Festiwale
Mostly Other People Do The Killing
fot. Jan Rolke

Warsaw Summer Jazz Days 2010 - czwartek

Piotr Iwicki


Trzy razy TAK
Gdy czytało się rozkład jazzdy na czwartek, czyli pierwszy dzień Warsaw Summer Jazz Days 2010 w Sali Kongresowej, można było odnieść wrażenie, że czeka nas stylistyczny mezalians. Dwie formacje młodego, niepokornego jazzu Portico Quartet i Mostly Other People Do The Killing nijak nie przystają do zacnego nestora, Pharoaha Sandersa. Jednak nic bardziej mylnego. Po pierwsze, koncert okazał się bardzo spójny, a wspólnym mianownikiem poszczególnych projektów była pasja i szczerość przekazu. Zaś największy stylistyczny kontrast miał nas czekać dopiero
w sobotę, kiedy na scenie pojawiły się dwie formacje z dworu Karmazynowego Króla oraz intelektualista fortepianu, Vijay Iyer. Ale nie burzmy chronologii wydarzeń.

Portico Quartet
Dla mnie cała środa była wielkim, miłym zaskoczeniem. Tym większym, że zarówno o Portico Quartet jak i MOPDTK wiedziałem niewiele. Mogę więc powiedzieć, że pod tym względem była to tabula rasa. Stąd jakże wielka była moja radość, gdy kompania Portico pokazała publiczności muzykę wynikającą wprost ze skandynawskiego nurtu garbarkowskiego, trochę zasłuchaną w dokonania Bendika Hofsetha (zwłaszcza saksofonista Jack Wyllie), ale również otwartą na transowe, ostinatowe klimaty chill-out.
Bezwzględnie atrakcją kwartetu jest Duncan Bellamy grający na czymś, co określa się mianem hang-drum, a co bliższe jest koncepcji steel-drumów niż membranofonom. Dlaczego? Muzyk siedział za czymś, co do złudzenia przypominało wielkie żółwie, tyle, że ich skorupy wykonane były z metalu stosownie „młotkowanego”, co czyniło je, wzorem steel-drumów, idiofonami chromatycznymi.

Zespół rozpoczął występ wspólną improwizacją, bawiąc się barwami instrumentów szczodrze przetwarzanymi rozmaitymi elektronicznymi procesorami (saksofonista nakładał na siebie nuty, zapętlał krótkie motywy, budował napięcie efektami sonorystycznymi). Nie gorszy pod tym względem był perkusista, Nick Mulvey, który dźwięki prostych chromatycznych dzwonków potrafił tak przetwarzać, że zdawało się iż muzyk obsługuje stanowisko syntezatorów. Rola kontrabasisty ograniczała się do budowania fundamentu, Milo Fitzpatricka zapamiętamy raczej dzięki zapisowi w programie festiwalu, niż jakiemuś spektakularnemu wydarzeniu na scenie. Dodam, że ze swej roli muzyk wywiązał się wzorowo.

Po tym wstępie muzycy zabrali nas na „wycieczkę” po drugim albumie, grając tematy The Visitor, Isla jako rozwinięcie hipnotycznego Line. O tym, że muzycy nie stronią od odważnych harmonii i otwartych improwizacji bliskich intelektualnemu free świadczył Clipper, a zagrane na finał Life Mask i Dawn Patrol utwierdziły słuchaczy w przekonaniu, że mamy do czynienia z ciekawą propozycją, mogącą trafić do serc dosyć licznej publiczności. 

Mostly Other People
 Do The Killing
Nie inaczej było gdy na scenie pojawił się kwartet Mostly Other People Do The Killing. Już pierwsze nuty pokazały, że muzycy zabiorą nas w całkiem inne rejony jazzowej ekspresji. Najprościej można by było napisać, że artyści postanowili przerobić na własny język już świetnie sprawdzone scenariusze. Jak gdyby Steven Bernstein czy John Zorn bawiąc się konwencjami i mieszając style, wrzucali do jednego tygla muzykę klezmerską, chasydzką, czy Żydów sefardyjskich, oprawiając ją w ramy free jazzu czy pastiszu, a przez ciekawe, wielowątkowe aranżacje tworząc atrakcyjne formy. MOPTDK idą sprawdzoną ścieżką, jednak za przedmiot swoich jazzowych penetracji biorą klasykę jazzu.

Nic więc dziwnego, że w kompozycjach autorskich pojawiają się cytaty z Monka, Mingusa czy Manciniego, a w porywach poczucia humoru trafia się i fraza z chopinowskiego Walca minutowego (bardzo efektowna sztuczka saksofonisty, Jona Irabagona). Nad wszystkim wisi dobry duch kolektywnej, radosnej zabawy. I ta radość grania szybko udzieliła się słuchaczom.

Cała muzyka formacji (obok wspomnianego saksofonisty słuchaliśmy Moppa Elliota - b; Petera Evansa - tp i Kevina Shea - dr). To wielka pochwała wyższości poczucia humoru nad introwertycznym wydumaniem. Już energetyczne intro zespołu z demonicznym popisem perkusisty, które szybko wyewoluowało w niemal klasyczny nowoorleański temat, zdumiało wszystkich (oczywiście tych, którzy wcześniej nie znali zbytnio dokonań grupy).

Program koncertu skupiony był na zawartości ostatniego albumu formacji „Forty Fort”. Całość otworzyła kompozycja Pen Argyl (wybitna gra perkusisty), po której usłyszeliśmy temat tytułowy krążka. Równie porywająco wypadała koncertowa interpretacja Dunkelburgers (oryginalnie na albumie „Shamokin!”), gdzie sympatyczna rumba, włożona w ramy pastiszu, stała się pretekstem do znakomitych improwizacji Evansa i Irabagona. Apogeum entuzjazmu, z jakim koncert przyjęła publiczność miało miejsce, gdy Shea wydrapał (dosłownie) paznokciami na kredowej membranie werbla solo pod koniec Round Bottom, Square Top. Wierzcie mi, wiele rzeczy widziałem i słyszałem, ale czegoś takiego nigdy! Jak widać, jazz, przynajmniej ten w konwencji zaproponowanej przez MOPTDK jest ciągle w drodze, szuka i zaskakuje. Choćby przez nieustanne puszczanie do nas oka. Oby częściej.

Pharoah Sanders Quartet
Wielki finał tego wieczoru należał do Pharoaha Sandersa. Na początek smutna refleksja. Gigant jazzu i saksofonu jest aktualnie jedną z ostatnich ikon gatunku, które koncertują. Fakt, że na jego występie połowa widowni świeciła pustkami dowodzi, że jazz przechodzi (oby chwilowy) kryzys wartości, starzy mistrzowie nie są w cenie, albo – co zdaje się być najbardziej prozaicznym tłumaczeniem – kieszenie i portfele jazzfanów, wydrenowane przez całoroczne atrakcje, są puste. Tak czy inaczej, proza życia jest bolesna. Z tym większą radością informuję, że mistrz nadal czaruje tym samym, mocnym tonem, choć kondycja nie pozwala mu na wygrywanie zbyt długich fraz na jednym oddechu.

Swój występ rozpoczął zgoła przekornie, klasykiem soulowym The Greatest Love of All, gdzie polał na nasze serca miód słodkich fraz, by za chwilę zabrać nas w podróż po klasyce gatunku: Dr. Pitt, Body & Soul, Just for the Love, Oleo. Szkoda tylko, że w trakcie koncertu „spadł” z listy Love Will Find a Way.

Pod koniec występu mistrz postanowił zabawić się z publicznością wyśpiewując dziwne frazy, zapewne w zamiarze lidera przywołujące ducha starych czasów. Tu szef przekroczył delikatną granicę między wielkością a śmiesznością. Oczywiście, moim zdaniem, bo na sali wiele osób aż zawyło z zachwytu. I bądź tu mądry…

Były też chwile, kiedy Sanders pozostawiał na scenie sekcję (William Henderson - p, Nat Reeves - b, Joe Farnsworth - dr), by na kilka chwil przysiąść na krześle za kulisami. Widać, że czas odbił na nim piętno. Po chwili wracał na scenę, by jeszcze trochę poimprowizować. Niestety, czasami zatracał poczucie czasu, przez co kilka tematów ciągnęło się w nieskończoność, jednak gdy na finał zabrzmiało demoniczne Giant Steps, szybko ten dyskomfort z pamięci uleciał.

Takie koncerty to spotkania z żywą historią, możemy się z nich tylko cieszyć, bowiem uczestniczymy w jednorazowym, niepowtarzalnym misterium jazzu. Tu nie chodzi o przetaczanie gatunku na nowe tory, w imię jazzowej rewolucji, tu chodzi o to, by obrazu w galerii nie pokryła patyna, by barwy były żywe a wspomnienia z kontaktu z muzyką pozostały w naszych sercach.

Piotr Iwicki

Opublikowano w JAZZ FORUM 7-8/2010


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu