Festiwale
Contemporary Noise Sextet
fot. John Guillemin

Warsaw Summer Jazz Days 2011: Polish Showcase

Marek Dusza


Don’t Panic! Yass we’re From Poland 2011. Nie panikujcie, taak, jesteśmy z Polski 2011 – tak można by swobodnie przetłumaczyć hasło, pod jakim odbywały się dwa koncerty jubileuszowego, dwudziestego festiwalu Warsaw Summer Jazz Days. Moim zdaniem najważniejsze z sześciu festiwalowych dni.

Przy czym słowo „yass” miało sugerować, że to w Polsce powstał styl łączący jazzową improwizację z punkową energią i anarchią pośrednio nawiązujący do początków jazzu i pierwotnej wymowy tego słowa. Przy okazji
zapoznaliśmy się, bodaj po raz pierwszy w Polsce, z formą prezentacji określaną jako showcase. To rodzaj pokazu artystów przed jury lub innym gremium. W tym przypadku była to delegacja promotorów, impresariów z całej Europy. Zapraszał ich Instytut Adama Mickiewicza, który całą imprezę wsparł kwotą między 150 a 200 tysięcy złotych – jak poinformował na konferencji prasowej Mariusz Adamiak, szef festiwalu Warsaw Summer Jazz Days.

Najsilniejsza, co nie dziwi, reprezentacja przyjechała z Niemiec. Byli też przedstawiciele agencji koncertowych i festiwali z Portugalii i Estonii. Najważniejszą personą w tym gronie był John Cumming, szef London Jazz Festival, który współpracował już z Instytutem Adama Mickiewicza podczas Polska! Year, a także po jego zakończeniu, kiedy w listopadzie 2010 r. w London Jazz Cafe wystąpił Polish Brass Ensemble Tymona Tymańskiego z Leszkiem Możdżerem. Zapewne będą też kolejne występy polskich jazzmanów w Londynie, bo Cumming uważnie przysłuchiwał się występowi jednego z zespołów. Ale o tym za chwilę.

Według wcześniejszych zapowiedzi koncerty miały się odbywać na Skwerze Hoovera, ale słusznie przeniesiono je do Muzeum Powstania Warszawskiego. Co prawda sala, a raczej hol pod wielkim samolotem Liberator, była za mała, żeby pomieścić wszystkich chętnych, to dzięki temu uzyskano kameralną atmosferę. Siedziało może 150 osób, stało drugie tyle. Trzeba podkreślić, że wstęp na koncerty był wolny. Ciekawe, ile osób by przyszło, gdyby musieli zapłacić za bilety kilkadziesiąt złotych. Akustyka była zmienna, zależnie od miejsca, ale w pierwszych rzędach, zajętych przez VIP-ów zza granicy słychać było dobrze.

Kiedy już goście z opóźnieniem dotarli do MPW, można było zacząć showcase. Na scenę wyszedł pierwszy zespół Mikrokolektyw: perkusista Kuba Suchar i trębacz Artur Majewski. Niegdyś członkowie zespołu Robotobibok, dziś występują z powodzeniem w duecie. Współpracują z amerykańskim trębaczem Robem Mazurkiem, jego zespołami Sao Paolo Underground i ESO. Prawdopodobnie Mazurek polecił Mikrokolektyw działającej w Chicago wytwórni Delmark wydającej ambitne nagrania tamtejszej awangardy. Album „Revisit” został nagrany dwa lata temu we Wrocławiu i wydany w ubiegłym roku przez Delmark Records.

Przyznam się, że płytę uważam za nierówną, są bardzo dobre i słabe momenty. Ciekaw byłem, jak też wypadną na żywo przed wymagającą publicznością. Ich muzyka to dość swobodna improwizacja w oparciu o ledwo zarysowane kompozycje. Zaczęło się ciekawie, partie trąbki wybijały się ponad gąszcz perkusyjnych rytmów. Były też spowolnienia i wyciszenia, w których jeden z muzyków, a momentami obaj pochylali się nad swoimi laptopami i elektronicznymi przystawkami wydobywając z nich pomruki i świsty. To było ciekawe urozmaicenie, ale na krótką metę. Owszem, miłośnicy udziwnień mogli być zadowoleni, ale siedząc w pierwszym rzędzie i udając VIP-a miałem okazję zauważyć, że fachowcy zza granicy zaczęli kręcić się na krzesłach i dyskretnie, pojedynczo lub parami wychodzić. Niemcy po cichu komentując między sobą występ, rzucali jakieś nazwiska. Może porównywali naszych muzyków do swoich? Może u siebie też mają podobnie swobodnie podchodzących do jazzowego idiomu muzyków.

Moja konkluzja była taka: żeby eksperymentować, trzeba mieć nie tylko pomysł, ale i umiejętności warsztatowe, żeby zaciekawić słuchaczy nie tylko oryginalnym brzmieniem. Szczęśliwie organizatorzy ograniczali występy do 45 - 55 minut. W jeden wieczór miały się zaprezentować aż cztery zespoły.

Na drugi ogień wyszedł Contemporary Noise Sextet. Atmosfera, nieco oklapła podczas zmiany sprzętu na scenie, ożywiła się za sprawą dużego zespołu grającego energicznie, z werwą i pomysłem. Ten pomysł to nietuzinkowe aranżacje, jak sądzę braci Kapsów: klawiaturzysty Kuby i perkusisty Bartka. Ciekawymi, rzadko w jazzie wykorzystywanymi riffami zwracał uwagę gitarzysta Kamil Pater, który pod koniec koncertu grał na kolanach. Trębacz Wojciech Jachna co chwila sięgał do pokręteł swoich urządzeń.

I Jachna, i basista Patryk Węcławek to również członkowie zespołu Sing Sing Penelope, który wyszedł na scenę chwilę później. Ale jakaż zmiana koncepcji muzyki, wręcz szokująca! Podczas występu Contemporary Noise Sextet można było posłuchać jazzu. Natomiast Sing Sing Penelope zabrała słuchaczy do swojej krainy wyobraźni kreowanej przez nieokreślone dźwięki. Zespół skupił się na tworzeniu nastrojów, niestety, dość sennych, co ze względu na późną porę obróciło się przeciwko muzykom. Zamiast kontemplacji w ciszy, z tyłu sali zaczęły dochodzić hałasy rozmawiających. Dopiero w finale pojawił się motyw, na którym można było zaczepić ucho. Rytmiczna kulminacja i jakby dla kontrastu łagodne solo saksofonisty. Ten zespół sprzed lat, również z WSJD, podobał mi się bardziej. Może wydawał mi się świeży i odkrywczy, a może zmieniły mi się upodobania.

Nie mogłem się doczekać występu tria Levity. Już w zeszłym roku zachwycili mnie albumem „Chopin Schuffle” i występami z japońskim trębaczem Toshinorim Kondo. Zastanawiałem się, czy wrócą do repertuaru z tamtego albumu i szokujących ale jakże odkrywczych interpretacji Preludiów Chopina.

Muzyka Levity wydaje się powstawać na żywo. Nawet nie jestem pewien, czy przygotowują wcześniej schemat improwizacji. Pianista Jacek Kita, absolwent akademii Muzycznej w Krakowie w klasie kompozycji Krzysztofa Pendereckiego wydaje się przewodzić tej formacji przynajmniej w sferze inicjowania pomysłów na nowe dźwięki. Poruszał się pomiędzy klawiaturami niczym John Medeski. Zresztą porównania do tria Medeski Martin & Wood niezmiennie przychodzą mi na myśl, kiedy słucham Levity. Ale jest w ich muzyce także coś ze skandynawskiej nostalgii tria E.S.T. Słowem, wszystko, co w prawdziwie jazzowym eksperymencie najciekawsze.

Kiedy zaczęli rozwijać swój utwór, jedyny, jak się później okazało, ale za to ponad czterdziestominutowy, na sali zapadła cisza. To też sprawdzian dla słuszności koncepcji, jak i uznanie dla wykonania. Intrygująca była także interakcja pomiędzy Jackiem Kitą, basistą Piotrem Domagalskim i perkusistą Jerzym Rogiewiczem. Ci muzycy słuchali się uważnie, natychmiast reagowali na pomysły kolegów, a co najważniejsze, rozwijali je. W czterdzieści minut stworzyli suitę, która powinna znaleźć się na płycie. Pewnie jak każdy ich koncert. Widziałem, że koncertowi przysłuchiwał się uważnie z góry, stojąc na schodach John Cumming. Myślę, że powinien zaprosić Levity do Londynu.

Drugi dzień Showcase’u w Muzeum Powstania Warszawskiego zgromadził nie mniejszą publiczność. Pierwsi wyszli na scenę: pianista Dominik Wania i saksofonista Maciej Obara tworzący kwartet sygnowany nazwiskami obu muzyków. Wydawało mi się, że to kwartet Obary, ale Wania udowodnił, że jest pełnoprawnym partnerem lidera, a nawet, nie waham się zaryzykować stwierdzenia – ukradł mu show. To Wania skupił moją uwagę swoimi błyskotliwymi solówkami. Owszem, Obara swoim mocnym, pełnym brzmieniem saksofonu i ekspresją potrafi przyspieszyć bicie serca miłośnikom Coltrane’a, Rollinsa, czy nawet Aylera, ale tego wieczoru brylował Dominik Wania. Za partnerów w sekcji rytmicznej mieli muzyków niezwykle kompetentnych, a przy tym współtwórców znakomitego brzmienia kwartetu: kontrabasistę Macieja Garbowskiego i perkusistę Krzysztofa Gradziuka. Czyli dwie trzecie tria RGG.

Co ciekawe, muzycy zdecydowali się na nastrojowe otwarcie, co było dobrym wprowadzeniem publiczności i gości w program nowego albumu nagranego pod koniec maja. Jego wydanie planowane jest na jesień i warto się za nim rozejrzeć. Już w drugim utworze, jeszcze bez tytułu, Obara dał ponieść się nieokiełznanej energii. Kołysząc się w charakterystyczny sposób wydmuchał nie tylko płuca, ale i serce. A serce ma do grania wielkie. Z odrobiną zawziętości i desperacji, jakie go niewątpliwie cechują, zajdzie daleko. Mam nadzieję, że usłyszeli to zagraniczni promotorzy. Oryginalna i nowoczesna interpretacja Komedy powinna im w tym pomóc.

Wojtek Mazolewski i jego Kwintet kontynuują zwycięski przemarsz przez polskie kluby z repertuarem albumu „Smells Like Tape Spirit”. Radość przynosi mi nie tylko słuchanie basu, a w tym projekcie kontrabasu Mazolewskiego, ale i kompozycji napisanych niemal w klasycznym stylu. Ale natura zawadiaki zawsze podsuwa liderowi muzyczne rozwiązania, które wywołują uśmiech na twarzach słuchaczy i spontaniczne reakcje. Słuchając kwintetu mam radość podwójną, bo drugą postacią przyciągającą wzrok i uszy jest pianistka Joanna Duda z efektownym irokezem na głowie. Ależ fotoreporterzy mieli używanie. Niżej podpisany także. Wojtek Mazolewski Quintet to także pozycja obowiązkowa na naszej liście eksportowych jazzmanów.

Jest na niej już od dawna Trio Marcina Wasilewskiego, któremu przyszło grać w następnej kolejności. Początkowo zżymałem się na ten pomysł organizatorów. Nawet na konferencji prasowej przed WSJD stwierdziłem, że w miejsce Marcin Wasilewski Trio powinien wejść inny zespół, bo za promocję tychże za granicą płaci ECM Records. Ale w trakcie koncertu zmieniłem zdanie. Jeśli mamy zaprezentować to, co najlepsze w naszym jazzie, to oczywiście nie może zabraknąć Tria Wasilewskiego. Ale dwa dni to za krótko, żeby pokazać wszystko, co najciekawsze.

Był to znakomity występ tria, które rozpoczęło przebojowo od Diamonds and Pearls Prince’a, by potem zaprezentować pełnię możliwości w kompozycjach lidera. Współbrzmienie fortepianu Wasilewskiego, kontrabasu Sławomira Kurkiewicza i perkusji Michała Miśkiewicza zasługuje na najwyższe uznanie w skali światowej.

Występ Agi Zaryan zakończył showcase. Wokalistka miała i trudne, i łatwe zadanie. Trudne, bo występować po Wasilewskim oznacza wejście w aurę prawdziwego jazzu w mistrzowskim wykonaniu. A łatwą, bo śpiewem szybciej można dotrzeć do słuchaczy. A wielu gości słyszało ją zapewne po raz pierwszy. Aga Zaryan zaprezentowała repertuar przekrojowy i to był dobry pomysł. Liczyłem co prawda na więcej piosenek z nowego albumu z wierszami Czesława Miłosza, ale przypomnienie standardów w tym Throw It Away Abbey Lincoln wywołało cieplejsze oklaski. Ciekawie wypadł duet wokalistki z kontrabasistą Michałem Barańskim w piosence I Talked to My Body do słów Anny Świerczyńskiej przetłumaczonych przez Miłosza.

Marek Dusza


Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 7-8/2011




 


Zobacz również

Jazz Forum Showcase

Pierwsza edycja Jazz Forum Showcase powered by Szczecin Jazz odbyła się w dn. 1-3… Więcej >>>

Jazz & Literatura 2017

Trzecia edycja śląskiego festiwalu odbyła się w dn. 6 - 15 października. Więcej >>>

Ad Libitum 2016

11. edycja Festiwalu Muzyki Improwizowanej odbyła się w Warszawie w dn. 19… Więcej >>>

Jazzbląg 2016

Trzy dni, od 22 do 24 września, trwał zeszłoroczny festiwal w Elblągu.  Więcej >>>

  MKIDN stoart       stoart       stoart     psj      ejm   
Dokument bez tytułu