Wywiady

fot. Paweł Brodowski

Opublikowano w JAZZ FORUM 7-8/2016

Vijay Iyer: słuchanie jako forma improwizacji

Agnieszka Antoniewska


wiosennym wydaniu „BOMB”, amerykańskiego magazynu o sztuce, pojawia się pytanie: „Jak wygląda słuchanie i skąd wiadomo, że zachodzi?”. Zadaje to pytanie Vijay Iyer w rozmowie z Mendi i Keithem Obadike. Poprosił swoich rozmówców o wyjaśnienie, jak słuchający rozpoznają, kiedy artyści na scenie słuchają siebie nawzajem. Zawiodło mnie ono do kolejnych pytań – w jaki sposób sam słuchający słucha i czy artysta słucha słuchającego. Mając je w myśli, zaczęłam słuchać.


I

Kiedy 4 marca wylądowałam w Nowym Jorku, wiedziałam jedynie, że Vijay Iyer przez cały miesiąc sprawuje rezydencję w związku z otwarciem nowego budynku The Metropolitan Museum of Art, The Met Breuer, który to przejęło po Whitney Museum of American Art przy skrzyżowaniu Madison Avenue z 75. ulicą. Nie spodziewałam się natomiast, że w czasie trwania „Relation: A Performance Residency by Vijay Iyer” koncerty odbywają się w przestrzeni muzealnej przez sześć dni w tygodniu, po kilka dziennie; że muzyki słucha się w kameralnej galerii, w której zmieści się nie więcej niż kilkadziesiąt osób; że przez pierwszą połowę miesiąca wstęp jest zarezerwowany tylko dla ekskluzywnych członków The Metropolitan Museum. Gdyby nie zobowiązujące mury tego zacnego miejsca, można by się poczuć jak w nowym niezależnym klubie dla muzyki improwizowanej.

Przez dwa tygodnie mojej codziennej obecności w muzeum widziałam rozmaite zachowania i reakcje odwiedzającej tę przestrzeń snobującej się na koneserów publiczności, reagującej wielokrotnie zniecierpliwieniem i głośnym zachowaniem w sali, stwarzającej nadzwyczaj intymne warunki do poznawania tej muzyki kreatywnej. Że ta „elita” traktuje koncerty w przestrzeni muzealnej niczym pewnego rodzaju performance, na który zwykle też nie chce i nie potrzebuje poświęcać czasu. Jest oporna na przeżywanie sztuki, wymagającej więcej niż 30 sekund, jakie standardowo przeznacza na obcowanie z malarstwem, grafiką, rzeźbą, czy fotografią, niezależnie od tego, czy ogląda dzieła Mondriana czy Richtera, które w zgodzie z rutyną odhacza na liście, by zabłysnąć potem podczas rozmowy z „ekskluzywnymi” znajomymi. Trudno powiedzieć, czy z prawdziwym przeżyciem estetycznym na jakimkolwiek etapie ma cokolwiek wspólnego.

Na szczęście w The Met Breuer pojawiali się w tym czasie również odbiorcy sztuki i muzyki gotowi na realizowanie swoich potrzeb duchowych i chętni do eksplorowania możliwości słuchania. Rezydencja Vijaya Iyera była zdarzeniem do takiego doświadczenia stworzonym. Nawet dla umysłów, serc i ciał zupełnie nieznających jego twórczości czy samego zjawiska improwizacji w muzyce, przebywanie w galerii z wewnętrzną otwartością na poznanie tego, co się w niej wydarzy, pozwalało na doświadczenia audialne i wizualne niepowtarzalne nigdy i nigdzie. Między koncertami można było wjechać windą na wybrane piętro muzeum, spędzić z dowolnym dziełem sztuki – na przykład Jack­sona Pollocka (albo innych geniuszy wspomnianych wyżej) – całą przerwę, po czym wrócić do galerii z muzyką i oddać się słuchaniu jakby jeszcze intensywniej.

Vijay, jako rezydujący artysta i kurator, starannie zaplanował szereg artystycznych przedsięwzięć na miesiąc otwarcia The Met Breuer. W większości z nich brał czynny udział. Zagrał w rozmaitych konstelacjach z artystami-przyjaciółmi, którzy wystąpili tam solo, w duetach, triach, kwartetach, kwintetach i sekstetach. Z nim lub bez niego. Lista jest imponująca: Rafiq Bhatia, Michelle Boulé, Matt Brewer, Teju Cole, Stephan Crump, Miranda Cuckson, Liberty Ellman, Amir ElSaffar, Patricia Franceschy, Marcus Gilmore, Graham Haynes, Okkyung Lee, Steve Lehman, Roopa Mahadevan, Rudresh Mahanthappa, Mat Maneri, Nitin Mitta, Adam O’Farrill, Elena Pinderhughes, Prasanna, Mark Shim, Jen Shyu, Tyshawn Sorey, Becca Stevens, Anjna i Rajna Swaminathan, Craig Taborn, Mark Turner.

Podczas rezydencji premierę miała również muzyka stworzona przez Vijaya Iyera z Wadadą Leo Smithem, zatytułowana „A Cosmic Rhythm With Each Stroke”, zamówiona przez The Metropolitan Museum w związku z wystawą indyjskiej artystki wizualnej, Nasreen Mohamedi, i nagrana dla wytwórni ECM. Po swoich zakończonych setach Vijay zajmował miejsce po stronie publiczności i słuchał kolejnego występu już bez swojego udziału. Umowne granice między twórcą a odbiorcą muzyki może się nie zacierały, ale były przezroczyste, przenikały jedna drugą. Każdy musiał angażować się w sposób osobisty – i twórca, i odbiorca – by dotrzeć do wspólnej prawdy. Wszyscy intensywnie oddziaływali na siebie nawzajem, tworząc odczuwalną więź. Słuchający nie zostawał bezradny sam ze sobą, improwizował na poziomie słuchania, tak jak artyści improwizowali w wyrażaniu w dźwiękach czegoś ważnego z siebie.

II

W takich okolicznościach, w równoległym świecie Vijaya Iyera, powstawała muzyka, która po raz pierwszy miała się ucieleśnić w Polsce. Została zamówiona przez festiwal Jazztopad pod parasolem Narodowego Forum Muzyki we Wrocławiu. A jeśli Jazztopad, to wiadomo – premiera. Dyrektor artystyczny wydarzenia, Piotr Turkiewicz, człowiek o cechach wizjonerskich, utwory zamawia już od niemal 10 lat, a w związku z obchodami miasta związanymi z tytułem Europejskiej Stolicy Kultury, a dodatkowo Światowego Dnia Jazzu UNESCO, projekt musiał być nadzwyczajny. Turkiewicz pojechał więc do Nowego Jorku, umówił się na kawę z Vijayem Iyerem w jego domu w Harlemie i to do niego skierował zamówienie na utwór (a nawet dwa, ale o tym drugim dowiemy się jednak w innych okolicznościach). Już wtedy artysta powiedział, że chciałby stworzyć kompozycję na swoje trio i orkiestrę kameralną. W tym twórczym zamierzeniu minęło mu kilka miesięcy. Kiedy trwała rezydencja w Nowym Jorku, nie istniały jeszcze żadne zapisane struktury utworu, któremu dał potem tytuł Emergence. Komponowaniezakończył dopiero na dwa tygodnie przed jego prawykonaniem we Wrocławiu.

III

Doświadczeni słuchacze wykazują pewną nieufność wobec prób fuzji klasyki z jazzem. „Trudno znaleźć kompozytorów, którzy rozumieją takie połączenie, żeby nie było sztuczne i nudne, co się najczęściej zdarza, np. jazzujący Chopin” – przyznaje Turkiewicz. Zadanie wykonawców nie polegało tu jedynie na odtworzeniu wyłącznie samego zapisu nutowego, ponieważ kompozytor wyznaczył dla nich niecodzienne zadanie – w dziele pojawiają się fragmenty, w których muzycy orkiestry muszą wyjść poza ramy swoich klasycznych doświadczeń muzycznych i zmierzyć się z improwizacją. „Mam wrażenie, że muzyka jazzowa idzie w kierunku mariażu z muzyką współczesną, i w tym projekcie jest to bardzo ciekawie widoczne. Z jednej strony Vijay Iyer tak napisał swoje partie dla tria, że zbliżył się ekspresją do muzyki klasycznej, zostawiając oczywiście jazz w środku, a z drugiej – napisał muzykom klasycznym takie partie, które wymagają od nich wyjścia poza swój własny schematyczny materiał muzyczny, i w związku z tym na którymś etapie uznano, że potrzebny jest do tego dyrygent, człowiek,
który będzie spajać te dwie koncepcje” – powiedział Nikola Kołodziejczyk, któremu Piotr Turkiewicz powierzył dyrygowanie orkiestrą kameralną NFM Leopoldinum na tydzień przed rozpoczęciem prób.

IV

Światowy Dzień Jazzu UNESCO we Wrocławiu był aż nazbyt bogaty w muzykę. Być może dlatego koncert Vijaya Iyera rozpoczął się dopiero o 22:00 – był jak wytrawny deser dla wytrwałych, jak święto w święcie. Tyle że tutaj chodziło może o przeżycia nieco innej, bardziej delikatnej natury – o wspólne odkrywanie czegoś pokrewnego wrażeniom z maleńkiej przestrzeni galeryjnej przy Madison Avenue.

Scenę główną NFM opanowało najpierw samo trio (Vijay Iyer - p, Stephan Crump - b, Tyshawn Sorey - dr). Gdy słyszę Vijaya w składzie fortepian/kontrabas/perkusja, a słyszałam razy wiele, każdy koncert i tak jest zawsze nieprzewidywalny. Mimo że znam większość jego płyt, wyłączam czas przeszły. Słucham na nowo, wolna od wcześniejszych skojarzeń. Z drugiej strony minimalista Terry Riley twierdzi, że im więcej słucham, tym bardziej muzyka się zmienia... Tak czy inaczej – dokładnie wiem, z kim mam tu do czynienia i jakie to ma znaczenie dla samej muzyki.

Podczas tej części koncertu w napięciu trzymało mnie oczekiwanie na prawykonanie zamówionej przez NFM kompozycji, zwłaszcza że byłam świadkiem prób przed dniem premiery. Natomiast sami artyści zdawali się uwolnieni od przedpremierowej tremy, a wolni do wyrazistej improwizacji. Stosowali napięcia i rozluźnienia, repetycje wprowadzające w trans, grali muzykę bliską ciała, która potrafiła człowieka całkowicie zaabsorbować.

V

Około północy do tria dołączyła orkiestra kameralna NFM Leopoldinum. Zdawało się, że wszyscy dosłownie zamienili się w słuch. Z absolutnej ciszy wyłoniły się pierwsze dźwięki i zrozumiałam, że tworzyć się będzie muzyka poza podziałami gatunkowymi i konwencjami. Tyshawn Sorey spontanicznie komponował otwarte struktury
partii perkusyjnej, przestrzeń do współtworzenia między sobą a muzykami o tak odmiennych doświadczeniach artystycznych. „Interakcja z muzykami jest dla mnie bardzo ważna, ale kiedy czuję jakiś opór, nie robię nic na siłę. Osiągam ją poprzez dzielenie się sobą z tymi ludźmi, słuchanie ich i integrowanie tego, co słyszę, poprzez improwizację z moją partią jako pewien sposób połączenia się z nimi” – powiedział Tyshawn przed premierą. Nikola Kołodziejczyk zapanował nad ekspresją wyrazu orkiestry, a z drugiej strony udało mu się wyzwolić w niej ducha improwizacji, co dokonało się nie tylko dzięki jego muzycznej, ale i psychologicznej pracy podczas prób, by jej muzycy również poczuli się odpowiedzialni za tę kompozycję. Każdy miał swoje zadania w imię samej muzyki – zbiorowe i indywidualne. Dzięki improwizacji kompozycja rozwijała się bez granic, wszystko przenikało się płynnie.

Miało to jednak źródło w charakterze samego utworu. Podążałam za myślą kompozytora, która przejmowana była w przebiegu utworu przez kolejne partie instrumentalne. Przejawiała się w melodyce, barwie jednego bądź zespołu instrumentów, rytmice perkusjonaliów, a czasem w radykalnej zmianie dynamiki całości. „Komponowanie jest dla mnie procesem kruchym i postanowiłem dać tej kruchości wyraz w tym utworze. Wiedziałem, że część z tego, co napisałem, nie wydarzy się w trakcie tego wykonania, a to dlatego, że decydujące aspekty tego, co działo się w utworze, nie zostały przeze mnie zapisane. W ten sposób tworzę muzykę na przykład dla naszego tria. Skomponowany materiał staje się podłożem żywego procesu twórczego. Wydawało mi się, że coś podobnego udało mi się osiągnąć z tą orkiestrą. Moje „ja” kompozytorskie trzymały w ryzach wszystkie pozostałe elementy tego, co działo się w utworze, a co było równie ważne. O dziwo, moja rola jako kompozytora przypominała często rolę, jaką odgrywa normalny wykonawca – jako medium, które przekazuje wolę innych” – powiedział mi Vijay Iyer, wspominając wieczór w NFM.

Muzyka chwyciła mnie i utrzymywała w pełnej uwadze od pierwszego do ostatniego dźwięku, wprowadzając w wewnętrzny trans aż do uniesienia. Doświadczyłam tego przeżycia estetycznego w sposób pełny i prawdziwy, w słuchaniu i zasłuchaniu improwizując razem z muzykami. „Chyba najważniejsze pytanie, jakie w trakcie danego wykonania zadaję jako słuchacz, brzmi: co jest takiego w tej muzyce, że łączy nas w tej właśnie chwili? Czasami improwizacja jest rytuałem zapominania, w którym można eksplorować jej doświadczanie w sposób intuicyjny, bez balastu nadmiernej wiedzy. Tamtego dnia jako muzyk miałem poczucie, że jestem niejako niesiony. Jakby wykonywane przez nas wspólnie ruchy miały spleść się w jedno w tej właśnie chwili. Jeśli słucha się bez oceniania, wydaje mi się, że można to przynajmniej usłyszeć, i samemu dać się wciągnąć w to, co dzieje się w muzyce” – dodał.

Kiedy wybrzmiał ostatni dźwięk niemal 25-minutowego prawykonania Emergence, zaczął się nowy dzień. Kompozycja Vijaya Iyera w takiej formie zabrzmiała na świecie tylko ten jeden raz, we Wrocławiu. I póki co nie można do niej wrócić.

VI

Ale jak czegoś nie można, a się bardzo chce, to wolno. Wówczas wsiada się w samolot i po chwili zajmuje miejsce w zupełnie innej sali koncertowej, jeśli nie na końcu świata, to przynajmniej Europy, choć muzycy zerkający z plakatu jakby całkiem znajomi. Pojawiają się na scenie Vijay Iyer, Stephan Crump i Marcus Gilmore. Gasną światła. Słychać pierwsze dźwięki. Emergence.

Agnieszka Antoniewska



Zobacz również

Artur Dutkiewicz: Okno na nieskończoność

Ambasador polskiego jazzu na świecie, szczodrze dzieli się medytacyjną trasą koncertową, zapraszając do szczególnego przeżywania… Więcej >>>

Theo Croker: Świat się zmienia

Dorastał w domu, w którym jazz rozpalał emocje w takim samym stopniu, jak dyskusje… Więcej >>>

Irek Dudek – 40 lat minęło

8 października w katowickim Spodku odbędzie się 40. edycja Rawy Blues. Z Ireneuszem Dudkiem,… Więcej >>>

Dominik Strycharski: nie boję się żadnej sytuacji

Kompozytor, eksperymentator, autor jedynej na świecie jazzowej płyty solowej na flet prosty Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu