Od 11 do 28 lipca trwała 42. edycja festiwalu w Pescarze nad Adriatykiem. W porcie turystycznym wystąpili Max Ionata Organ Trio z wokalistą Gege Telesforo, John Scofield Uberjam Band i Daniel Sidney Bechet Group (Daniel S. Bechet, perkusista, jest synem legendarnego Sidneya; wraz ze swoim zespołem popularyzuje muzykę autora Petit fleur). W nowym imponującym centrum kultury o nazwie: „Aurum – fabryka pomysłów” zagrali tentet Sousaphonics puzonisty Mauro Ottoliniego, Franco D’Andrea Sextet w programie „Monk And The Time Machine” i Ray Gelato (& The Giants), brytyjski saksofonista i wokalista, który podczas „Nocy tańca” uraczył publiczność mieszanką boogie woogie i rock and rolla. |
W Teatro Monumentale Gabriele D’Annunzio
asystowałem serii koncertów, którą otworzyła ze swym Triem znana nam już
z polskich autopsji japońska pianistka Hiromi Uehara. Hiromi jest
drobna, krucha, jakby nieśmiała… To pozory! Gdy tylko znajdzie się na estradzie
wybucha energią jak wulkan. Wspierana przez Anthony’ego Jacksona na
gitarze basowej i Simona Phillipsa na perkusji przedstawiła program
pochodzący głównie z jej najnowszej płyty „Alive”, wypełnionej
jej kompozycjami. Są to przeważnie osadzone w bluesie „wehikuły czasu”, służące
ekspresyjnym improwizacjom. Siła Hiromi tkwi w agresywnej,
a zarazem wirtuozowskiej grze. Jednym z jej wzorów jest Oscar Peterson.
Opowiedziała mi, jak to niegdyś miała honor występować jako support jego japońskiego tournee, w czasie którego zaprzyjaźniła się z nim. Na koncertach grywa teraz utwory dedykowane jego pamięci. Również Chick Corea to jeden z jej faworytów: „Miałam wtedy 17 lat… Zagraj coś – powiedział. Zagrałam… I zaprosił mnie do udziału w swym koncercie. Szok! Spotkałam go potem 10 lat później, doszło wtedy do wspólnych nagrań”. Podczas koncertu w Pescarze zagrała solo melodyjny utwór Player, w odmienny niż inne, wyciszony sposób; dosłuchałem się w nim wpływów Chopina. „Już w dzieciństwie byłam osłuchana z Chopinem, więc być może. Ale nigdy o tym nie myślałam. Ani o świadomym wprowadzaniu na przykład motywów japońskich, choć niektórzy je znajdują w mojej muzyce”.
Włoski kompozytor, pianista i pedagog Riccardo
Brazzale przygotował wraz ze swym big bandem Lydian Sound Orchestra
kompozycję Charlie’ego Mingusa The Black Saint and Sinner Lady, uzyskując
bogate „tłuste” brzmienia. Inspiracją dla LSO jest Tuba Band Milesa Davisa. Włoską,
a ściślej biorąc peskaryjską scenę reprezentowali zdolny pianista Tony
Pancella i klarnecista Bepi D’Amato, o którym dotąd nigdy
nie słyszałem. Obaj panowie pokusili się o połączenie na wspólnej płaszczyźnie
dwóch wielce odmiennych duchów: Ellingtona i Monka – i udało im się,
czego dowodem była np. synteza Isfahanu (jest to część Far East Suite
Duke’a i Billy’ego Strayhorna) z Ask Me Now
Theloniousa.
Były jeszcze dwa ważne akcenty włoskie: urodziwa, efektowna Simona Molinari dowiodła, że wokalistka pop, znana z występów na festiwalach w San Remo, potrafi bardzo dobrze zaśpiewać kilkanaście standardów z repertuaru Elli Fitzgerald, od dziecinnej A Tisket, A Tasket aż po bebopową Night in Tunisia; niemała w tym zasługa sekcji akompaniującej, zwłaszcza świetnego pianisty Claudia Filippiniego z Pescary.
Ale największe brawa zebrał duet włosko-brazylijski: Stefano Bollani - fortepian, Hamilton De Holanda - bandolim (popularny w Brazylii, a wywodzący się z Włoch chordofon 8- , lub 10-strunowy). Utrzymane przeważnie w rytmie samby, bossa novy i choro utwory obu artystów (a także innych kompozytorów) zostały wykonane z zapierającą dech w piersiach wirtuozerią, dochodzącą chyba do granic ludzkich możliwości. Nieodparcie nasunęło mi się wspomnienie przesławnego koncertu „Friday Night In San Francisco” sprzed lat, kiedy to Al Di Meola, Paco De Lucia i John McLaughlin swym gitarowym mistrzostwem doprowadzili słuchaczy do ekstazy. Bollani i Holanda nagrali w 2013 r. płytę pt. „O Que Sera” dla ECM – jest to już czwarty CD Bollaniego dla monachijskiej wytwórni (jeden z nich, „Orvieto”, zarejestrował w duecie z Chickiem Coreą). Da Holanda należy dziś w Brazylii do najwybitniejszych wykonawców muzyki choro, którą lubi kojarzyć z jazzem.
70-letni Billy Cobham ze swą grupą (perkusja, bas, gitara, dwa keyboardy, czasem skrzypce i tzw. steel pan – stalowa patelnia) uraczył swych licznych zwolenników porcją współczesnego jazz-rocka, „solidnego”, jak to się zwykło mówić, gdy nie ma się nic do powiedzenia a nie chce się nikogo urazić i nikomu narazić. Ja jednak nie będę taki miły i powiem, że członkowie zespołu grali wprawdzie bez zarzutu, a jednak to wszystko nie „zażarło”, toteż koniec koncertu przyjąłem z ulgą.
Dobrze poczułem się na występie Ala Jarreau, któremu też przybyło lat, ma kłopoty z poruszaniem się, ale głos jest wciąż ten sam. Wszelako aby się nie przemęczać zatrudnił instrumentalistów śpiewających, którzy go wspierają; są to dyrektor muzyczny zespołu, keyboardzista Joe Turano, gitarzysta John Calderon i basista Chris Walker, któremu lider pozwolił zabłysnąć na pierwszym planie – to wokalista z przyszłością. Al Jarreau z ogniem wykonał serię swych dobrze mi znanych przebojów, jak Boogie Down, przedzielając popisy wokalne popisami elokwencji.
Na koniec – hit festiwalu, Tom Harrell i utwory z najnowszej płyty „Colors Of Dream”. Zagrał z muzykami, z którymi od lat współpracuje, jak Wayne Escofery na tenorze, Jonathan Blake na perkusji i Ugona Ogekwo na kontrabasie. Doszedł Jaleel Shaw na alcie, co pozwoliło Harrellowi wzbogacić aranżacje trójgłosowymi blokami akordów. A pianista? Nie ma! Zamiast niego – sensacja! – drugi kontrabas, który „obsługuje”… Esperanza Spalding! Lecz jakże odmieniona… Znikło gigantyczne afro, głowę ozdobiła jedynie kolorową czapeczką. Początkowo w ogóle jej nie poznałem.
Koncepcja Harrella, kompozytora wszystkich utworów płyty, zdaje się polegać na uzyskaniu bardzo inspirującej solistów przestrzeni w dolnych rejestrach, którą mogą dać dwa basy, tak jak to było, gdy kompozycję Family zagrał z nimi w trio, bez perkusji i dęciaków. Ale chodzi nie tylko o to – Esperanza śpiewa (i to bardzo sprawnie) w kilku utworach jako czwarty instrument melodyczny (nasuwa się porównanie z Cassandrą Wilson w zespole M-Base). Jeden z tych utworów, którego nazwa niestety mi umknęła, ma chwytliwą linię melodyczną i może stanie się standardem. W Even If mamy powikłaną linię melodyczną, którą Esperanza wyśpiewała idealnie. W każdym utworze Harrell wprowadzał nowe rytmy, nowe barwy. Ekscytujące były momenty, gdy podnosił trąbkę, lub flugelhorn do ust i improwizował. Nawet jeśli pewne zagrywki powtarzały się. To jeden z najwybitniejszych trębaczy dnia dzisiejszego – i zarazem artysta twórczy, poszukujący. Mimo zmagań z chorobą.
Nie wszyscy wiedzą, że od swych lat gimnazjalnych Harrell cierpi na schizofrenię paranoidalną. Że jako 18-latek podjął próbę samobójczą, usłyszał bowiem „głosy”, które nakazywały mu wyskoczyć przez okno… Ratunkiem dlań okazała się muzyka, ale nie tylko – już prawie 20 lat opiekuje się nim dzielnie żona Angela. Tom musi stale być pod kontrolą i zażywać silne środki farmakologiczne, których działanie uboczne wpływa bardzo niekorzystnie na jego kondycję fizyczną, jest wychudzony, ma skurcze mięśni; był dramatyczny moment, gdy lekarstwa nieomal go zabiły. Na scenie zachowuje się osobliwie, gdy kończy swą partię, drobnymi kroczkami odchodzi na bok, gdzieś na skraj estrady, jakby chciał się ukryć przed oczyma ludzi. Kogoś nieświadomego rzeczy może to zadziwić, a nawet przestraszyć… Tom Harrell, lat 68, od kilkudziesięciu lat walczy ze swymi demonami. Nie poddaje się, a jego dorobek artystyczny jest imponujący i nadal rośnie.
Zobacz również
Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>
Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>
11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>
Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu. Więcej >>>