Festiwale
Avishai Cohen
fot. Henryk Kotowski

Sthlm Jazz Fest

Marek Piechnat


Dla polskiego jazzfana starszej daty Szwecja będzie zawsze krajem Bengta Rosengrena i Rune Carlssona – dwóch legendarnych partnerów Krzysztofa Komedy. Dla młodszego pokolenia to kraj takich artystów jak Esbjörn Svensson, Bobo Stenson, Victoria Tolstoy, Rigmor Gustafsson czy Lars Danielsson. Jeżeli do tej listy dodamy jeszcze nazwiska Palle Danielssona (wieloletniego członka słynnego europejskiego kwartetu Keitha Jarretta) i Nilsa Landgrena (od wielu lat filaru niemieckiej wytwórni ACT), to wszyscy raczej się zgodzą, że Szwecja jest europejską potęgą jazzową.

Rzeczywiście, biorąc pod uwagę stosunkowo małą liczbę mieszkańców (ok. 9 milionów), liczba artystów jazzowych o międzynarodowej sławie może imponować. Tym bardziej zaskakujące będzie stwierdzenie, że status muzyki jazzowej w Szwecji jest stosunkowo niski a w każdym razie, na pewno nie taki, jakiego można by oczekiwać w kraju Alice Babs (wokalistki orkiestry Duke’a Ellingtona).

Już widzę zdziwienie, uzasadnione zresztą, na twarzach czytelników JF, na wiadomość, że w stolicy tej jazzowej potęgi odbywa się regularnie jeden (!) festiwal jazzowy na większą skalę, w dodatku borykający się od wielu lat z poważnymi problemami finansowymi. Tak poważnymi, że każdego roku po zakończeniu festiwalu na dobrą sprawę nie wiadomo, czy odbędzie się następna jego edycja.

Sthlm Jazz Fest, bo tak brzmi ostatnio oficjalna nazwa tego festiwalu, organizowany jest rokrocznie, z krótką przerwą w latach 90., od 30 lat i trudno byłoby znaleźć artystów światowej sławy, którzy na tym festiwalu nie występowali. Sceny festiwalowe ustawiane są na terenach przylegających do Muzeum Sztuki Współczesnej. Samo muzeum (warte zresztą odwiedzenia) położone jest niemalże w centrum miasta na niewielkiej, malowniczej wyspie Skeppsholmen. Przepływające w tle statki i krążące nad głowami publiczności mewy przyczyniają się do unikalnej atmosfery tej imprezy.

Oczywiste jest jednak, że jak każda impreza plenerowa, tak i ten festiwal uzależniony jest od warunków atmosferycznych. Jest wspaniale kiedy jest ciepło i świeci słońce. Kiedy natomiast jest zimno i pada deszcz przyjemność pryska, a uczestniczenie w festiwalu zaczyna niebezpiecznie przypominać karę. A pogoda w tym roku, delikatnie mówiąc, nie dopisała. Deszcz, aczkolwiek z przerwami, padał niemal codziennie, a temperatura oscylowała pomiędzy 13 a 16 stopniami Celsjusza. Jednak zgodnie ze szwedzkim porzekadłem „nie ma złej pogody, jest tylko złe ubranie” trzeba się było ubrać ciepło i ruszyć na doroczne sztokholmskie jazzowe party.

W tym roku organizatorzy zbudowali trzy sceny: dwie duże tuż obok siebie, oraz trzecią, oddaloną od nich o około 200 m., a tym samym trochę odizolowaną, scenę kameralną. Zbudowanie dwóch dużych scen obok siebie miało przyśpieszyć wymianę sprzętu, a scena kameralna miała umożliwić dwa różne występy w tym samym czasie.

Pomimo ograniczeń budżetowych udało się organizatorom ściągnąć nazwiska, których nie powstydziłby się żaden festiwal dużej klasy. Wayne Shorter, John Scofield, Avishai Cohen, wspomagani rodzimymi gwiazdami, jak Bobo Stenson, Mats Gustafsson, czy Nils Langren, byli gwarancją wysokiego poziomu artystycznego festiwalu. Tradycyjnie już oprócz artystów stricte jazzowych zaprasza się na ten festiwal reprezentantów gatunków muzycznie „zaprzyjaźnionych”, a służących często jako magnes dla szerszej publiczności. W tym roku takim magnesem mieli być Kool & The Gang, czyli funk i disco lat 70. oraz współczesna gwiazda rapu Missy Elliot.

Pierwszy dzień przyniósł jedyne organizacyjne rozczarowanie. Odwołano bowiem koncert Fire – nowej formacji Matsa Gustafssona. Gustafsson jest czołową postacią skandynawskiej sceny free-jazzowej, a polskiemu czytelnikowi powinien być znany ze współpracy z takimi muzykami jak Ken Vandemark czy Joe McPhee.

Po kilku przeciętnych występach m.in. zespołu amerykańskiego pianisty i wokalisty Michaela Ruffa przyszedł czas na Trio Bobo Stensona, zespołu uważanego za najlepsze szwedzkie trio jazzowe. Nie ma wątpliwości, że Stenson, Anders Jormin (obaj znani ze współpracy ze Stańką) oraz nowy nabytek, perkusista Jon Fält, na to miano zasługują. Po wielu latach wspólnego grania porozumienie miedzy członkami zespołu jest totalne. Jon Fält , który kilka lat temu zastąpił swojego imiennika, norweskiego perkusistę Jona Christensena, nie tylko błyskawicznie znalazł wspólny język z pozostałymi członkami tria, ale też wpłynął na brzmienie zespołu.

Usłyszeliśmy materiał znany z głównie z ostatniej płyty „Cantando” – liryczną Olivię Rodrigeza, free-jazzowy A Fixed Goal Colemana, Wooden Church Jormina ze wspaniałym solem kompozytora granym arco. Na zakończenie trio wykonało porywającą wersję Race Face Dona Cherry’ego, z którym Stenson współpracował w latach 70. i 80., i o którym w dalszym ciągu wyraża się z wielkim uznaniem. Stenson, będący kiedyś pod silnym wpływem Jarretta, wyzwolił się spod wpływu mistrza i wypracował wreszcie własny język, który wraz z niebanalnym repertuarem (Purcell, Alban Berg) stanowi dziś o oryginalności jego zespołu. Koncert odbywał się na scenie kameralnej, co samo w sobie było decyzją rozsądną. Niestety izolacja tej sceny okazała się pozorna i końcowe 20 minut koncertu zakłócone zostało dość poważnie przez produkujących się na dużej scenie New Places Orchestra z gościnnym udziałem Victorii Tolstoy.

Miłym zaskoczeniem pierwszego dnia był występ 18-letniej amerykańskiej saksofonistki i wokalistki Grace Kelly, która pomimo młodego wieku porusza się swobodnie między hard bopem, fusion i bossa novą. Zarówno miękki ton jej saksofonu altowego jak i doskonały timing w partiach wokalnych wskazują, że mamy do czynienia z dużym talentem.

Drugiego dnia przemarzniętą publiczność próbował rozruszać, często goszczący w Szwecji, angielski saksofonista Courtney Pine. Tym razem przyjechał on do Sztokholmu z programem Transition in Tradition, poświęconym Sidneyowi Bechetowi. Mieszanka Nowego Orleanu z Karaibami okazała się dobrym lekarstwem napaskudną aurę, a sam Courtney Pine świetnym showmanem potrafiącym poderwać publiczność do wspólnej zabawy. Partie solowe grającego na skrzypcach Omara Puente wniosły do tej muzyki delikatny powiew orientu, antycypując występ następnego artysty.

Obawiałem się, że Avishai Cohen, bo o nim tu mowa, nie będzie miał łatwego zadania występując bezpośrednio po zespole Pine’a, którego show tak bardzo przypadł do gustu festiwalowej publiczności. Okazało się jednak, że pięcioosobowy zespół Cohena nie zamierzał wcale zabiegać o czyjąkolwiek akceptację. Po prostu od pierwszych taktów Moreniki całą publicznością bezwzględnie zawładnął.

„Aurora” na żywo odbiega znacznie od wersji studyjnej. Utwory stały się dłuższe, improwizacje bardziej rozbudowane. Nie rozbiło to jednak w żadnym stopniu muzycznej spójności tego projektu, a wyłączenie anglojęzycznych utworów, znanych z CD, wypadło tylko na korzyść. Telepatycznie porozumiewający się z liderem pianista Shai Maestro, skromna, a jakże sugestywna wokalistka Karen Malka, dynamiczny i zawsze pełny inwencji perkusjonalista Itamar Doari, mistrz gry na oud Amos Hoffman, oraz oczywiście sam lider, w jednej chwili zamienili skandynawską słotę na delikatną śródziemnomorską bryzę.

Po raz kolejny mogłem się przekonać, jak wszechstronnym artystą jest Cohen. Ten, nie mający technicznych ograniczeń instrumentalista, bezpretensjonalny wokalista i w pełni świadomy końcowego efektu lider od wielu już lat realizuje projekt swojego życia – syntezę muzyki różnych kultur i narodów zamieszkujących basen Morza Śródziemnego – Żydów, Arabów, Hiszpanów, Greków. W wykonaniu Cohena i jego zespołu jest to muzyka zgody i porozumienia, którego tak bardzo brakuje w tym rejonie świata.

Do zupełne innej tradycji odwołuje się Funk Unit puzonisty Nilsa Landgrena wzmocniony w tym roku o innego puzonistę, grającego niegdyś w orkiestrze Jamesa Browna, Freda Wesleya. Jak przystało na nazwę, Funk Unit zaserwował publiczności 40-minutową porcję solidnego funku. I chociaż niczego temu zespołowi nie brakuje – mocny groove i dobrzy instrumentaliści, jak saksofonista Magnus Lindgren, solidny basista Magnum Coltrane Price, żeby nie wspomnieć o grającym na puzonie i śpiewającym liderze, to słuchając ich występów mam zawsze wrażenie, że więcej w ich muzyce rutyny niż entuzjazmu. Trzeba jednak sprawiedliwie przyznać, że duety Langren-Wesley były momentami porywające.

Po występującej trzeciego dnia The Afro-Cuban Messengers Chucho Valdésa można by się spodziewać rozgrzewającej muzyki, tak bardzo potrzebnej na tegorocznym festiwalu. Niestety założyciel i pianista słynnego przed laty Irakere potrzebował aż 2/3 swojego czasu na rozwinięcie swojego kubańskiego przekazu. Dopiero Birdland „in a Cuban way” wniosło trochę życia w ten dość ospały występ. Do ciekawostek należy fakt, że w Szwecji mieszka od kilkudziesięciu lat ojciec Chucho – legendarny pianista Bebo Valdés. Bebo, bardzo ceniony artysta, jest uchodźcą politycznym, który wielokrotnie dawał wyraz zdziwieniu, jak jego syn może żyć pod dyktaturą braci Castro.

Przyszedł czas na Johna Scofielda. Niewielu jest artystów potrafiących tak zaskakiwać gwałtownymi zmianami kierunków swoich poszukiwań. Ostatni jego projekt Piety Street Band, który wziął swoją nazwę od studia nagraniowego w Nowym Orleanie, jest w całości poświęcony muzyce gospel. Zresztą nie tylko nazwa nawiązuje do Nowego Orleanu, ponieważ do udziału w projekcie Scofield zaangażował miejscowych muzyków, takich jak basistę George’a Portera Jr oraz pianistę i wokalistę Jona Cleary. Szczególnie ten ostatni odcisnął mocne piętno na tym występie. Muzycznie – stylową grą na syntezatorze Nord Electro i pełnymi uczucia partiami wokalnymi, oraz wizualnie – swoją sugestywną fizjonomią.

Nad całością czuwał oczywiście lider wplatając to tu to tam Hendriksa w swoje wspaniałe, aczkolwiek osz¬czędne, improwizacje. Przed koncertem dało się słyszeć głosy, że cały ten projekt to żart Scofielda. Nie sądzę jednak, żeby tak było. A jeżeli już, to był to żart bardzo inteligentny, w stylu filmów braci Cohen – bo taką atmosferę przywołuje muzyka Piety Street Band.

Koncert Wayne’a Shortera jest zawsze wielkim wydarzeniem. Wielki saksofonista, kończący nota bene w tym roku 77 lat, przyjechał w tym roku w z kwartetem, w którym grali: Danilo Perez - p, John Patitucci - b i Brian Blade - dr. Z zespołem tym współpracuje już od dziesięciu lat. Nagrali wspólnie trzy płyty („Footprints Live!”, „Alegría” i „Beyond The Sound Barrier”). Czterech partnerów, którzy nie muszą sobie niczego tłumaczyć, ponieważ ich poczucie formy, wirtuozeria i wrażliwość nie mają sobie równych. Mamy tu do czynienia z improwizacją zespołową w najlepszym tego słowa znaczeniu. Żaden z muzyków nie gra długich solowych improwizacji, nawet lider (tak jak niegdyś jego mistrz Davis) ogranicza się tylko do krótkich komentarzy.

Zastanawiając się, jak opisać ten występ, przypomniał mi się śp. Roman Kowal, który porównał kiedyś występ zespołu Herbie’ego Hancocka na Jazz Jamboree do późnych kwartetów Beethovena. Chodziło oczywiście o doskonałość formy, która jest niezależna od czasu i stylu. Myślę, że to porównanie pasowałoby doskonale do tego występu. Zaskoczeniem mogła być niezwykła reakcja publiczności, która pomimo dotkliwego zimna, nie tylko w skupieniu wysłuchała, tej przecież niełatwej, muzyki ale w dodatku po zakończeniu godzinnego setu zgotowała muzykom gorącą owację.

Spośród ponad 30 zespołów, które wystąpiły na tegorocznym Sthlm Jazz Fest warto jeszcze wymienić Chinę Moses, córkę Dee Dee Bridgewater, która zaprezentowała program This One’s for Dinah, wibrafonistę Roya Ayersa – ikonę acid jazzu sprzed lat, a także wspomnianą już raperkę Missy Elliott - „magnes” dla szerszej publiczności. Chociaż można by dyskutować, czy jej występ był odpowiednim zakończeniem tego festiwalu.

Każdy dzień festiwalowy rozpoczynał się tzw. koncertem rodzinnym skierowanym do najmłodszych. Ta godna poparcia inicjatywa miała na celu zainteresowanie najmłodszego pokolenia muzyką jazzową. Czy się powiodła, dowiemy się dopiero za kilkanaście lat, kiedy dzisiejsze dzieci same wybiorą się (miejmy nadzieję) na Sthlm Jazz Fest na Skeppsholmen.

Marek Piechnat

Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 7-8/2010.

 


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu