Festiwale
Dr. Lonnie Smith
fot. Henryk Malesa

The Hague Jazz 2011

Andrzej M. Herman


Tegoroczny The Hague Jazz, rozpostarty na trzech weekendowych dniach (17-19 czerwca br.), wedle zapowiedzi twórcy i organizatora Ruuda Wijknieta miał być próbą dalszego oddalania się od komercyjnej maszyny w Rotterdamie. Służyć temu miała przeprowadzka z dotychczasowego wygodnego World Forum w centrum miasta do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów (!) Stadionu Kyocera. Wbrew pozorom przeprowadzka w najmniejszym stopniu nie wyszła festiwalowi na dobre, wprowadziła zamieszanie organizacyjne i elementy pozascenicznej improwizacji. W ostatniej chwili zmieniono
także miejsce głównych koncertów (Billie Holiday’s Inn) przenosząc je z płyty stadionu do obiektów zamkniętych, w jakich odbywały się festiwalowe atrakcje. A na szczęście było ich, zwłaszcza w dwóch ostatnich dniach, niemało.

Nieprzypadkowo zapewne, organizatorzy tegorocznej jazzowej Hagi największe ze swego założenia atrakcje umieścili w wielkim, gromadzącym kilka tysięcy osób, namiocie (Chez Ella). W piątkowy wieczór komplet wokalnych występów otworzyła Rachelle Ferrell – wokalistka obdarzona intrygującym głosem, lecz w programie tak nieciekawym muzycznie, że zachęcającym do poszukania innych propozycji rozgrywających się w tym samym czasie. Wydawać by się mogło, że występująca po niej Cassandra Wilson stanie się oczekiwaną zapowiedzią początku festiwalowych atrakcji. Niestety, Królowa Pomruków prezentując w większości swój eksperymentalny zgoła program z „Silver Pony” ani nie intryguje, ani nie porywa.

Porwać natomiast miała oczekiwana przez tłumy gwiazda tego wieczoru – Grace Jones. Sam występ wokalistki-aktorki wart jest odnotowania wyłącznie w kategoriach efektów wizualnych. Grace Jones w kolejnym dziesięcioleciu swej kariery jest tradycyjna w epatowaniu publiczności swym wizerunkiem estradowym, z tą jednak różnicą, że obecnie więcej czasu zajmują jej zmiany strojów pomiędzy utworami, aniżeli prezentacja swych umiejętności (?) wokalnych. Zresztą całe szczęście (grace à Grace). Spod dachu olbrzymiego namiotu, oblewanego w tych dniach deszczem wyjątkowo obficie, warto było przenieść się do kameralnych w zasadzie, festiwalowych venues.

W jednej z nich (Louis) wystąpiło Dr. Lonnie Smith Trio (lider – organy Hammonda, Jonathan Kreisberg - g, Jamire Williams - dr). Dr. Lonnie Smith rozpoczynający swą karierę w latach 60. u boku George’a Bensona i Lou Donaldsona do dzisiejszego dnia pozostał wierny funkowemu, czasem przerysowanemu brzmieniu Hammonda oraz stylowi, jaki próbuje się określać mianem soul jazzu. W materiale, zawierającym spore dawki repertuaru z ostatniej płyty „Spiral”, mistrz łączy swą naturalną żywiołowość z poczuciem swoistej misji transponowania ducha gospel do mocnych, organowych, a mimo wszystko funkowych, brzmień.

Drugi dzień haskiego festiwalu poza programowymi imprezami masowymi (Angie Stone, Gino Vanelli & Metropole Orkest, Randy Crawford & Joe Sample Trio) przyniósł radości absolutne. Wystarczyło bowiem zająć uprzednio miejsce w sali Louis na szczycie korony stadionu, aby rozkoszować się wyczynami mistrzów pianistycznej bezkompromisowości. Joey Calderazzo pojawił się na scenie w towarzystwie perkusisty Donalda Edwardsa oraz kontrabasisty Orlando Le Flemingie. Danilo Perez wcale nie odreagowujący wypraw „poza barierę dźwięku” z Shorterem, lecz przeciwnie – zachowujący tu dyscyplinę, nie pozbawioną jednak latynoskiej spontaniczności przeplecionej z niebywałą techniką. Był to, moim zdaniem, jeden z najlepszych występów festiwalowych (lider - p, Ben Street - b, Adam Cruz - dr). Calderazzo sięgający najczęściej do swych własnych kompozycji (a w tym starych rzeczy – The Oracle, Catania), wśród standardów przedstawił pięknie wyłonioną z kaskady własnych improwizacji balladę Round Midnight.

Niestety, kilkanaście innych występów niemal równolegle prezentowanych w osobnych salach koncertowych, musiało ujść uwadze każdego, kto nie zamierzał wychodzić z koncertów w najlepszych momentach, aby choć na chwilę przysłuchać się prezentacji innego artysty. To jednak stały mankament wszystkich tych festiwali (na szczęście jest ich stosunkowo niewiele), które licytują się ilością sal, koncertów, wykonawców i nieprzebranych tłumów migrujących z sali do sali w zamiarze posłuchania (obejrzenia) każdej z gwiazd.

Szkoda, bo zapewne warto byłoby w tym samym czasie mieć możliwość posłuchania zespołów Triloka Gurtu i T.S. Monka (występ tego ostatniego organizatorzy wyprowadzili poza sceny Stadionu Kyocera). Należało wszak powrócić do wypełnionej po brzegi Chez Ella, aby na jednej scenie zobaczyć niedobitków prawdziwie jazzowej elity w misyjnym programie – The Jazz Message – Celebrating Art Blakey. Prowadzący grupę znakomitości (Javon Jackson - ts, Eddie Henderson - tp, Steve Turre - tb, Benny Green - p, Buster Williams - b oraz Louis Nash - dr) tenorzysta opracował świetny program składający się m.in. z Blues March, Moanin’, Caravan, Along Came Betty, Whisper Not, Arabia, przybliżający atmosferę wykonań Messengersów i prezentujący niebywałe umiejętności każdego z wykonawców.

Trzeci dzień The Hague Jazz rozpoczęty w innym miejscu występem Kyle Eastwood Band, zgromadził prawdziwe tłumy w Chez Ella oczekujące występu Lizz Wright. W nieplanowanej atmosferze grozy powodowanej szalejącą burzą z fajerwerkami rozbłysków rozświetlających wnętrze ogromnego namiotu, swym czarem i niespotykanie głębokim, aksamitnym, wielowarstwowym głosem wokalistka poskromiła aurę i wprost obezwładniła publiczność! To artystka, jaka wykonawczo i repertuarowo od lat zachwyca zarówno tych, dla których granice wokalistyki zakreśla Ella Fitzgerald i Dee Dee Bridgewater, jak i zwolenników tej tradycji gospel, z której wyrosła (i jakiej wierna pozostaje) ta zachwycająca dziewczyna z Georgii. I tym razem przejmująco zabrzmiały: (wykonany a cappella) Fellowship, posiadający nośność hymnu I Remember, I Believe; i pochodzące z poprzednich płyt wokalistki Old Man oraz Song for Mia. Dwa bisy na zakończenie – rzecz programowo niespotykana na festiwalu – musiały być, oczywistą oczywistością.

Musiałem też posłuchać ostatniej propozycji Wallace’a Roneya, który swą karierę, od pamiętnych występów w „rodzinnych składach” z Antoine’em Roneyem, Geri Allen i Carlem Allenem z połowy lat 90., prowadzi w sposób raczej pozbawiony konsekwencji. Porównując występ artysty z warszawskiego Torwaru, z niedzielnym koncertem Kwintetu na The Hague Jazz – przyznać należy, że muzyk zmierza wreszcie właściwą drogą. Nie tylko żywiołowo przedstawiony Quadrant (w innej wersji niż na płycie) czy urocza ballada I Have A Dream pozwalały na odnalezienie tego trębacza, który zdaje się być równie nadal daleki od chybionych eksperymentów stylistycznych, co nadal przywiązany do tradycji swego Mistrza (Solar). Na uwagę zasługiwała znakomita sekcja (Rashaan Carter - b, Kush Abadey - dr).

Ostatnim mocnym akcentem, kończącym trzydniowy tegoroczny jazz w holenderskiej Hadze, był nonocny występ naszego dobrego znajomego Davida Murraya. Ten zaprzyjaźniony, zwłaszcza w ostatnich latach, z Polską artysta przedstawił interesujący program, z udziałem młodych kubańskich muzyków, promujący latynoski dorobek kompozycyjny Nat „King” Cole’a.

Twórca The Hague Jazz Ruud Wijkniet przekonywał, że stałym celem Festiwalu w Hadze jest eksponowanie odmienności wobec North Sea Jazz w pobliskim Rotterdamie. Czy temu celowi służyć miała przeprowadzka festiwalu na stadion? Należy wątpić.


Andrzej Herman


 


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu