Jest jednym z najciekawszych polskich skrzypków nowego pokolenia. Lubi grę mocną, riffową, pełną energii, najlepiej czuje się, gdy może zachować charakterystyczny luz i swobodę. Pomimo młodego wieku Tomasz Chyła to muzyk mający już pokaźne dossier, jest liderem kwintetu, który zdążył wydać cztery albumy, być nominowanym do Fryderyków i wygrać konkurs Jazz Juniors. Prowadzi kilka chórów, jest wykładowcą na Akademii Muzycznej, obronił też doktorat z muzyki chóralnej. Na najnowszej płycie „da Vinci” stara się łączyć wszystkie wątki swojej różnorodnej muzycznej biografii.
Chłopak z Kaszub
Pochodzę z małej miejscowości Strzepcz na Pojezierzu Kaszubskim. Moi rodzice są nauczycielami. Nie miałem w rodzinie zawodowych muzyków, ale ojciec grał amatorsko, uczył muzyki w szkole i dorabiał sobie na weselach. W związku z tym w domu zawsze były instrumenty – gitara basowa, na której grał tata, jakiś keyboard. Muzyka zawsze miała wiele miejsca w moim domu, ale nie był to jazz. Rodzice słuchali innych rzeczy, więc ja poznałem muzykę jazzową dość późno, dopiero w wieku 19 lat. Dzięki profesorowi Markowi Rocławskiemu, który wykłada na Akademii Muzycznej, trafiłem na konsultacje do Leszka Kułakowskiego i od tego zaczął się jazz w moim życiu.
Folklor kaszubski stał się dla mnie ważny dopiero, kiedy dojrzałem muzycznie. Wtedy dotarło do mnie, że w tej tradycji są elementy, których mogę użyć w mojej własnej twórczości. Wcześniej muzyka ludowa była mi raczej obojętna – pomimo tego, że brałem udział w konkursach folklorystycznych. Byłem zbuntowanym młodym człowiekiem, słuchałem rocka, metalu, chciałem wybierać własne ścieżki, poznawać nowe filozofie życia. Dużo dał mi wyjazd ze Strzepcza. To otworzyło przede mną zupełnie nowe horyzonty.
Trafiłem na studia w Gdańsku i praktycznie od razu zapoznałem się z yassem, z zespołem Miłość, poznałem historię tej grupy i poszczególnych jej muzyków. Tego, jak przewrócili do góry nogami całą naszą scenę trójmiejską, a później i polską. Ja, początkowo, trochę bałem się jazzu. Na pierwszych lekcjach stykałem się z muzyką Grappellego, z bebopem. To mi się z jednej strony podobało, ale z drugiej – niekoniecznie odpowiadało mi granie takiej muzyki na skrzypcach. Wtedy jednak w moje ręce trafiły płyty Milesa z lat 70. Takie jak „Bitches Brew” czy moja ulubiona z tamtego okresu „Live At Fillmore West” i zrozumiałem, że jazz jest muzyką otwartą, że potrafi on chłonąć elementy innych stylistyk i gatunków. Pojąłem, że nie muszę się ograniczać do tego, co grali dawni mistrzowie, ale mogę też grać inaczej, pokazać siebie.
Dzisiaj jednak, kiedy sam prowadzę zajęcia na uczelni, nawet pomimo tego, że zajmuję się głównie eksperymentami w łonie jazzu, współczesnymi technikami, free jazzem, yassem, to uważam, że ten korzeń, znajomość mainstreamu jest niezwykle istotna. Po latach buntu doceniłem wagę historii, standardów, analizowania gry starych mistrzów, bo przecież współczesność jazzu z tego właśnie pochodzi.
Na zajęciach profesora Kułakowskiego poznawałem wielu znakomitych skrzypków – Seiferta, Urbaniaka, Strzelczyka, później sam odkryłem Bałdycha i Smoczyńskiego. Wiem, że wielu współczesnych skrzypków twierdzi, że niespecjalnie inspirują ich inni skrzypkowie jazzowi, że słuchają raczej muzyków grających na innych instrumentach. Ja akurat słuchałem bardzo dużo muzyków grających na skrzypcach i to mocno na mnie wpłynęło. A gdybym miał wskazać jakiś przełomowy moment, to byłby koncert zespołu New Trio, w którym grał Mateusz Smoczyński. Po koncercie udało mi się załatwić lekcję z całym zespołem. To nie była lekcja tylko z Mateuszem, ale warsztaty jazzowe z całym triem, Jankiem Smoczyńskim i Alexem Zingerem. Na tej lekcji zobaczyłem, jak można się bawić skrzypcami, grać na nich jazz, używać elektroniki, to było dla mnie bardzo inspirujące.
W późniejszym okresie najwięcej czerpałem od ludzi, z którymi grałem. Zawsze podkreślam, że to środowisko trójmiejskie mnie wykształciło. Rozmowy z moimi przyjaciółmi, nasza wspólna gra, muzyka, którą mi podrzucali, to zawsze miało największy wpływ na moje granie.
Energia i brzmienie
Zawsze lubiłem muzykę opartą na riffach. Słuchałem dużo rocka i zastanawiałem się, jak to jest, że w tej prostej muzyce, w riffach ukryta jest taka energia i moc, a one pomimo braku skomplikowania melodyczno-harmonicznego nie są błahe. Moim ulubionym zespołem jest Rage Against The Machine. Riffy, które tworzy gitarzysta Tom Morello, często skłaniały mnie do analizowania – jak to jest zrobione? I ja również w moim graniu – nie zawsze świadomie – staram się przekazywać prostotę tych riffów. Gdyby moje utwory rozebrać na czynniki pierwsze, to okazałoby się, że składają się właśnie z takich elementów. Nie lubię być grzeczny na scenie. Występy w garniturach zawsze były dla mnie frustrujące. To nie moja bajka. Podczas koncertu zależy mi na energii, żywiołowości, kontakcie z publicznością poprzez mocne granie.
Z drugiej strony – zajmuję się chóralistyką. To nauczyło mnie wsłuchiwania się w brzmienie, wyszukiwanie i docenianie detali. To praca nad harmonią, nad pięknem tego naszego naturalnego instrumentu, jakim jest głos. W pewnym sensie to penetracja zupełnie innego obszaru mojej osobowości, leżącego na drugim biegunie niż rock.
Praca z chórem uczy cierpliwości i ja ją pokochałem. Trafiłem na dyrygenturę chóru przypadkowo – nie dostałem się na uczelni na skrzypce jazzowe i coś musiałem ze sobą zrobić. W końcu zrobiłem doktorat z muzyki chóralnej. Zakochałem się w niej, na równi z jazzem. To jednak zupełnie inne estetyki. W muzyce chóralnej zachwyca mnie brzmienie. Jestem pewnego rodzaju konserwatystą, uważam, że chóry powinny przede wszystkim śpiewać w kościołach, być związane ze strefą sacrum. Natomiast rock dla mnie to głównie energia, rytm, moc, bezpośredni przekaz.
Jakich kompozytorów muzyki chóralnej cenię? Mógłbym wymieniać wielu. Od Renesansu – Antonio Lotti, oczywiście w baroku Bach i Haendel, ze współczesnych np. Eric Whitcare, Morten Lauridsen. W Polsce mamy licznych młodych, bardzo interesujących kompozytorów chóralnych, takich jak Ania Rocławska-Musiałczyk, która napisała jeden utwór na moją najnowszą płytę, poza tym np. Szymon Ziółkowski. Wykonywałem jego utwory oparte na tekstach Edgara Allana Poe i miałem wrażenie, że muzyka przenosi w świat tej literatury, to były niesamowite emocje.
My Way
MNR Kolektyw założyliśmy w 2011 roku. Graliśmy wtedy w składzie: Emil Miszk, Sławek Koryzno, Szymon Burnos i Konrad Żołnierek. To był pierwszy zespół, który powstał z mojej inicjatywy. Tak jest ze skrzypcami w jazzie, że trzeba samemu brać sprawy w swoje ręce, żeby mieć gdzie grać. To były dla mnie też początki kompozytorskie. Dla tej grupy napisałem mój pierwszy utwór. Jeden skomponował też Emil, a poza tym graliśmy głównie covery i standardy w naszych aranżacjach. Z perspektywy czasu traktuję to jako zabawę, ale taką, która nas dużo nauczyła. Wtedy też zdobywałem pierwsze doświadczenia jako menedżer – zagraliśmy kilka koncertów w okolicach Gdańska. Był to sygnał, że zaczynamy tworzyć swoje środowisko.
Tomasz Chyła Quintet pojawił się po raz pierwszy w 2014 roku, wówczas z innymi muzykami. Zrobiliśmy wtedy mocno jazz-rockowy materiał złożony z kompozycji Milesa z płyt „On The Corner”, „Bitches Brew”, do tego ja napisałem kilka numerów. Jednak jakoś nie mogliśmy w tamtym składzie dojść do takiego poziomu, jaki zakładaliśmy. Pomimo że nawet udało nam się wygrać jeden z konkursów jazzowych.
W międzyczasie zacząłem grać z Piotrkiem Chęckim na saksofonie, a w 2016 roku zaprosiłem do składu Szymona Burnosa na fortepianie i klawiszach, Krzysztofa Słomkowskiego na basie i Sławka Koryzno na perkusji – czyli właściwie cały skład grupy Algorhythm bez Emila Miszka. Pierwszy koncert zagraliśmy w 2016 w warszawskim klubie 12on14. To był przełomowy moment. Nie tylko okazało się, że świetnie gra nam się ze sobą, ale po raz pierwszy wykonaliśmy wyłącznie własne kompozycje. A może najważniejsze w tym wszystkim było to, że pomysł na zespół, który miałem w głowie i w który zawsze wierzyłem, okazał się dobry. Ostatecznym tego potwierdzeniem był nasz sukces na Jazz Juniors, jeszcze w tym samym roku. Wtedy zrozumiałem, że to jest właściwa droga i tak nią dotarłem do 2021 roku wydając po drodze cztery płyty mojego kwintetu. (śmiech)
Za albumem „Eternal Entropy” (2017) szła energia, o której mówiliśmy w kontekście muzyki rockowej. Dążyłem wtedy do tego, żeby w naszej muzyce nie było jej spadku, żeby jej poziom był cały czas wysoki, żeby odbijała się od publiczności i wracała do nas. I w końcu znaleźliśmy to pochodzące z fizyki określenie – „niekończąca się entropia”, które doskonale oddawało to, o co nam chodziło.
Na płycie znalazł się także utwór Bibi, Synkù, bi, inspirowany muzyką kaszubską. To był wyraz moich poszukiwań w folklorze elementów, które pasują do muzyki, którą chciałem robić. Przy tej okazji zapoznałem się z wieloma płytami, które czerpały z folkloru. Największe wrażenie zrobiły na mnie albumy Ola Walickiego i Leszka Kułakowskiego. Okazało się, że to, co kiedyś uważałem za kicz można przekuć w muzykę, która mieści się w nurcie contemporary music. Poza tym wreszcie doceniłem piękno ludowych tematów.
Muzyka kaszubska jest dość specyficzna. Raczej nie jest znana w innych rejonach kraju, tak jak muzyka kurpiowska, kujawiaki, nie mówiąc już o folklorze podhalańskim. Bibi, Synkù, bi bardzo pomógł nam w promocji naszej pierwszej płyty, jest charakterystycznym i rozpoznawalnym utworem.
Płyta „Circlesongs” (2018) powstała po dwutygodniowej trasie. Mieliśmy mieć koncert we Wrocławiu, ale został odwołany. Akurat wtedy siedzieliśmy w Poznaniu i wykorzystaliśmy ten wolny dzień do nagrania materiału w klubie Dragon. Postanowiliśmy zagrać coś zupełnie nowego, nieprzygotowanego, to był rodzaj jam session. Ja postanowiłem sobie, że zagram zupełnie inaczej niż dotychczas. Chciałem się wyzwolić z przyzwyczajeń, z rutyny, z patentów, które mam w palcach... I ta sesja była naprawdę magiczna, nie wiem, czy coś takiego kiedykolwiek nam się powtórzy. Nie wiem, co spowodowało, że tak bardzo nadawaliśmy na tych samych falach – może dlatego, że byliśmy po tych dwóch tygodniach trasy, że bardzo dużo ze sobą graliśmy. W każdym razie weszliśmy na wyżyny improwizacji. Byłem wtedy po warsztatach chóralnych circlesongs i przesłuchując nagrania zauważyłem, że nasza muzyka nawiązuje właśnie do tej formy, tylko w wersji instrumentalnej. Oczywiście mieliśmy obawy nadając płycie taką nazwę, bo przecież użył jej już wcześniej Bobby McFerrin, ale my nasze pieśniokręgi zrobiliśmy po swojemu i zupełnie inaczej.
Ta płyta jest dość trudna, trzeba jej słuchać w całości, zamknąć oczy i wsłuchać się w jaki sposób ten kwintet działa.
da Vinci
Przed nagraniem naszej najnowszej płyty „da Vinci” doszło do rewolucji personalnej w moim kwintecie. Najpierw, w 2018 odszedł nasz basista Krzysztof Słomkowski. Na jego miejsce przyszedł Konrad Żołnierek, z którym już wcześniej sporo grałem. W ubiegłym roku odeszli Piotr Chęcki i Szymon Burnos, czyli oprócz mnie ze starego składu pozostał tylko Sławek Koryzno. To był dla mnie dość trudny moment. Nie było łatwo ułożyć sobie to wszystko od nowa w głowie i stworzyć właściwie zupełnie nowy zespół.
Od początku zakładałem, że będzie to nadal kwintet, ale wspólnie z Konradem i Sławkiem uznaliśmy, że powracamy w pewnym sensie do tej rockowej energii, która była na naszej pierwszej płycie. Dlatego w składzie, po raz pierwszy, znalazł się gitarzysta, Krzysztof Hadrych. To młody chłopak, mój student, którego muzyczna dojrzałość połączona z niesłychaną otwartością zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Emil Miszk jest moim bliskim przyjacielem od lat, w ubiegłym roku spędziliśmy wiele czasu razem w lockdownie. Decyzja o zaproszeniu go do mojego kwintetu była więc naturalna i logiczna.
Na naszej nowej płycie pojawia się też zespół wokalny Art’n’voices. To oktet, który założyliśmy wraz z Anią Rocławską 11 lat temu. W ubiegłym roku nagraliśmy płytę „Midnight Stories”, która moim zdaniem jest jedną z najlepszych płyt chóralnych wydanych w ostatnim czasie.
Początkowo miałem zamiar zaprosić do nagrania płyty „da Vinci” wszystkie zespoły śpiewacze, które prowadzę, bo oprócz Art’n’voices jestem też dyrygentem chóru mieszanego Cantores Veiherovienses z Wejherowa i Żeńskiego Chóru przy I Liceum Ogólnokształcącym w Kościerzynie. Niestety z powodu pandemii udało się zaprosić tylko ten pierwszy.
Na albumie mojego kwintetu zespół wokalny pojawia się w czterech utworach. W jednym z nich, Al Destino, ma rolę główną, w pozostałych pełni raczej funkcję ornamentacyjną. Proces nagrania był dość trudny logistycznie, kwintet rejestrował swoje partie w studiu w Łodzi, chór natomiast w kościele w Strzepczu.
Płyta „da Vinci” jest dla mnie rodzajem pomostu pomiędzy tym, co robiliśmy na „Eternal Entropy” i „Circlesongs”, a dodatkowo jeszcze postanowiłem to połączyć z tym chóralnym nurtem mojej działalności. Muzyka powstawała z myślą o może nie tyle samym Leonardzie da Vinci, ale w ogóle o okresie Odrodzenia. Koncepcja powstała dwa lata temu podczas koncertu w radiowej Trójce, kiedy Piotr Metz zapowiadając nas mówił o mojej działalności jazzowej, chóralnej, pedagogicznej i użył sformułowania „człowiek Renesansu”. To oczywiście były zbyt duże słowa, ale skłoniły nas do zainteresowania się Renesansem.
Zawsze fascynował mnie sposób, w jaki wówczas sztuka była łączona z technologią. Sztuka, humanizm, nauka, technologia, odkrycia geograficzne – wszystko tworzyło jedną całość. I ta płyta też jest trochę taka... odrodzeniowa. Mamy nowy kwintet, pojawia się na niej aspekt piękna, ale też matematyczności, technologie – bo przecież da Vinci kojarzy się również z wieloma projektami wynalazków, jak choćby słynna maszyna latająca, która na płycie jest zobrazowana w kompozycji Macchina Volante. Czy jest to album koncepcyjny? Z pewnością postać Leonarda jest główną inspiracją do tego, jak myśleliśmy tworząc muzykę.
Dość niezwykły był sposób tworzenia tej muzyki. Było to wynikiem pandemii, która umożliwiła nam spotykanie się codziennie przez 20 dni na próbach. Szlifowaliśmy pomysły, wypracowywaliśmy wspólny język muzyczny, wykuwaliśmy nowe brzmienie. Dlatego też prawie wszystkie kompozycje są nasze, wspólne – pomimo tego, że wstępne szkice przynosili różni muzycy. Zazwyczaj, przy normalnym życiu koncertowym, nie jest to możliwe. Muszę tu zaznaczyć, że jeden, kończący album utwór Al Destino jest autorstwa Ani Rocławskiej-Musiałczyk. Ten utwór pięknie dopełnia album. Chór śpiewa tam cytaty z Leonarda, które znalazły się też na wkładce dodanej do płyty.
Płytę rozpoczyna plama dźwiękowa tworzona na skrzypcach w kompozycji A Constant Stream of Conciousness. Inspiracją do tego był Mikołaj Górecki i jego „Symfonia pieśni żałosnych”.
Macchina Volante jest mocno rockowa i Twoje skojarzenie z Mahavishnu Orchestra teraz wydaje mi się właściwe, chociaż kiedy to nagrywaliśmy, to w ogóle o tym nie myśleliśmy. Przypomina mi się jednak, że ktoś później rzucił do Krzyśka: „Stary, zasuwasz tu jak McLaughlin”. To zresztą w ogóle jest utwór mocno z nim związany, to on przyniósł pierwszy szkic.
The Ritual, jak sama nazwa wskazuje, ma oddawać atmosferę rytuału. Opiera się on na kilku uderzeniach dzwonu, do którego wprowadzony jest riff kompozycji. Staraliśmy się cały czas utrzymać w niej napięcie, na końcu pojawiają się krzyki chóru, które wymyśliłem, żeby dziewczyny z Art’n’voices mogły uruchomić własną inwencję. Niedługo pojawi się wideo do tego utworu.
Utwór tytułowy pokazuje wielowątkowość zarówno życia samego Leonarda, jak i naszej płyty. Jest w nim odrobina melancholii, ale także żywiołowość.
W Strong Algorithms Sławek Koryzno gra na syntezatorach modularnych. To hołd dla minimalizmu, cierpliwości dźwiękowej i rytmicznej. Tak jak opisałeś – akcja muzyczna przechodzi tu od chaosu do konsonansu, od nicości do czegoś, co można opisać jakimś wzorem matematycznym. To też ma odbicie w postaci Leonarda. To w końcu on stworzył wzór na duszę człowieka.
Znalazł się na tej płycie też wątek odkryć w utworze Amerigo symbolizowany postacią podróżnika i odkrywcy Amerigo Vespucciego. To kompozycja napisana jeszcze na stary kwintet, która później została zupełnie przenicowana w toku prób nowego zespołu. Kategoria odkryć odnosi się tu też do odkrywania starej muzyki i naszych nowych możliwości przez obecny kwintet. To jeszcze jeden z symboli, jakie znalazły się na tym albumie.
American dream
Mija rok od wypadu do Stanów Zjednoczonych z grupą Jazz Forum Talents. Dziś mogę powiedzieć, że to była jedna z moich przygód życia. Byłem wtedy po raz pierwszy w USA. Spotkanie z tą amerykańską kulturą, o której tyle tutaj mówimy, która dla muzyków jazzowych jest tak bliska, to było dla mnie ogromne przeżycie. Ta podróż, współpraca z Erikiem Allenem, Dominikiem Sandersem, Sylwkiem Ostrowskim, który był przecież sprawcą tego całego zamieszania, dały mi ogromną inspirację do uwolnienia wszystkiego, co we mnie drzemało. Zetknięcie się ze sposobem, w jaki ludzie tam działają, pracują nad muzyką, było dla mnie czymś bardzo ważnym.
Istotnym aspektem tej podróży było poznanie Logana Richardsona. Rozmowy z nim były dla mnie niezwykle inspirujące. On jest bardzo uduchowionym człowiekiem i uzmysłowił mi, że bycie muzykiem to coś więcej niż tylko praca, jak każda inna. To jest wyższy stan ducha, rodzaj misji, którą trzeba wypełnić. I z taką świadomością nagrywałem album „da Vinci”, to doświadczenie miało więc wpływ na kształt, jaki przybrała muzyka na tej płycie.
Rozmawiał: Marek Romański
Zobacz również
Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>
Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>
8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>
Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>