężkiej, kilka lat temu reaktywowany w składzie oryginalnym, z wokalistą Markiem Piekarczykeim oraz gitarzystami Stefanem Machelem i Andrzejem Nowakiem, udowodnił, że od czasów burzy i naporu w rodzimym rocku na początku lat 80. nie poczynił zgoła żadnych postępów.

Nie poczynił ich również Saxon dowodzony przez wokalistę Petera „Biffa” Byforda i gitarzystę Paula Quinna –  obok Iron Mai¬den czy Judas Priest czołowy przedstawiciel tak zwanej Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu z przełomu lat 70. i 80., w Polsce lansowany swego czasu przez... ś.p. red. Waschkę. Wykazał się jednak znaczne lepszym warsztatem instrumentalnym i większą inwencją melodyczną. Pod tym ostatnim względem jeszcze lepiej wypadł UFO, ostatni i najstarszy zespół wieczoru, stanowiący swoisty łącznik między progresywnym hard rockiem wczesnych lat 70. a wspomnianą wyżej NFBHM i dysponujący dwoma wyróżniającymi się instrumentalistami w postaci gitarzysty Vinnie’ego Moore’a oraz gitarzysty i pianisty Paula Raymonda z bluesowego Chicken Shack.

Wieczór drugi miał znacznie ciekawszy akcent inauguracyjny, dzięki poznańskiej grupie Boogie Chilli pod wodzą śpiewającego gitarzysty Macieja Sobczaka z niemałą inwencją (niebanalne kombinacje brzmień gitary dobro i slide) przemieszczającej się od klasycznych bluesowych pulsacji à la John Lee Hooker ku bardziej swobodnej, otwartej formie o niejakich koneksjach jazzowych (tematy z repertuaru „neobeatnikowskiej” grupy Morphine z USA).

Miał też wspaniały punkt kulminacyjny dzięki brytyjskiemu Colosseum, historycznie zasłużonemu jako pionier fuzji rocka, bluesa, jazzu i muzyki klasycznej. Reaktywowany w 1994 roku, dziesięć lat później znacznie nadwątlony na skutek odejścia saksofonisty Dicka Heckstall-Smitha, zespół ten trwa nadal, choć koncert w Dolinie Charlotty był prawdopodobnie jednym z ostatnich w jego dziejach – głównie z racji pogłębiającego się kryzysu zdrowotnego Barbary Thompson, godnej następczyni Heckstall-Smitha (prywatnie zaś żony perkusisty i lidera grupy Jona Hisemana). Tym bardziej więc należało docenić – mimo okazjonalnych niedostatków dyscypliny wykonawczej w Valentyne Suite – gitarową elokwencję Dave’a „Clema” Clempsona, epicką potęgę intonacji wokalnych ponad siedemdziesięcioletniego Chrisa Farlowe’a, czy wreszcie dyskretny a niewątpliwy kunszt organisty i wibrafonisty Dave’a Greenslade’a  (tutaj udzielającego się tylko na Hammondzie). Na osobne pochwały zasłużyły innowacje fakturalne (dwugłosy wokalne Farlowe’a i basisty Marka Clarke’a) oraz niebanalny układ programu, obok pozycji „obowiązkowych” w rodzaju Stormy Monday (połączonego w suitową całość z Walking in the Park i Theme for an Imaginary Western) obejmującego też pozycję premierową (nowa wersja Morning Story Bruce’a), które znajdą się na przygotowywanym obecnie albumie studyjnym.

Zwieńczeniem drugiego festiwalowego wieczoru miał być występ wspomnianej już legendy Woodstock Alvina Lee – organizatorzy przeoczyli wszakże fakt, że owa legenda od lat jest już tylko cieniem swej dawnej świetności. W rezultacie całkiem atrakcyjny program, zawierający niemałą cześć kanonu Ten Years After i kilka standardów rockabilly z My Baby Left Me na czele, został wykonany w sposób cokolwiek rutyniarski przez błyskotliwego ongiś gitarzystę z towarzyszeniem niemal półamatorskiej sekcji (Pete Pritchard - gitara basowa i kontrabas oraz Richard Newman - perkusja). Pozytywnie wyróżniały się bodaj tylko Love Like a Man oraz dwa wolne bluesy, Slow Blues in C i I Woke Up This Morning, choć w tym drugim i tak zabrakło rockowej pasji, tak charakterystycznej dla oryginału z pamiętnej płyty „Ssssh”. Bardziej wręcz pamiętne filary repertuaru koncertowego TYA, I Can’t Keep from Crying Sometimes i dany na koniec I’m Going Home, w Dolinie Charlotty zabrzmiały, niestety, jak odległe echo arcymistrzowskich wykonań z, odpowiednio, drugiego festiwalu na wyspie Wight i z „właściwego” Woodstock.

Ostatni festiwalowy wieczór przyniósł, dla odmiany, same miłe niespodzianki czy wręcz rewelacje – jeśli pominąć doskonale przewidywalny, choć pod każdym względem kompetentny występ Dżemu, danego tutaj na przystawkę. Pierwsze danie główne, de nomine również słodkie, okazało się natomiast największym chyba objawieniem tegorocznego menu – albowiem występ nowojorskiego zespołu Vanilla Fudge (po polsku tyle, co „krówka”), fundamentalnie ważnego dla rozwoju sztuki rockowej jako pionier masywnych organowo-gitarowych faktur i rozbudowanych form, był największą niewiadomą jubileuszowej edycji rzeczonej imprezy.

Rozwiązana ponad cztery dekady temu, a później okazjonalnie reaktywowana, z miernym na ogół skutkiem artystycznym, na „Charlottowej” estradzie grupa ta wykreowała owacyjnie przyjęte misterium dźwiękowe na miarę najlepszych czasów rocka psychodeliczno-progresywnego. Objęło ono, między innymi, wykonany z olśniewającą maestrią komplet utworów z pierwszego, najsłynniejszego albumu (szczególnie cenionego przez George’a Harrisona za odkrywcze opracowania Ticket to Ride  i Eleanor Rigby), jeszcze bardziej niepospolitą wersję Season of the Witch Donovana z „symfonicznie” przearanżowaną częścią środkową oraz Dazed and Confused z ostatniego, jak dotychczas, albumu „In Through The Out Door”, w całości wypełnionego transpozycjami tematów Led Zeppelin.

Bogactwo formy, brzmień i rytmu świetnie komponowało się tutaj z kunsztownością nieco gospelowych, miejscami polifonicznych faktur wokalnych w wykonaniu wszystkich muzyków. Mark Stein - org, Vince Martell  - g, Carmine Appice  - dr i zastępujący Tima Bogerta Pete Bramy - bg wykazali, że 43 lata wstecz Jimi Hendrix nie bez racji żądał zdjęcia swego „support act” w postaci Vanilla Fudge z afisza trasy po USA w obawie, że może zostać przezeń zaćmiony.

Jack Bruce, który musiał wystąpić bezpośrednio potem jako finałowa atrakcja festiwalu, miał więc zadanie nader niewdzięczne – i może już nawet nie pamiętał, że podczas konferencji prasowej poprzedniego dnia określił muzykę swych amerykańskich kolegów niezbyt wyważonym mianem „crap”. A przecież jest on artystą bardziej wręcz renomowanym i wszechstronnym, z równym powodzeniem grywającym blues (na przykład u boku Alexisa Kornera), jazz (choćby we wczesnym The Graham Bond Organization), jazz-rock (przede wszystkim w Tony Williams’ Lifetime), rock (m.in. we współpracy z Leslie’m Westem i Robinem Trowerem) oraz muzykę z obszaru „poważnej” awangardy (głównie pod wodzą Michaela Mantlera czy Carli Bley). To artysta, który zarzucił studia w akademii muzycznej, bo pociągała go kariera rockowa, a zwłaszcza takie jej atrybuty, jak pieniądze, narkotyki i dziewczyny, który zaś obecnie, ze względu na podeszły wiek, uzależniony jest już tylko od muzyki – jak przewrotnie oznajmił podczas wyżej wspomnianej konferencji.

Mając w pamięci pierwszy i dotychczas jedyny występ Bruce’a w naszym kraju na Warsaw Summer Jazz Days 1992, można było się obawiać, że ponownie zechce on pójść na względną łatwiznę i zaproponować repetytorium z Creamowej klasyki we właściwym dla niej formacie blues-rockowego tria. Mistrz sprawił nam jednak, jako się rzekło, kolejną miłą niespodziankę – przyjeżdżając z oktetem, w którego składzie znalazła się trzyosobowa sekcja dęta. Nawiązał tym sposobem do własnych korzeni bluesowych (w podobnej obsadzie występował przecież czasem Blues Incorporated Kornera), jak i do „big bandowych” eksperymentów długoletniego towarzysza muzycznych batalii (jeśli przywołać Ginger Baker’s Airforce) .

Po dwóch utworach anonsujących jego estradowe entree (m.in. spopularyzowany przez Stevie’ego Raya Vaughana Cold Shot) zaczął od tematów z „Songs For A Tailor”, pierwszej płyty solowej (wykonany poprzedniego wieczoru przez Colosseum  Theme for an Imaginary Western i wodewilowy Never Tell Your Mother She’s Out of Tune), by niebawem przejść do obszernego zestawu pozycji z repertuaru Cream. Born Under a Bad Sign, We’re Going Wrong, White Room, Sunshine of Your Love i Spoonful na jedyny bis potraktowane zostały wszakże w sposób odległy od blues-rockowej ortodoksji. Sunshine of Your Love wyraźnie kojarzyło się z wersją Ginger Baker’s Airforce sprzed lat ponad 30, najciekawiej zaś opracowany We’re Going Wrong w partiach gitarowych czarnoskórego Tony’ego Remy’ego nawiązywał do współczesnej estetyki heavy metalowej.

Ten wielowątkowy, znakomicie wyważony i niemal bezbłędnie zagrany koncert, godnie wieńczący pierwsze pięciolecie spotkań z „legendami rocka” w Dolinie Charlotty, wykazał, że 68-letni Jack Bruce wciąż jest artystą otwartym na nowe inspiracje i wyzwania twórcze – o czym świadczą także plany współpracy z Johnem Medeskim i pokrewnym Remy’emu gitarzystą Vernonem Reidem.

Dawny basista Cream, podobnie jak Colosseum i Vanilla Fudge, nie znalazł się na afiszu Woodstock, toteż zarysowana na początku analogia jest tylko cząstkowa – także dlatego, że od strony organizacyjnej ów festiwal był dziełem hipisowskich idealistów, dla których finansowy aspekt przedsięwzięcia nie miał zasadniczego znaczenia.

Animatorzy imprezy w Dolinie Charlotty z Mirosławem Wawrowskim na czele od podobnej beztroski są, z obiektywnych względów, dość dalecy – za co tak, czy inaczej im chwała. Pamiętajmy bowiem, że to właśnie dzięki nim od trzech lat (na dwie pierwsze edycje spuśćmy zasłonę życzliwej dyskrecji) mamy możliwość bezpośredniego kontaktu nie tylko ze sztuką rockową przez wielkie S, ale i z jej twórcami, którzy – jak niemal wszyscy główni bohaterowie edycji tegorocznej – bynajmniej nie zamierzają kontentować się bezpiecznym statusem artystycznych emerytów, na przekór nieubłaganie mijającemu czasowi i coraz słabszej kondycji fizycznej.

Stąd też proponujemy niniejszym następujące kandydatury na afisz edycji przyszłorocznej: Jethro Tull, The Kinks, Leslie West’s Mountain, Robin Trower, i... Black Sabbath w oryginalnym składzie.

Andrzej Dorobek


Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 9/2012


 


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu