Festiwale
Jeff Beck
fot. Jan Rolke

Warsaw Summer Jazz Days 2011: Jeff Beck

Piotr Iwicki


Podobno czas dobrze służy tylko markowym serom i wybitnym alkoholom leżakującym w drewnianych beczkach (najlepiej z Jerez). Kto słuchał popisu Jeffa Becka w ramach tegorocznej edycji WSJD, ten musiał zmienić zdanie. Ten 67-letni gitarzysta i kompozytor pokazał, że peany którymi obsypano jego samego i jego album „Emotion & Commotion” były w pełni zasłużone, tak samo jak liczne bisy, które zwieńczyły dwugodzinny show Brytyjczyka.

I nic dziwnego. Notowany na 17 miejscu wśród setki gitarzystów wszechczasów (vide magazyn „Rolling Stone”) artysta, wpisany do rock’n’rollowego Hall of Fame (2009 rok) to, używając kolokwializmu, prawdziwe estradowe zwierzę. Równie świetnie czujące się w środowisku kompozycji własnych, jak i w cudzych coverach. Te interpretacje łączą wspólne cechy: żywiołowość, nieokiełznaną energię, a każdym dźwiękiem przypominają, że gitara elektryczna to instrument wyposażony w struny wykonane z metalu, w dodatku szczodrze doprawione energią elektryczną.

Koncert otworzył autorski Plan B, po którym zabrzmiał fusion-jazzowy temat Billy’ego Cobhama Stratus. Już w tych dwóch utworach pokazał totalną wszechstronność, swobodę w obrębie każdej stylistycznej konwencji. Nie bez znaczenia było tu wsparcie towarzyszących mu muzyków. Jason Rebello (instrumenty klawiszowe), Narada Michael Walden (bębny) i zjawiskowa basistka Rhonda Smith byli równorzędnymi kompanami lidera.

Zwłaszcza ta ostatnia potwierdziła, że idąca za nią fama nie jest przesadzona. Grając na elektrycznym basie czy elektroakustycznym kontrabasie zachwycała stylowością. Owacja zaś nagrodziła jej solo tak brawurowe, że nie powstydziliby się go ani Marcus Miller, ani Stanley Clarke. Pani Smith jest bez wątpienia atrakcyjną kobietą, a jej wyrafinowany strój dopieszczały solidnie okute glany do połowy łydki. I w „tym czymś” po brawurowym solu artystka wróciła ze skraju sceny w rejony wzmacniaczy krokiem… modelki. Brawo!

Ale wróćmy do muzyki. Dalszy scenariusz występu w dużej mierze odwoływał się do ostatniego albumu, a porywająca wersja Hammerhead pokazała, że mistrz o sześciu strunach wie wszystko, zaś nastrojowe Corpus Christi Carol ukazało go jako niezrównanego liryka-melodyka (nomen omen, tym utworem liczącym sobie pół milenium, Beck oddaje hołd Jeffowi Buckley’owi i jego wycieczkom do świata muzyki tzw. poważnej). Podobnych „dedykacji” było więcej. Dość wspomnieć covery Muddy’ego Watersa  czy zespołu The Chieftains. Mnie wbiła w fotel porywająca wersja Little Wing. Kto to słyszał, nie zdziwi się już, gdy mistrz Jeff mówi, że jest wyznawcą Jimiego.

Inna rzecz, która zdumiała mnie w czerwcowy wieczór, to solidność wszystkich interpretacji, bez względu na to, czy były to rockowe, czy też jazzowe covery (o tzw. tematach klasycznych nie mówiąc). Beck jest melodykiem. To słychać. Nie uświadczycie u niego sztuczek á la Satriani czy Vai. Lewa ręka obsługuje chwytnię (gryf) prawa skupia się na strunach przy przetwornikach chętnie sięgając do potencjometrów. Jednak gdy trzeba, bohater koncertu zalewał nas wodospadem nutek. Zdumiewała też „śpiewność” brzmienia jego gitary, swoista humanoidalność barwy. Ta artykulacja czyni go jedynym z milionów gitarzystów, kimś, kto „mówi gitarą”, a sześć strun instrumentu jest karne, jakby czekało wołając: „Jeff dotknij nas”!

Po takim koncercie aż chce się napisać, trawestując klasyka, że kto nie był, ten trąba. Ale podobnego koncertu nie słyszałem od dekad! Nie tylko ja. Po ostatnich dźwiękach publiczność bardzo niespiesznie opuszczała salę. A była to publiczność szczególna. Raz na kilka lat, koncerty jak ten przyciągają do Sali Kongresowej muzyków wszelkich opcji. Widziałem gwiazdy naszego rocka, popu, rock’n’rolla. Byli też jazzmani i muzycy klasyczni. Jedni chętnie dyskutowali w kuluarach, inni skrycie opuszczali Kongresową. Znany producent koncertów zauważył, że Beck na tle naszych rockowych czterdziestolatków wygląda jak ich... dziecko. Dba o sylwetkę, wie co to sceniczny design, kondycja, nie ma „piwnego brzuszka”, a swojego profesjonalizmu nie musi podkreślać „karakułem aż do spodu” czyli owłosioną klatą. Profesjonalista. Wie też, że muzyka to setki lat tradycji – klasyczne frazy (genialna wersja Nessun Dormy – to aria Kalafa z I aktu Pucciniowskiej opery „Turandot”  zapatrzona w interpretację Pavarottiego) czy beatlesowska klasyka (piękna wersja A Day in the Life na finał zasadniczej części koncertu). Granice to wymysł ludzi. Beck umie bawić się w muzyczne żarty (How High the Moon w hołdzie dla Lesa Paula, ze starymi samplami wokalnymi) i powalić nas czadem klasyka ze Sly and The Family Stone – I Want to Take You Higher.

Beck to perfekcjonista. Człowiek który panuje nad wszystkim i wszystkimi. Ten koncert był absolutny pod każdym względem. Nawet bębny trochę „jadące” na początku zostały „podrasowane” w pierwszych dwóch utworach do jakości płyt. Beck nie bał się ciszy, podobnie jak nie bał się dać czadu. Dawał pograć kompanom, nie skupiając uwagi na sobie (on już tego nie musi).

Koncerty jak ten stają się pewną czasową cezurą. Dla gitarzystów i fanów Mistrza na pewno czas będzie się liczyć na „przed” i „po” koncercie Becka. Dla mnie zaś zostanie memento tegorocznego WSJD. I co z tego, że to nie jazz.

Piotr Iwicki


Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 7-8/2011

 


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu